Wydawnictwo Prószyński i S-ka zapowiedziało na 15 lutego premierę pierwszego tomu zbioru The Essential Ellison, vol. 1, w którym zebrane zostały najsłynniejsze opowiadania Harlan Ellison. Wydawca udostępnił nam drugi z jego tekstów (Instynkt wielkich artystów możecie przeczytać tutaj) - zapraszamy do lektury:

Małolat i potwory

Wspomnienie z wesołego miasteczka

Stań za połą namiotu i przyjrzyj się ich twarzom.Dowiesz się więcej niż trzeba o mrocznej stronie ludzkiej natury. (Depresja wyssała z ludzi wszelką radość życia. Show-biznes wabił tanią rozrywką i krótkotrwałym zapomnieniem. Sprawdzały się filmy. Były niedrogie, odciągały od rzeczywistości i pozostawiały wspomnienia, które można było później pielęgnować. Wesołe miasteczka robiły furorę. Pełno ich było w całym kraju. Taniocha, krzykliwość, dreszczyk emocji. Dziś żaden szanujący się lunapark nie oferowałby pokazu dziwolągów – mało atrakcyjnej parady wybryków natury. Brzydki to interes. Tani. Ale w tamtych czasach, w tanich, brzydkich latach trzydziestych, trzeba było czymś przyciągnąć kmiotków, tępaków, publiczność, której słoma wyłaziła z butów. Namiot dziwadeł. Zachodźcie w te pędy, zapraszam na prawo szanowną publikę, a nie zapomnijcie zabrać swoich pań, bo czeka was najbardziej ekscytujący, najbardziej wstrząsający i niebywały widok, jaki kiedykolwiek objawił się ludzkim oczom! Oto Lena, najgrubsza kobieta świata, czterysta funtów trzęsącej się galarety… Lucyfer o gardle z azbestu i stalowym żołądku – zobaczcie, jak połyka ogień, gryzie gwoździe i pije naftę! Czyż nie byłoby dobrze mieć go w salonie, gdy w Kansas zapada chłodna noc? Rippo, chłopiec ryba! Tam, gdzie my mamy ręce i nogi, on ma jedynie skrzela i płetwy! Patrzcie i dziwujcie się! Poznajcie stwora bez nazwy, ni zwierzę, ni człowieka, monstrum rodem z koszmarnych snów, które jada węże, odgryza głowy kurczakom… Nawet nie mogę, szanowne panie, publicznie opisać upodlenia, w jakim owo coś żyje. Ale zajrzyjcie, wstąpcie do środka, przekonajcie się osobiście… Zobaczcie największą zbieraninę dziwolągów i cudaków, jaka kiedykolwiek znalazła się w cyrkowym namiocie…!) Stań za połą namiotu i przyjrzyj się ich twarzom. Dowiesz się więcej niż trzeba o mrocznej stronie ludzkiej natury. (Zapytajcie dowolnego czterdziesto- czy pięćdziesięciolatka, który jako chłopak pracował w parku rozrywki. Zapytajcie, czy choć raz stanął za połą namiotu dziwolągów i się przyglądał – nie dziwadłom, nie, nie tym nieszczęsnym stworzeniom – zapytajcie, czy kiedykolwiek przyglądał się twarzom l u d z i. Dobrych ludzi, mieszkańców wsi, soli tej ziemi o moralności głęboko osadzonej w judeochrześcijańskim etosie. Zapytajcie tego chłopaka, dziś dorosłego mężczyznę, a on nie będzie skłonny wyznać, co zobaczył. Naciskajcie mimo to, a wreszcie opowie wam, jakie miny mieli mężczyźni obserwujący rozkołysane wymiona Leny, jak medytowali o seksualnych cudownościach, które sugerowało plastyczne ciało dziewczyny węża. Ale nigdy nie opowie wam o oblizywanych ustach i roziskrzonych oczach kobiet, które przystawały i ociągały się z odejściem, obserwując pretalidomidowego potworka zwanego chłopcem rybą, jak wędrowały wzrokiem po jego ledwie zakrytych częściach intymnych, jak się zastanawiały – a zdradzały to ich ekstatyczne spojrzenia – jak by to było czuć te płetwy na swoim ciele, jak by się z czymś takim uprawiało miłość. Dzieciak ów nigdy wam nie opowie o przerażającej fascynacji na twarzach widzów oglądających dziwadła, o kobietach, które pragnęły się parzyć ze świrem woniejącym własnymi nieczystościami, o mężczyznach, którzy drżeli na widok hermafrodyty: pół facet, pół kobieta, jak uwieść takie coś? Postawszy za połą namiotu, ujrzawszy pozbawione masek oblicza sekretnych marzycieli, człowiek nie musi już pytać, jak możliwa była rzeź w My Lai, nie musi się zastanawiać, co takiego ma w sobie Ameryka, że stworzyła Richarda Specka, Charlesa Mansona, Charlesa Starkweathera albo Susan Atkins. Nigdy nie będzie musiał pytać, czy ma to w sobie każdy, czy czai się to tuż pod skórą nas wszystkich, tworzących jedną wielką widownię w namiocie dziwolągów. Depresja się skończyła, ale wiejskie ćwoki nadal są między nami, wciąż są częścią nas wszystkich. Wciąż potrzebujemy naszych dziwolągów. Żadnego współczucia, żadnej empatii, żadnej miłości… Jedynie żądza, fascynacja i wstręt, który bardziej przyciąga, niż odpycha. Wszyscy przychodzimy na wielki pokaz i oblizujemy usta). Miałem trzynaście lat. Nieważne, dlaczego uciekłem z domu, to opowieść na kiedy indziej. Tak czy siak to zrobiłem. We wczesnych latach czterdziestych każdy chłopak ze Środkowego Zachodu marzył o ucieczce z domu i dołączeniu do cyrku. Czytałem Toby Tyler, or Ten Weeks with a Circus i nie było nic bardziej fascynującego, nie istniała większa awantura ani większa przygoda nad ucieczkę do cyrku. Cyrku nie znalazłem. Ale natrafiłem na z byle czego sklecone wesołe miasteczko, które w branży objazdowej określa się mianem gilly. Stumilowe przedsięwzięcie operujące na zasadach „atak i odskok” oraz „mamy gdzieś, że palimy za sobą mosty”, ósemkujące na trasie Ohio–Indiana–Illinois–Missouri, zakreślające powrotną pętlę przez Kentucky, by cały szlak powtórzyć od nowa. Nazwali się TriStates Shows, ale nie ma szans, byście natrafili na wzmiankę o nich w „Amusement Business”. Był to czysto hochsztaplerski lunapark, wiozący żałosną menażerię, odrażający namiot dziwadeł i więcej machlojek, niż widziałem na najnędzniejszych, najbardziej tandetnych wiejskich festynach. A czym się tam zajmowałem? Byłem chłopcem na posyłki. – Skołuj no jakąś kawę, młody. – Ej, młody, kopnij się po płótno. – Skocz no, młody, po naganiacza, niech zagra to jeszcze raz, Sam. Nieopierzony, nawet bez sypiącego się zarostu, nieoblatany. Biegałem na posyłki. Byłem sprzątaczem odchodów w klatce hieny, byłem rozentuzjazmowanym widzem opłacanym przez wydrwigroszy, byłem czujką wypatrującą stróżów prawa, byłem nosiwodą dla dziewczyn wykonujących sugestywne tańce. Byłem asystentem pomocnika w kuchni polowej. Miałem trzymiesięczny staż w posługiwaniu i nie wiedziałem, jak szemrane jest całe to przedsięwzięcie, dopóki nie przyskrzynili nas w Kansas City w stanie Missouri. W trupie były dziewczyny o lepkich rękach, byli doliniarze, klakierzy, spece od fałszowania czeków – mogła pochwalić się wszystkim poza uczciwym układem dla ofiar, które odwiedzały na festynach budki z oszukańczymi grami i wracały do domu szczęśliwe, że przynajmniej nie na bosaka. W Kansas City jeden z doliniarzy usiłował skroić facetowi portfel. Gość okazał się asystentem prokuratora okręgowego – piętnaście lat w policji – i ściągnął wszystkie siły w sam środek tej strefy czasowej. Cały lunapark wylądował w kansaskim mamrze. Dość szybko wszystkich wypuścili. „Kierownictwo” nie mogło pozwolić sobie na to, żeby zespół zbyt długo tkwił za kratkami. Po pierwsze, dlatego że w leżących na trasie miastach ogłoszono już daty występów. A po drugie, na ten lunapark było już tyle skarg, wystawiono tyle nakazów, że na ich podstawie można by zapuszkować  k a ż d e g o aż do następnej epoki lodowcowej. Więc wszystkich wypuścili. Z dwoma istotnymi wyjątkami. Pierwszym był świr. Drugim – ja.
Źródło: Prószyński i S-ka
Jeśli nie jest wam znany termin „świr”, powinniście odszukać i przeczytać klasyczną już powieść Williama Lindsaya Greshama z tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego roku Zaułek koszmarów, a poznacie najstraszliwszą, najcelniejszą definicję tego słowa, jaka kiedykolwiek ukazała się drukiem. Świr to – ogólnie rzecz biorąc – ktoś z rozmiękczonym mózgiem, czyli mężczyzna, nieważne, czy młodszy, czy starszy, w tak zaawansowanym stadium choroby alkoholowej, że jego mózg zmienił się w bitą śmietanę. Gdy ktoś taki się poci, to czystym zacierem. Gilly, jak już zawita do miasta, namierza delikwenta i zabiera go na następny przystanek, na tak wiele przystanków, ile z niego wydusi, zanim gość wyzionie ducha albo odłączy się od trupy. Za wyborne honorarium butelki ginu dziennie – może dwóch – delikwent włoży na siebie zwierzęcą skórę, przestanie się golić, będzie sypiał w klatce i na dany znak tarzał się we własnych odchodach, pożerał węże i odgryzał głowy żywym kurczakom. Żadne szanujące się wesołe miasteczko nie ma w repertuarze świra. To coś potwornego. Żerowanie na najbardziej pierwotnych żądzach i najprymitywniejszych lękach w repertuarze ludzkości. Jeśli komuś daje satysfakcję oglądanie poniżonego stworzenia, ewidentnie półczłowieka, drobiącego po uświnionej podłodze, cuchnącego norą lub zagrodą, rozmazującego na sobie kał, ocierającego się częściami intymnymi o ogryzioną skórę grzechotnika i przewracającego oczami, dla czyjejś satysfakcji cofającego się w ewolucji, powracającego do fazy antropoidalnej egzystencji nieznanej nawet człowiekowi z Cro-Magnon… to ktoś taki niegodzien jest nawet pogardy, stoi jeszcze niżej niż ten nieszczęśnik w klatce. Widziałem hordy poczciwych rolników, filary lokalnych społeczności uczęszczające do chrześcijańskich kościołów, orędowników protestanckiej etyki pracy nabożnie gapiących się na świra. Stań za połą namiotu. Popatrz. Dowiesz się o ludzkiej naturze więcej, niżbyś chciał. Świra i mnie umieszczono w wytrzeźwiałce, na dołku takim. Jego nie puścili, bo jaki jest sens bulić ciężką kasę za obszczymurka tak niezauważalnego, że trudno nawet myśleć o nim jako o człowieku, który w dodatku nie był „jarmarczny” – przygodny nabytek, a podobni delikwenci trafiali się wzdłuż i wszerz całej trasy. Mnie nie puścili, bo nie podałem glinom prawdziwego nazwiska – nie chciałem wracać do domu. I tak wesołe miasteczko czmychnęło uboższe o świra i chłopca na posyłki. W ciupie w Kansas City spędziłem trzy dni w towarzystwie tego starca, tego świra, który był podczłowiekiem. Pójdę o zakład, że od tych dni w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym, od tej paki w Kansas City, nie było miesiąca, żebym o nim nie pomyślał. Przez trzy dni byliśmy zamknięci razem. Nawet klawisze, strażnicy, którzy nas dozorowali, nawet oni woleli się do nas nie zbliżać. Od zapachu i wyglądu świra zbierało im się na wymioty. Posiłki wsuwali nam po podłodze końcem szczotki, pod kratami. Bałem się i robiło mi się niedobrze. Bo nie dawali mu żadnego alkoholu, przez co zaczął mieć drgawki. Skowyczał całą noc, rano twarz miał skrwawioną, a usta rozgryzione. Jakoś tak drugiego dnia rzuciło mu się na mózg delirium tremens, a wtedy wspiął się po kratach celi i zaczął walić twarzą o twardy strop. Spadł, wrzasnął i zaległ na plecach na metalowej podłodze, jak żółw w skorupie na próżno przebierając rękami i nogami. Twarz miał jak funt surowego hamburgera. I biła od niego woń. Szczególna woń. Nie chodzi o jego zafajdane spodnie, o ubrania jadące odorem lunaparkowego kojca i nieczystości. Wypacał z siebie skisły alkohol. Woń jak żadna inna. Do dziś jej nie zapomniałem. Nie potrafię wam jej opisać. Pachniało jak… jak… Nie sposób tego z czymkolwiek porównać. Może z milionem trupów wykopywanych ze zbiorowej mogiły. Ale do dziś nie zapomniałem tego zapachu. Nie piję. Nigdy nie piłem. Wreszcie trzeciego dnia mnie też puścili. Musieli. Wynajęci przez moją rodzinę detektywi z agencji Pinkertona skontaktowali się z policją w Kansas City. Rozsyłano ulotki, na których widniałem jako zaginiony – nazywało się je frantami – i ktoś w K.C. skojarzył mój opis na jednej z nich, choć nie zdradziłem, jak się nazywam ani skąd pochodzę. Przybył agent Pinkertona i wsadził mnie do pociągu jadącego do Ohio. Z wesołym miasteczkiem podróżowałem przez trzy miesiące. Nie było w tym nic fascynującego, żadnej przygody ani awantury. Pozostał tylko odór przetrawionego alkoholu, wypacanego przez szarą, matową skórę… I jeszcze większa nienawiść do glin niż wcześniej… Oraz cyniczne, znieczulające, absolutnie niepodważalne przekonanie, że popatrzywszy zza poły namiotu, dzieciak dowiaduje się więcej o mrocznej stronie ludzkiej natury niż w swoim wieku powinien.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj