Fragment
Pierwsi z nich pojawili się trzy lata temu. Ich skrzydlate okręty kotwiczyły przy Svallebru i w innych portach dumnego Taliadu, a przybysze schodzili na ląd, dziękowali za gościnę i udawali się na krótki spoczynek, by skoro świt chwycić za lunetę i wypatrywać kolejnych okrętów, a na nich rodzin, przyjaciół, sojuszników, rodaków. Wielu z nich się doczekało – nie było dnia, by na poszarpanym horyzoncie nie pojawiły się nowe żagle. Ale chwile ulgi i radości nigdy nie trwały długo, każdy kolejny statek przywoził bowiem coraz gorsze wieści. Ze współczuciem spoglądano na tych, którzy musieli umykać ze swej ojczyzny. Ze strachem słuchano opowieści o straszliwej Czerni, która im zagroziła, skwapliwie wskazywano miejsca w gospodach i pola, na których mogli wznieść namioty, szczodrze częstowano, tym bardziej że płacili chętnie. Mało komu z Taliadczyków przeszkadzało to, że przybysze na ogół traktowali ich z góry i mało który znał ich mowę. Nie zważano nawet na to, że przybywało ich z każdym dniem i wkrótce były ich tysiące, dziesiątki tysięcy. Ba, mówiono nawet, że król Taliadu, pochłonięty beznadziejną wojną domową z własnymi braćmi, przyjmie obcych pod swój znak i dzięki nim rychło zakończy zmagania. O tym, że ufność i głupota tego samego ojca mają, przypomnieli sobie Taliadczycy dopiero w chwili, gdy najwytrwalsi spośród przybyszów odwrócili się już od morza i schowali lunety. Ich ojczyzna za wielką wodą przestała istnieć. Nadszedł czas na znalezienie sobie kolejnej, a w namiocie ich władcy, który cudem uszedł z życiem na jednym z ostatnich okrętów, oficjalnie zatwierdzono dość oczywisty plan. Czekali tylko na pretekst, by wypowiedzieć Taliadowi wojnę, a ten pojawił się szybko. Wkrótce Taliad przekonał się, że niewiele może się równać determinacji armii, która nie ma absolutnie nic do stracenia. Rozpoczęły się czasy Mandylionu.Droga przez Słone Bory
– Idą! „Idą” – powtórzył w myślach Tankred. Przełknął ślinę i zacisnął dłoń mocniej na mieczu. Odruchowo rozejrzał się po lesie, ale niskie, poskręcane sosny, wyrastające z nadmorskich mchów, zazdrośnie skrywały tajemnicę. Wysoko nad ich czubkami krzyczały zaniepokojone mewy. – Idą! – raz jeszcze wykrzyknął Pieśniarz, stojący gdzieś na czele konwoju, zupełnie niepotrzebnie, bo nikt z żywych nigdy nie ośmieliłby się podważyć jego słow. Konie parskały cicho i łyskały ślepiami, jakby i one wyczu wały zagrożenie. Ludzie kryli się za burtami wozów, wyglądali zza kół, celowali spod plandek. Gdzieś daleko, wśród pokracznych, przypominających odnóża korzeni sosen pojawiły się pasemka mgły, natychmiast roztrącone przez poruszający się błyskawicznie niewyraźny kształt. Tankred odruchowo zamknął oczy i odwrócił głowę. „Przeklęte Widmo” – pomyślał z odrazą. Ponad nadmorskim lasem przemknął wrzask dzikiej grozy, ale nic nie mogło powstrzymać przeznaczenia. Mgła niespodziewanie zgęstniała, posiwiała, a potem przeszyły ją pierwsze strzały. Przemykały nad głowami, rozdzierały płótno, z hukiem wbijały się w drewniane burty. Jeden z piechurów klęczących obok Tankreda złapał się za gardło, inny z wrzaskiem szarpał strzałę sterczącą mu z przedramienia. Nikt nawet na niego nie spojrzał. Uwaga wszystkich skupiona była na przygarbionych istotach wyłaniających się z mgły. Obrońcy konwoju krzyczeli chrapliwie i szyli z łuków, ale Tankred nie słyszał ani słowa. Krew huczała mu w żyłach. Nadchodzili. Mąciciele. Plugastwo. Durnie z sieczką w głowach. Tankred spojrzał na Dagnaara Vlistuna, który czuwał nieopoda, zasłonięty owalną tarczą. W jego oczach wyczytał dokładnie to, czego się spodziewał. – Naprzód! Za Mandylion! – ryknął i zeskoczył z wozu.* * *
Płomień pochodni zatkniętej na murze zatrzepotał nagle. Tankred odwrócił się gwałtownie, przerażony, że Czerń wkradła się już do ojcowskiego zamczyska zwanego Skaliną, ale ciemny korytarz był pusty. Chłopiec przełknął ślinę, lecz ulga była chwilowa. Na powrót przyłożył ucho do ciężkich dębowych drzwi, zza których dobiegały odgłosy kłótni. Jej uczestnicy nie szczędzili gardeł – wściekłe głosy nakładały się na siebie i odbijały echem od ścian. Czasami udawało mu się usłyszeć starszego brata Crustina, który wybijał każde zdanie pięścią na stole, czasami przez gwar przebijał się wuj Mustaig, rycząc niczym piętnowany żelazem bawół, o spokój wołał Olve, ale wszystkich uciszyć potrafił jedynie ojciec. Tak, Tankred niekiedy odnosił wrażenie, że ojciec mógłby samym tylko spojrzeniem zawrócić burzę. Gdy się odzywał, wszyscy milkli. „Szkoda tylko, że mówi tak cicho” – pomyślał chłopiec i przycisnął ucho do drzwi, wstrzymując oddech. Niewiele usłyszał, ale to, co dotarło do jego uszu, zamieniło krew w jego żyłach w lód. – …nie możemy porzucić naszego króla w potrzebie… Pojedziemy pod królewski znak, ja i Crustin, oraz ci z was… – I ja! – ryknął Mustaig, aż echo poszło. – Nie, bracie. Ty… wszystkie zbiory… kobiety oraz dzieci… Ty i Olve… Tankreda i Vilienę… Póki zostały jeszcze jakieś okręty… – A Talia? – spytał ktoś. – To nie nasza sprawa – odrzekł stanowczo ojciec. – My musimy zatroszczyć się o ród. W zaległej nagle ciszy rozległo się czyjeś pytanie, chyba starego wuja Asthana, jak na złość zadane mocnym, wyraźnym głosem: – Pojadę z tobą, Vildurfie, jeśli mi każesz, ale… Ale wiesz, że tej bitwy nie wygramy, prawda? – Do zadań – rzucił w odpowiedzi ojciec. – I niech nas Pieśni wspomną. Zebrani wymruczeli formułę pożegnalną, zaszurały odsuwane krzesła, szczęknął oręż, zazgrzytały otwierane drzwi. Tankred w ostatniej chwili uskoczył w kąt. Serce biło mu szybko. Był przekonany, że ktoś go zauważył i zaraz zostanie zbesztany za podsłuchiwanie narad dorosłych, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wtulony w ciemny zakamarek patrzył na mijających go mężczyzn. Widział wuja Olvego, zazwyczaj pogodnego i rubasznego, teraz szarpiącego z furią wąsiska, widział Crustina, który kręcił głową, jakby nie dowierzał temu, co się dzieje, widział przygryzającego wargę Mustaiga, a nade wszystko ojca, poważnego, wyniosłego, pobladłego, jakby już był duchem. Patrzył na nich i ich nie poznawał. Wsunął się głębiej w kąt, ale ojciec, którego czasami posądzał o magiczne umiejętności, zdołał go wypatrzyć. Niespodziewanie jego surowe oblicze rozjaśnił uśmiech. Podszedł do Tankreda i wyciągnął dłoń, by zmierzwić mu włosy. – Znowu podsłuchujesz? – spytał pozornie beztroskim, lekkim głosem. – Nie, ja tylko… – Pewnie, że podsłuchuje – rzucił Olve, który zawrócił w pół drogi. Klepnął chłopaka po ramieniu, nieco za mocno, przez co ten podniósł głowę. W porę, by przechwycić spojrzenie, którym wuj obdarzył ojca. Spojrzenie pełne rozpaczy.
Strony:
- 1 (current)
- 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj