Niebiańskie pastwiska Pawła Majki są space operą, która ukazała się w serii polskiej fantastyki „Horyzonty zdarzeń” wydawanej przez Dom Wydawniczy Rebis. Powieść liczy 736 stron w oprawie miękkiej ze skrzydełkami i kosztuje 42,90 zł. Poniżej znajdziecie jej opis, okładkę oraz fragment.   Kolejny tom serii „Horyzonty zdarzeń” zasiedlają niezwykłe postaci, za wszelką cenę próbujące sobie poradzić – a może nawet coś zyskać – w świecie przypominającym pobojowisko… We wszechświecie dogasa największa wojna, jaką pamięta ludzkość. Zrujnowano całe systemy. Wraki dziesiątek orbitalnych miast spadają na ruiny spustoszonych planet. Związek Wspólnych Przestrzeni szykuje się do odbudowy po zdławieniu wojny domowej. Niedobitki pokonanych starają się przetrwać, zwycięzcy zaczynają już walczyć między sobą o łupy. Na tle zgliszczy korespondent wojenny szuka dla siebie nowych, mocnych tematów. Prywatny detektyw przyjmuje enigmatyczne zlecenie. Generał przegranej strony daje się ponieść rozpaczliwej nadziei dla siebie i swoich żołnierzy. Garstka teoretycznie zwycięskich weteranów odkrywa, że nowi liderzy skazali ich na zagładę – Pniak, Pies i Rachuba zostają uwikłani w wielką politykę i wyruszają na poszukiwanie zaginionej floty. Wojna pokaże jeszcze pazury, wszyscy oni spotkają się w ogniu walki. Niektórzy zaś odkryją, że śmierć to dopiero początek problemów… Doskonały tekst łączący mistrzowskie inspiracje: rozmach space opery Petera F. Hamiltona metafizykę Franka Herberta i twardy realizm wojny spod znaku Glena Cooka.
Źródło: Rebis

FRAGMENT

Ciasna, ciemna i zadymiona knajpa, tani gimlet przygotowany przez barmana, który nigdy na oczy nie widział ani prawdziwego ginu, ani cytryny, schrypnięty do granic zdarcia głos pianisty płynący z jakiegoś starożytnego odtwarzacza wymagającego zewnętrznych nośników danych – oto przyjemności, jakie Skoron Phipple nauczył się cenić w ciągu ostatnich kilku lat. Ujmowała go zwyczajność baru Srebrna Zjawa. Podobało mu się, że nie trafiał tu nikt przypadkowy. Knajpę zapełniali niemal wyłącznie stali klienci, ewentualnie kandydaci na takich. Czasem drzwi z fałszywego drewna otwierały się w jakiś zaskakujący, nietypowy sposób i stawał w nich ktoś bardzo zdziwiony. Zwykle wystarczył mu jeden haust drażniącej mieszanki dymów, zapach przypalanego czejbabu i zgrana kompania nieprzychylnych spojrzeń znad baru, by zniknąć. Najtwardsi, jak Skoron, wytrzymywali i zostawali. Ale Skoron szukał właśnie takiego miejsca. Obserwował, jak Stara Nu wróży z kart Bękartowi Tai, liczącemu ledwie trzydzieści lat smarkaczowi terminującemu u Lennoxa, póki co na zmywaku. Bękart Tai był ponoć jakimś tam pociotkiem właściciela knajpy, może jego synem spłodzonym w jakiejś dawno zapomnianej chwili przypadkowego uniesienia. Kotok, pomarszczony, przypominający szalonego proroka wielki facet o długich siwych włosach związanych z tyłu głowy, utrzymywał, że Bękart Tai daje Lennoxowi dupy. Ale Kotok mówił jak najgorsze rzeczy o każdym, kto nie chciał mu postawić piwa. Za piwo mówił o człowieku tylko trochę mniej źle. Potrafił przy tym siedzieć całymi godzinami, gapiąc się w jeden wybrany punkt na ścianie, i prowadzić niekończący się monolog, w którym podsumowywał w niewybredny sposób wszystkich swoich faktycznych, jak i zmyślonych znajomych. I nigdy nie zabrakło mu pary w gębie. Do dnia, w którym w drzwiach stanęła ta wielkooka kruszyna w płaszczu, który niewątpliwie kupiła w taniarni za rogiem, by zlać się z lokalną pospolitością. Zmarnowała czas i pieniądze. Na tle zmęczonych codziennością mieszkańców Tłoków, dzielnicy miasta stanowiącej granicę pomiędzy dostatkiem dzielnic stałego zatrudnienia a upadkiem slumsów, musiała błyszczeć. Inaczej patrzyła, inaczej się poruszała, po prostu istniała inaczej. Równie dobrze sam cesarz Ludwik III mógłby przywdziać łachmany i zejść pomiędzy poddanych, by posłuchać, co o nim mówią. Ot, sztuczka, która udawała się wyłącznie w legendach, ale w którą wierzyli naiwni. – O kurwa – powiedział nieswoim głosem Kotok i zamilkł. Ostrzeżony tym cudem milczenia Skoron oderwał wzrok od barwnych koralików wplecionych w warkocze Starej Nu, zerknął na Kotoka, a potem podążył za jego pełnym zgrozy i zdumienia spojrzeniem. Chłód przejął jego ciało i myśli. Nie spodziewał się, by ta blondynka o kiepsko maskowanych ruchach damy przyszła tu dla wróżb Starej Nu lub opowieści Kotoka. Chyba że chodziło jej o Bękarta Tai, któremu karty dopiero co wywróżyły spotkanie z nieziemsko piękną blondynką. Najpewniej dlatego zrywał się właśnie od stołu z wyrazem nieopisanego szczęścia i zachwytu na twarzy. Dziewczyna podeszła do przyczajonego za barem Lennoxa, przypominającego w tej chwili smoka pilnującego skarbów. Najwyraźniej był zdecydowany spławić panienkę, nim zdąży narobić w knajpie zamieszania. Ale ona spojrzała mu w oczy, zaszczebiotała i Lennox na oczach zdumionych stałych bywalców zmiękł. Gdy wskazywał oszczędnym, niechętnym ruchem głowy Skorona, ten się zastanawiał, czy nie czmychnąć tylnym wyjściem. Nie chodziło o to, że miał dość pieniędzy, żeby przeżyć do końca miesiąca, a nabyte w ciągu ostatnich lat lenistwo skutecznie zniechęcało go do podjęcia jakiejkolwiek pracy. Rzecz w tym, że dziewczyna wręcz emanowała dworem. Widać go było w jej ruchach, gestach, w sposobie, w jaki spojrzała na Lennoxa, gruchocząc jego wolę, w tym, jak układała usta do odpowiednich słów. Stanowiła owoc setek lat praktyki dam dworu i Skoron znajdował tylko jedno wyjaśnienie jej przybycia do Srebrnej Zjawy. Dlatego nie odezwał się ani słowem, gdy usiadła przy jego stoliku z gracją, na jaką ten mebel nie zasługiwał. – Pan Skoron Phipple – odezwała się tym nieznośnie modulowanym głosem zdolnym samą zmianą tonu doprowadzić mężczyznę na skraj ekstazy bądź skopać go na samo dno piekieł. – Prawda? – Zdaje się, że stary dobry Lennox już mnie wsypał? Mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Teoretycznie dziecko. A jednak wiedział, że szkolenie damy dworu zrobiło z niej prawdziwą maszynkę do łamania ludzkich charakterów. Gdyby chciała, obrócenie knajpy w perzynę rękami jej klientów nie zabrałoby jej nawet pięciu minut. – Och… – Uśmiechnęła się. – Obawiam się, że tak. Proszę go nie winić. – Ani trochę go nie winię. Mogłaby pani wycisnąć informacje i z kamienia. Szkolą was do miażdżenia ludzi, prawda?

* * *

– Tak szybko z powrotem? – zarechotał Kotok, nie odrywając spojrzenia od swojego ulubionego punktu na ścianie. – Oj, stary, robisz się zupełnie do niczego! To zabrzmiało naprawdę łagodnie. Staruszek musiał się o niego autentycznie martwić. Znacznie poważniejszym problemem okazał się Bękart Tai. Jak tylko zobaczył Skorona, zatknął za pas szmatkę służącą oficjalnie do przemywania stolików, w rzeczywistości zostawiającą tłuste plamy na każdej powierzchni, z jaką się zetknęła, i przykleił się do krzesła przy stoliku Skorona. – Ta lala! – rzucił i czekał, by Skoron rozwinął temat. – Nie dla ciebie – odparł szczerze agent, który lubił chłopaka. – Prawdę mówiąc, dla żadnego mężczyzny, chyba że marzy mu się rola trofeum na ścianie. Choć z drugiej strony, to byłaby całkiem ładna, elegancka ściana. – Nie znasz mnie! Tak ci siem zdaje, ale tak naprawdę mnie nie znasz! Dałbym ja jej radę! – Cała flota Cesarstwa nie dałaby jej rady, chłopcze. Wychowanice dworu to nie dziewczyny z ulicy, te głośne złośliwe dajki, które dymasz na zapleczu, gdy wydaje ci się, że stary nie widzi. To nie są nawet panienki z dobrych domów lecące na chłopaków takich jak ty, żeby poczuć dreszczyk emocji na tylnym siedzeniu. Do diabła, to nie są nawet te smutne zakochane przyszłe stare panny ani zabójcze piękności kręcące tyłeczkami za barem. To zabójczynie. Jest w nich tyle uczuć co w tankowcu. A nawet mniej, bo tankowiec może przynajmniej eksplodować. Takiej jak ona twoja torpeda nawet by nie zarysowała. – Gadasz i gadasz. Nie znasz mnie ty! – powtórzył rozzłoszczony Bękart Tai, zmagając się z chęcią ostatecznego obrażenia się na tego najwyraźniej pokpiwającego zeń starego piernika a pragnieniem posłuchania go jeszcze w nadziei wyciągnięcia jakichś informacji o dziewczynie. – Nikt mnie nie zna! Wam siem wydaje, że jestem ja chłopakiem od miotły, zwyczajnym bluzgiem z ulicy. Ale tak nie jest. Dużo widziałem ja, tu i gdzie indziej! Ja jestem… Nikt się nie dowiedział, kim jest Bękart Tai, w tym bowiem momencie Stara Nu oznajmiła, że przewiduje kłopoty. Wróżce można było wierzyć. Nie tylko znała na wylot wszystkich mieszkańców okolicy, łącznie z ich najbardziej wstydliwymi problemami i tajemnicami, ale i najgłupszymi i najbardziej zwariowanymi plotkami, z których zresztą znaczną część sama zmyśliła i rozpuściła. Poupychała także kamery w każdym kąciku ulicy i w całkiem sporej liczbie jej przecznic, a jej stół był w rzeczywistości niezgorszym szpiegowskim centrum dowodzenia. Stara Nu sprawiała czasami wrażenie z lekka opóźnionej staruszki, bo też zdarzało jej się zachowywać zgoła dziwacznie. Nikogo ze stałych bywalców to nie dziwiło, wiedzieli, że wróżka obserwuje pół dzielnicy równocześnie, a to może różnie wpłynąć na pracę jej mózgu. Nie pomagało też, że pozostawała stale podłączona do sieci i bez przerwy ściągała z niej dane na temat starych, ale i potencjalnych klientów. Mówiąc krótko, Stara Nu była poważnie rąbnięta od przećpania informacją. Jednak gdy mówiła, że nadchodzą kłopoty, należało jej wierzyć. Kiedy weszli, Lennox poświęcił im tylko jedno niechętne spojrzenie. Kotok snuł swoją opowieść o nieuleczalnej impotencji Skorona, a Bękart Tai z zaangażowaniem wcierał tłuszcz ze szmatki w blat jednego z wolnych stolików. Było ich czterech. Jeden od razu stanął przy barze, by wyjaśnić Lennoxowi, że cokolwiek robi, powinien robić dalej i nie przejmować się wydarzeniami w głębi knajpy. Trzech pozostałych skierowało się ku stolikowi Skorona. Byli wysocy, mocno zbudowani i pewni siebie. Wyglądali na zawodowców, żywili przekonanie, że nimi są, i dawali to każdemu odczuć. Wszyscy ubierali się tak samo, z niewyszukaną elegancją marynarek modnych pół sezonu wcześniej i stylowych płaszczy, mających najpewniej nadawać błysku ich klasie zawodowych agentów, łamaczy kończyn i charakterów. W ich oczach o matowo przyciemnianych dla efektu białkach kryły się setki nanourządzeń pozwalających dojrzeć ukrytą broń i ocenić modyfikacje bojowe przeciwnika. Najpewniej nadwerężyli boskie kredyty, inwestując w plusmysły podkręcające naturalne zdolności. Otoczyli Skorona. Żaden z nich nie usiadł. – Ty jesteś Skoron Phipple – wywarczał jeden z nich, wcale niewyglądający na szefa. Zresztą żaden z nich nie wyglądał, właściwie nie różnili się od siebie. Za ich plecami otworzyły się drzwi i do knajpy weszli z trudem utrzymujący równowagę Wigo i Pik, chętnie ukrywający się w Srebrnej Zjawie przed swymi wielkimi żonami oraz gromadą dzieci i zobowiązań. Wyczuli, że coś jest nie tak, zawahali się. – Jam jest – zgodził się Skoron. – Usiądziecie? – Rozmawiała dziś z tobą dziewczyna, młoda, ładna, nie pasowała tutaj. – Nie. – Nie bujaj, Phipple. Wszystko wiemy. – Nie była ładna. Była prześliczna. Zarechotali nieprzyjemnie, bo jednocześnie. W tej samej chwili zaczęli i w tej samej skończyli. Równiutko, jakby ćwiczyli to tygodniami. – Dowcipas – odezwał się kolega tego, który nie wyglądał na szefa. – Dobrze, Phipple. Dowcip to cecha ludzi inteligentnych. To znakomicie, że jesteś inteligentny, bo zrozumiesz, że będzie dla ciebie dobrze, jak więcej się z nią nie zobaczysz. Dobrze będzie, jak nie kiwniesz palcem w jej sprawie. A już w ogóle najlepiej, jak zapomnisz, że ona istnieje. – Zanim jednak to się stanie – wtrącił się trzeci, o identycznym głosie i sposobie mówienia – powiesz nam, o czym rozmawialiście. – Jasne, chłopaki. Nie śmiałbym mieć przed wami żadnych tajemnic. Co chcecie wiedzieć? – Wszystko. – Dobra. Przyszła tu, bo leci na tego tam knypka próbującego wywiercić szmatą dziurę w stoliku. Jest nieśmiała, nie wie, jak do niego zagadać, a słyszała, że się przyjaźnimy. Myślała, że jej pomogę. – Ty jednak nie jesteś mądry – stwierdził ze śladem smutku w głosie ten, który nie wyglądał na szefa. – Głupi jesteś. Ale nie wiesz, z kim masz do czynienia, więc ci wybaczymy. Zapytam jeszcze raz: Co o niej wiesz? – Śliczna jest. Ale nie macie u niej szans, chłopaki, bo ten knypek od szmaty naprawdę wpadł jej w… Nie tracili czasu na ostrzeganie go. Wszystko mieli przećwiczone i zaplanowane. Ten z tyłu miał go unieruchomić, wykręcając mu ręce. Jego kumpel po prawej stanowił asekurację, gdyby Skoron okazał się zwinniejszy niż ich przeciętne ofiary. Zadaniem niewyglądającego na szefa było szybkie wzbogacenie opornego rozmówcy o kilka złamań i siniaków. Przynajmniej tak to sobie zaplanowali.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj