Małolat i potwory
Wspomnienie z wesołego miasteczka
Stań za połą namiotu i przyjrzyj się ich twarzom.Dowiesz się więcej niż trzeba o mrocznej stronie ludzkiej natury. (Depresja wyssała z ludzi wszelką radość życia. Show-biznes wabił tanią rozrywką i krótkotrwałym zapomnieniem. Sprawdzały się filmy. Były niedrogie, odciągały od rzeczywistości i pozostawiały wspomnienia, które można było później pielęgnować. Wesołe miasteczka robiły furorę. Pełno ich było w całym kraju. Taniocha, krzykliwość, dreszczyk emocji. Dziś żaden szanujący się lunapark nie oferowałby pokazu dziwolągów – mało atrakcyjnej parady wybryków natury. Brzydki to interes. Tani. Ale w tamtych czasach, w tanich, brzydkich latach trzydziestych, trzeba było czymś przyciągnąć kmiotków, tępaków, publiczność, której słoma wyłaziła z butów. Namiot dziwadeł. Zachodźcie w te pędy, zapraszam na prawo szanowną publikę, a nie zapomnijcie zabrać swoich pań, bo czeka was najbardziej ekscytujący, najbardziej wstrząsający i niebywały widok, jaki kiedykolwiek objawił się ludzkim oczom! Oto Lena, najgrubsza kobieta świata, czterysta funtów trzęsącej się galarety… Lucyfer o gardle z azbestu i stalowym żołądku – zobaczcie, jak połyka ogień, gryzie gwoździe i pije naftę! Czyż nie byłoby dobrze mieć go w salonie, gdy w Kansas zapada chłodna noc? Rippo, chłopiec ryba! Tam, gdzie my mamy ręce i nogi, on ma jedynie skrzela i płetwy! Patrzcie i dziwujcie się! Poznajcie stwora bez nazwy, ni zwierzę, ni człowieka, monstrum rodem z koszmarnych snów, które jada węże, odgryza głowy kurczakom… Nawet nie mogę, szanowne panie, publicznie opisać upodlenia, w jakim owo coś żyje. Ale zajrzyjcie, wstąpcie do środka, przekonajcie się osobiście… Zobaczcie największą zbieraninę dziwolągów i cudaków, jaka kiedykolwiek znalazła się w cyrkowym namiocie…!) Stań za połą namiotu i przyjrzyj się ich twarzom. Dowiesz się więcej niż trzeba o mrocznej stronie ludzkiej natury. (Zapytajcie dowolnego czterdziesto- czy pięćdziesięciolatka, który jako chłopak pracował w parku rozrywki. Zapytajcie, czy choć raz stanął za połą namiotu dziwolągów i się przyglądał – nie dziwadłom, nie, nie tym nieszczęsnym stworzeniom – zapytajcie, czy kiedykolwiek przyglądał się twarzom l u d z i. Dobrych ludzi, mieszkańców wsi, soli tej ziemi o moralności głęboko osadzonej w judeochrześcijańskim etosie. Zapytajcie tego chłopaka, dziś dorosłego mężczyznę, a on nie będzie skłonny wyznać, co zobaczył. Naciskajcie mimo to, a wreszcie opowie wam, jakie miny mieli mężczyźni obserwujący rozkołysane wymiona Leny, jak medytowali o seksualnych cudownościach, które sugerowało plastyczne ciało dziewczyny węża. Ale nigdy nie opowie wam o oblizywanych ustach i roziskrzonych oczach kobiet, które przystawały i ociągały się z odejściem, obserwując pretalidomidowego potworka zwanego chłopcem rybą, jak wędrowały wzrokiem po jego ledwie zakrytych częściach intymnych, jak się zastanawiały – a zdradzały to ich ekstatyczne spojrzenia – jak by to było czuć te płetwy na swoim ciele, jak by się z czymś takim uprawiało miłość. Dzieciak ów nigdy wam nie opowie o przerażającej fascynacji na twarzach widzów oglądających dziwadła, o kobietach, które pragnęły się parzyć ze świrem woniejącym własnymi nieczystościami, o mężczyznach, którzy drżeli na widok hermafrodyty: pół facet, pół kobieta, jak uwieść takie coś? Postawszy za połą namiotu, ujrzawszy pozbawione masek oblicza sekretnych marzycieli, człowiek nie musi już pytać, jak możliwa była rzeź w My Lai, nie musi się zastanawiać, co takiego ma w sobie Ameryka, że stworzyła Richarda Specka, Charlesa Mansona, Charlesa Starkweathera albo Susan Atkins. Nigdy nie będzie musiał pytać, czy ma to w sobie każdy, czy czai się to tuż pod skórą nas wszystkich, tworzących jedną wielką widownię w namiocie dziwolągów. Depresja się skończyła, ale wiejskie ćwoki nadal są między nami, wciąż są częścią nas wszystkich. Wciąż potrzebujemy naszych dziwolągów. Żadnego współczucia, żadnej empatii, żadnej miłości… Jedynie żądza, fascynacja i wstręt, który bardziej przyciąga, niż odpycha. Wszyscy przychodzimy na wielki pokaz i oblizujemy usta). Miałem trzynaście lat. Nieważne, dlaczego uciekłem z domu, to opowieść na kiedy indziej. Tak czy siak to zrobiłem. We wczesnych latach czterdziestych każdy chłopak ze Środkowego Zachodu marzył o ucieczce z domu i dołączeniu do cyrku. Czytałem Toby Tyler, or Ten Weeks with a Circus i nie było nic bardziej fascynującego, nie istniała większa awantura ani większa przygoda nad ucieczkę do cyrku. Cyrku nie znalazłem. Ale natrafiłem na z byle czego sklecone wesołe miasteczko, które w branży objazdowej określa się mianem gilly. Stumilowe przedsięwzięcie operujące na zasadach „atak i odskok” oraz „mamy gdzieś, że palimy za sobą mosty”, ósemkujące na trasie Ohio–Indiana–Illinois–Missouri, zakreślające powrotną pętlę przez Kentucky, by cały szlak powtórzyć od nowa. Nazwali się TriStates Shows, ale nie ma szans, byście natrafili na wzmiankę o nich w „Amusement Business”. Był to czysto hochsztaplerski lunapark, wiozący żałosną menażerię, odrażający namiot dziwadeł i więcej machlojek, niż widziałem na najnędzniejszych, najbardziej tandetnych wiejskich festynach. A czym się tam zajmowałem? Byłem chłopcem na posyłki. – Skołuj no jakąś kawę, młody. – Ej, młody, kopnij się po płótno. – Skocz no, młody, po naganiacza, niech zagra to jeszcze raz, Sam. Nieopierzony, nawet bez sypiącego się zarostu, nieoblatany. Biegałem na posyłki. Byłem sprzątaczem odchodów w klatce hieny, byłem rozentuzjazmowanym widzem opłacanym przez wydrwigroszy, byłem czujką wypatrującą stróżów prawa, byłem nosiwodą dla dziewczyn wykonujących sugestywne tańce. Byłem asystentem pomocnika w kuchni polowej. Miałem trzymiesięczny staż w posługiwaniu i nie wiedziałem, jak szemrane jest całe to przedsięwzięcie, dopóki nie przyskrzynili nas w Kansas City w stanie Missouri. W trupie były dziewczyny o lepkich rękach, byli doliniarze, klakierzy, spece od fałszowania czeków – mogła pochwalić się wszystkim poza uczciwym układem dla ofiar, które odwiedzały na festynach budki z oszukańczymi grami i wracały do domu szczęśliwe, że przynajmniej nie na bosaka. W Kansas City jeden z doliniarzy usiłował skroić facetowi portfel. Gość okazał się asystentem prokuratora okręgowego – piętnaście lat w policji – i ściągnął wszystkie siły w sam środek tej strefy czasowej. Cały lunapark wylądował w kansaskim mamrze. Dość szybko wszystkich wypuścili. „Kierownictwo” nie mogło pozwolić sobie na to, żeby zespół zbyt długo tkwił za kratkami. Po pierwsze, dlatego że w leżących na trasie miastach ogłoszono już daty występów. A po drugie, na ten lunapark było już tyle skarg, wystawiono tyle nakazów, że na ich podstawie można by zapuszkować k a ż d e g o aż do następnej epoki lodowcowej. Więc wszystkich wypuścili. Z dwoma istotnymi wyjątkami. Pierwszym był świr. Drugim – ja.To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj