Rozdział 2

1 maja Nie mam pojęcia, jaki dziś mamy dzień. Tak tu po prostu siedziałam chwilę, zastanawiając się nad tym, aż w końcu stwierdziłam, że to chrzanię. Jestem prawie pewna, że jest maj. Jeszcze jest dość zimno, ale pojawiły się już kwiaty. Jeszcze nie jest ciepło. Więcej mgły niż przedtem. Ogłaszam, że to maj. Mieszkam w piwnicy jakiejś rudery na Capp Street. Jestem tu, odkąd zaczęły się pożary w Mission. Mam apteczkę, scyzoryk i niezły zapas żarcia w puszkach. Zdobywanie jedzenia to prawdziwe piekło i pewnie w końcu tak właśnie zginę. Większość tego, co mam, znalazłam w innych domach. Dwa dni temu natknęłam się w szafie na rewolwer. Przynajmniej jest to broń, którą potrafię się posługiwać. Rozłożyłam go, wyczyściłam, spędziłam trochę czasu na przyzwyczajaniu się do tego uczucia, gdy się go trzyma w dłoni. Znajomego uczucia. Daję radę przeszukiwać domy i biura. Po tamtej galerii handlowej przerastają mnie wszelkie sklepy. Zbyt otwarta przestrzeń, za dużo kryjówek. Udało mi się dotrzeć do szpitala. Szukałam Jacka albo jakiegoś śladu po nim. Minął już rok = sucho = krypta = chrzanić to. Nic. Wróciłam do mieszkania, nie dałam rady wejść. Pewnie myślał, że umieram. Trudno mu się dziwić. Zostawiłam wiadomość. Czas zatrzymał się już dawno temu. Czas w ogóle nigdy nie był czasem. Cyfrowe zegary zgasły. Nie mam do kogo otworzyć gęby. Od dawna. Ostatnia kobieta na ziemi. Zwariuję, jeśli nie pogadam z kimś poza mną samą. To = tamto. Substytucja. Ściema. A więc plecak. Dziennik, na samym dnie, płasko. Jedzenie i butelki z wodą. W apteczce: wojskowy zestaw do opatrywania ran, wszystkie środki dezynfekujące i antybiotyki, jakie mi zostały. Dwa miejscowe. Te łatwo zastąpić. 86 dawek hormonalnego zastrzyku domięśniowego hamującego owulację i pudełko strzykawek. Dwa opakowania plastrów. Trzy duże pudełka z krążkami. Wszystko to = główna kieszeń. Kieszenie zewnętrzne: wszystkie tampony O.B., jakie mi zostały, dwie latarki, dwanaście baterii, cztery zapalniczki i mapa = wystarczy, żeby rozbić obóz w Zatoce Wschodniej i wyprawiać się dalej. Nie wiem, czy tam jest dużo lepiej. Widziałam pożary na wzgórzach Oakland, szalały bez żadnych przeszkód, w końcu wygasiły je deszcze. Chyba lepiej to wygląda bardziej na północ, w okolicach Berkeley. Może ruszę w stronę uniwerku i tam poszabruję. A potem dalej. Na północ. Z tego, co udało mi się podsłuchać, ludzie chcą iść na południe = ja idę na północ. Wczoraj mała grupka. Tak blisko, że mnie zbudzili. W pierwszej chwili spanikowałam, myślałam, że dostali się do domu. Szli między budynkami, w końcu zatrzymali się w tym naprzeciwko. Wzięłam się w garść, podsłuchałam rozmowę na zewnątrz. – Na południe, na San Diego. Podobno w Meksyku nie jest źle. Może moglibyśmy żyć sobie na plaży w Baja, chodzić na ryby. – Może, stary. Ale musimy znaleźć auto. Mam dość łażenia wszędzie piechotą, kurwa. Może na 101. znajdziemy coś, co jeszcze będzie jeździło. Trzeci parsknął śmiechem. – Nawet jakby jeździło, nie dałoby się jechać. Wszystko jest zablokowane. Ale może skołowalibyśmy jakieś motory. Tylko trzeba by aż pięć. – Cztery. Suka może jechać z tyłu. Znów śmiech. Wsłuchiwałam się w ich cichnące kroki, własne walące serce. Czyli było ich czterech. I jedna kobieta. Siedziałam w szafce na ogrodowe narzędzia, póki przez długi czas nie słychać już było niczego. Okolica = przez całe tygodnie tylko duchy, ale czas się ruszyć. Ludzie idą w dół półwyspu i nie ma cudu, żeby mnie nie złapali na moście. Może do mariny, tam ukraść łódkę. Żaglową oczywiście. Wszystko na benzynę przepadło = nie będę szabrować benzyny, nawet jeśli oni jej akurat nie szukają. W życiu nie żeglowałam, ale to niedaleko. Pójdę jutro albo pojutrze. Jutro. W nocy. Muszę spierdalać. Spadać. Suka. Pamiętać, żeby tak mówić. Suka jedzie. Daj żarcie, suko. Nie gadać jak baba. Tylko mocne słowa. Sylwetka i postawa. Śmiech. Luz. Tylko żartem. Suka. Czerwiec Wydostanie się z miasta zajmuje mi więcej czasu, niż myślałam. Ze dwa tygodnie wahania się. Bałam się wyściubić nos z piwnicy. Zjadłam wszystko, co miałam. Spałam tylko w ciągu dnia. Słuch = prawie wrócił, choć nie wiem, czy prawe ucho kiedykolwiek będzie funkcjonowało jak dawniej. Pakowałam się i rozpakowywałam. Nienawidziłam każdego kolejnego dnia i panikowałam każdej nocy. Jak baba. W końcu uciekłam tej nocy, kiedy usłyszałam motocykl. Nowy, tuningowany. Jeździł po ulicach tuż przed świtem. Wydawało mi się, że rwie mi nerwy. Odjechał na tyle daleko, że przestałam go słyszeć. Uznałam, że już czas. Umocowałam nóż i pistolet. Założyłam plecak. Piechotą. Moja zmiana wizerunku wyszła jako tako. Jestem wysoka. W mieszkaniu w Mission znalazłam podkoszulek modelujący, który pozwala ukryć cycki. Dzięki wam, transwestyci z przeszłości. Trochę za mały, strasznie obcisły. Ogoliłam głowę. Nie było łatwo. Zdobyłam bojówki i wojskowe buty, do tego kilka luźnych koszul i jeszcze bluza z kapturem. Brody nie wyczaruję. Nie znalazłam żadnej w sklepie z przebraniami ani nic. Uznałam, że trzeba poprzestać na brudzeniu jej co rano. Przed lustrem w blasku świecy. Łatwo nie jest. Wyglądam jak młody, zniewieściały facet. Ktoś w typie Joego. Muszę zacząć robić więcej pompek. Wyprostować się, biodra sztywno. Nie kołysać nimi. Stopy płasko. Lekko się zgarbić. Ręce zwisają luźno. Nie gestykulować. Wzrok wbić w ziemię. Dłonie zaciskać w pięści. Siadać z rozstawionymi kolanami. Dostosować się. Nie przechylać głowy. Nie przygryzać wargi. Przerywać. Wypracować sobie niski śmiech. Zanim znalazła żaglówkę, która nie byłaby zniszczona ani zupełnie zaplątana, było już dobrze po wschodzie słońca. Czuła się okropnie odsłonięta, tak nagle na zewnątrz. Myślała, że tak będzie lepiej, bo nie będzie musiała skakać do wody. Łódka nazywała się Circe i to nie brzmiało dobrze, ale nie mogła sobie przypomnieć dlaczego. Obejrzała ją uważnie, żeby się upewnić, że trzyma ją tylko lina. Poluzowała cumę i weszła na pokład, żeby odepchnąć się od nabrzeża długim kijem. Odpływ zaczął ją oddalać od brzegu. Szło jej nieźle. Jasna cholera. To się może udać. Może to rozpracuję i uda mi się pożeglować wzdłuż brzegu. To uczucie zniknęło jednak po kilku minutach, kiedy stało się jasne, że nie ma pojęcia o żegludze. Pokręciła jakąś korbą i z przejęciem patrzyła, jak podnosi się żagiel. Złapał wiatr i pociągnął łódkę do tyłu. Wciągnęła drugi żagiel, ale zaczął tylko bez sensu łopotać, wcale nie przyspieszając sprawy. Mało jej nie walnął rozpędzony bom i musiała mocno pokombinować, żeby go do czegoś przywiązać. O tym, że łódki mają stery, przypomniała sobie, dopiero kiedy była na środku zatoki, dryfując po niej bez celu. Kiedy znalazła rumpel, próbowała skręcić na wschód. Nawet działało, ale potem przestało wiać. Zaczęła się poważnie zastanawiać nad tym, czy reszty trasy nie powinna pokonać wpław. Łódka przepłynęła pod mostem Richmond, sunąc równolegle do brzegu z jakimś prądem. Zagubiona na morzu. Usłyszała wysoki jęk motoru. Odwróciła się natychmiast. W jej stronę pędziła mała motorówka z niewielkim silnikiem zaburtowym. Był w niej tylko jeden mężczyzna. Spięła się cała. Podpłynął do jej burty. – Hej, dokąd to niby zabierasz? Wzruszyła ramionami i starając się mówić jak najniższym głosem, rzuciła: – Tylko przepływam zatokę, stary. – Trzeba było przejść przez tunel. Po co to wszystko uruchamiać? Zastanawiała się nawet nad tym, czy nie ruszyć tunelem metra. Ale nie mogła znieść myśli, że się zgubi gdzieś tam pod ziemią. Zlustrowała go, kiedy jego łódź się zbliżyła. Był drobny i schludny. Jego dłonie na wiosłach były długie, smukłe, z eleganckimi palcami. Nie wyglądał groźnie. Nawet nie próbował. – Myślałem, że będzie łatwiej. Ale poradzę sobie. – Może lepiej cię przewiozę? – Nie mam nic na wymianę. Jeśli spróbuje przejść na jej łódź, zwyczajnie zepchnie go za burtę. Proste. Niech sobie radzi, gdy ona odpłynie. Zapach soli unosił się nad ciepłą powierzchnią wody, ale wiatr był zimny, przejmujący. Nie chciała płynąć wpław. – E, spoko. Od kilku dni nie widziałem tu nikogo. Zwyczajnie brakuje mi ludzi. Zastanawiała się kilka sekund i w końcu uznała, że jeśli będzie musiała się go pozbyć, równie dobrze może się to stać w lepszej łodzi. Wolała nie ryzykować, więc nie przerzuciła plecaka, tylko niezgrabnie zeszła razem z nim po drabince. Łódka zachybotała się niepokojąco. Usiadła szybko, usiłując ją uspokoić. Wyciągnął dłoń. – Curtis. Uścisnęła ją najmocniej jak potrafiła. – Andrew. Dokąd się wybierasz? Curtis usiadł i znów włączył motor. Łódeczka pomknęła w stronę brzegu. – Bo ja wiem? Wszyscy znikają z miasta. W centrum pełno trupów. Niby dokąd można się wybrać? – Ja na południe, w stronę San Diego – skłamała. – Słyszałem, że tam nie jest źle. No i mają fajne plaże. – No. Brzmi nieźle. – Uśmiechnął się bezbronnie. Jest nieszkodliwy. Odwróciła twarz do wiatru, a tymczasem Oakland stawało się coraz większe, czarne, rozrzucone po nabrzeżu. – Hej, a może popłyńmy na północ w stronę mariny w Berkeley? Oakland wygląda stąd zupełnie do dupy. – Jasne. – Skręcił na północ. – To co porabiałeś? Przedtem? Bez zastanowienia odpowiedziała tak jak zawsze: – Jestem pielęgniarką. – Serio?! Już myślałem, że nigdy w życiu nie spotkam pielęgniarza. – No tak. Trauma. Przedtem pracowałem jako sanitariusz wojskowy w Afganistanie. – Wymyśliła to na poczekaniu, spanikowawszy, że tak się przedtem zdradziła. Sama była pod wrażeniem swojego kłamstwa. – O, fajnie. Jak znajdziesz jakichś ludzi, przynajmniej możesz powiedzieć, że się im do czegoś przydasz. Ja kodowałem dla Facebooka, więc kiedy już zjem wszystkie puszki z żarciem, jakie zostały w San Francisco, będzie po mnie. Spojrzała na jego niby to dzielną minę. Naprawdę się starał, ale nie udawało mu się ukryć przerażenia. – Ludzie się adaptują – powiedziała. – Zobaczymy, czy mnie się uda. Tego właśnie szukasz? Ludzi? Wzruszyła ramionami. – Nie wiem, czy to najlepszy pomysł. Zamilkł. Uznała to za znak, że podziela jej zdanie w tej kwestii. Po minucie wreszcie to wydukał: – Słuchaj… a może mógłbym pójść z tobą? Zawsze we dwóch raźniej. Mogę stać na warcie i pomagać ci szukać jedzenia. Znam się na maszynach i kierunkach. Co ty na to? Cholera. Powinnam była to przewidzieć. Dotąd była zupełnie opanowana i gotowa spokojnie olać tego faceta, a jednak to pytanie trafiło ją w samo serce. Przypomniało jej się, jak Chicken ją odtrącił. Nie potrafiła spojrzeć mu w twarz. Zerknęła na niego kątem oka. Miał minę małego chłopca, który bardzo się stara nie rozpłakać. – To chyba nie najlepszy pomysł. Ale znajdziesz jakichś ludzi. Na pewno. Już niemal byli w marinie. Zarzuciła plecak na plecy, a on podpłynął blisko drabinki wielkiej żaglówki, żeby mogła się po niej wspiąć. Zrobiła to i spojrzała na niego z góry. – Dobra. W takim razie będę już wracał. Coś się w niej załamało. Zdjęła plecak i zaczęła szukać w nim czegoś, co mogłaby dać Curtisowi, skoro nie chciała pozwolić, by do niej dołączył. – Masz. – Rzuciła mu spięty recepturką zapas antybiotyków. – Nie zgub. Mogą uratować ci życie. Złapał je i na nią spojrzał. – Hej, dzięki. Powodzenia! Odpłynął. Nie potrafiła sobie wyjaśnić, dlaczego mu je dała. Po prostu musiała mu coś dać. Przypomniały jej się te jego długie, smukłe dłonie i niewinna twarz. Był nieszkodliwy. Mogła mu pomóc, adoptować go, ale nie zdołała się zmusić do podjęcia tego ryzyka. Miała nadzieję, że znajdzie kogoś, kto go przygarnie. Kto go uratuje. Powodzenia. Przespała się w ładowni żaglówki, w której nie było jedzenia, za to sześć kilo marihuany. Czuła jej oleisty smród i zastanawiała się, czy trochę sobie nie wziąć. Mogłaby się przydać na wymianę, choć naćpanie się było teraz beznadziejnym pomysłem. Kiedy zrobiło się ciemno, stwierdziła, że ma dość tego smrodu, i wyszła, żeby dotrzeć na uniwersytet. Obejrzała się na łódź ze świadomością, że już nigdy na nią nie wróci. Mogłaby ją podpalić. Mogłaby spalić całą marinę. Noc była jasna, chłodna. Myśl pojawiła się i zniknęła. Nie miała latarki, ale księżyc był prawie w pełni. Centrum wyglądało w większości na nienaruszone, a uniwersytet sprawiał wrażenie, jakby całkiem długo się trzymał, kiedy wszystko inne się waliło. W akademiku okna były ciemne, z wielu zwisały transparenty ze sloganami protestującymi przeciwko zamknięciu uczelni i kwarantannie. Na jednym ktoś dopisał: „3 w środku. Prosimy o pomoc”. Ciekawe, czy nadal tam są, czy też może pomoc nadeszła. Na piętrze nad starym ceglanym pubem zamigotały światełka. Oddaliła się od niego ostrożnie, obeszła go sąsiednią ulicą. Cofnęła się i w końcu dotarła do głównej bramy uczelni, a potem skręciła. Budynek, którego szukała, był zabity deskami, ale podważyła je i weszła do środka. W Berkeley Teraz w klinice uniwersyteckiej. Od kilku dni. Paleta butelek z wodą plus całe pudła batoników z musli i bakaliami. A do tego więcej środków antykoncepcyjnych, niż kiedykolwiek widziałam. Nabrałam, ile się dało. Tysiące dawek = wszystko gotowe. Czerwiec Naprawdę się udało. Nie byłam pewna, czy coś z tego będzie, ale dziś to zrobiłam.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj