Zero grawitacji to zbiór krótkich humoresek Woody'ego Allena. Choć tytuł sugeruje, że zamieszczonych tu opowiadań nie należy traktować poważnie, ale, jak to w życiu bywa, śmiech nie zawsze jest beztroski. Zero grawitacji ukazało się w tym tygodniu nakładem Domu Wydawniczego Rebis. Wydawca udostępnił fragment książki.  Przeczytajcie jedną z humoresek Woody'ego Allena z książki Zero grawitacji w przekładzie Mirosława P. Jabłońskiego:

Zero grawitacji - fragment książki

Nie możesz wrócić do domu – oto dlaczego

Każdy, kto kiedykolwiek wrzucił zapaloną zapałkę do ładowni okrętu amunicyjnego, potwierdzi, że najdrobniejszy gest może wyczarować ogrom decybeli. W rzeczywistości malstrom o sejsmicznych proporcjach wdarł się w moje życie zaledwie kilka tygodni temu, poprzedzony przez drobiazg w postaci treściwego liściku wsuniętego pod drzwi naszej miejskiej rezydencji. Śmiercionośny bilecik głosił, że producenci hollywoodzkiego filmu kręconego na Manhattanie uznali, iż przestrzeń przed naszym domem jest idealna dla ich celuloidowych mecyi, które akurat pichcą, i gdyby nadało się im też wnętrze, to chcieliby je wykorzystać jako lokację. Ponieważ byłem wówczas bardzo zajęty na Wall Street pewnymi fuzjami, które wpłynęły na moją istotną pozycję w pirytach, przyznałem notce priorytet zarezerwowany dla menu chińskich knajp z żarciem na wynos i wyrzuciłem do kosza. Całe zajście było zbyt banalne, żeby zasłużyć na choćby honorową wzmiankę neuronów, które rywalizowały o moje wspomnienia, aż do momentu, kiedy kilka dni później żona i ja zeskrobywaliśmy węgiel z kolacji skremowanej przez naszą kucharkę do stopnia nierozpoznawalności. – Zapomniałam wspomnieć – powiedziała urodzona w Dublinie piromaniaczka, zgarniając sadzę z obrusa. – Kiedy udał się pan dzisiaj na rolfowanie do tego szarlatana, do którego pan chodzi, byli tutaj filmowcy. – Kto? – zapytałem chłodno. – Powiedzieli, że przysłali panu zawiadomienie. Przyszli obejrzeć dom. Wszystkim bardzo się podobał, z wyjątkiem tego zdjęcia, na którym stoi pan obok Alberta Einsteina. Od razu poznali, że to fotomontaż. – Wpuściłaś obcych bez mojego pozwolenia? – zganiłem ją. – A co, gdyby byli złodziejami lub seryjnymi mordercami? – Żartuje pan? W tych pastelowych kaszmirach? – odpaliła. – Poza tym rozpoznałam reżysera programu Charlie Rose. To był Hal Roachpaste, ostatnie cudowne dziecko Tinseltown. – Brzmi ekscytująco, prawda? – wtrąciła się moja lepsza połówka. – Wyobraź sobie naszą chałupę unieśmiertelnioną w oscarowym megahicie. Powiedzieli, kto w nim gra? – Nie kto inny, jak Brad Paunch i Ambrosia Wheelbase – pisnęła cuisinière, będąc wyraźnie pod wrażeniem gwiazd kina. – Przykro mi, moje trufelki – oświadczyłem z olimpijską stanowczością – ale nie wpuszczę tutaj takiej hałastry. Zgłupiałyście? Tylko tego nam brakowało, żeby banda mandryli biwakowała na naszych bezcennych persach. To nasza świątynia, sanktuarium olśniewające klejnotami zdobytymi w największych domach aukcyjnych Europy: nasze chińskie wazy, moje pierwsze wydania, porcelana z Delft, Ludwik XVI, gromadzone przez całe życie kolekcje dupereli i bibelotów. Nie wspominając o tym, że potrzebuję bezwzględnego spokoju w celu dokończenia monografii na temat kraba pustelnika.
Źródło: Rebis
– Ale Brad Paunch – westchnęła kądziel. – Był taki boski jako Liszt w Jesiennej przepuklinie. Gdy uniosłem dłoń, żeby uciszyć dalsze błagania, zadzwonił telefon, po czym do ucha szczęknął mi głos dobrze dopasowany do zachwalania noży ze stali nierdzewnej, które obierają i siekają w kostkę. – Ach, dobrze, że cię zastałem. Mówi Murray Inchcape. Jestem kierownikiem produkcji Wiosłuj, mutancie, wiosłuj. Musi się wami opiekować anioł stróż, ludzie, bo rozbiliście bank. Hal Roachpaste postanowił wykorzystać wasz dom… – Wiem – przerwałem mu. – Do nakręcenia sceny. Skąd pan ma mój prywatny numer? – Wyluzuj, pielgrzymie – ciągnął nosowy głos. – Po prostu przejrzałem jakieś papiery w twojej szufladzie, kiedy robiliśmy zwiad w domu. I tak przy okazji, to nie jakaś tam scena, tylko t a scena. Kluczowy moment, wokół którego kręci się cały bałagan. – Przykro mi, panie Inchworm… – Inchcape, ale nie ma sprawy. Wszyscy przekręcają moje nazwisko. Dobrodusznie to olewam. – Wiem, co ekipy filmowe robią z wnętrzami, które najeżdżają – stwierdziłem stanowczo. – Większość to barbarzyńcy, przyznaję – zgodził się Inchcape – ale my chodzimy na paluszkach jak trapiści. Gdybyśmy ci nie powiedzieli, że kręcimy w twoim domu film, nigdy byś się nie domyślił. I nie sugeruję, żebyś nas okradał, ale kapuję, że to mnie pozbawi całej kupy drachm. – To bez znaczenia – upierałem się. – Żadne pieniądze nie kupią wam wstępu do tego chłopięcego przybytku. Dziękuję, że o nas pomyśleliście, i arrivederci. – Czekaj no chwilę, staruszku – powiedział Inchcape, osłaniając dłonią mikrofon, ale chyba i tak rozumiałem, co mówią stłumione klekoczące głosy; brzmiało to jak spisek w celu porwania Bobby’ego Franksa. Miałem wyciągnąć kabel z gniazdka, kiedy Inchcape wrócił na linię. – Słuchaj, właśnie podrzuciłem pewne sugestie Halowi Roachpaste’owi, który przypadkiem jest tuż obok mnie, a on się zastanawia, czy nie chciałbyś w y s t ą pić w filmie. Nie mogę ci obiecać głównej roli, ale coś zabawnego i mięsistego, co wkleiłoby twoją gębę w ekran jako spuściznę dla latorośli. Może także żonka, po drobnej dermabrazji, jeśli to jej zdjęcie widziałem na waszym pianinie. – Zagrać w filmie? – zachłysnąłem się, doznając wstrząsu zwykle aplikowanego denatom przez sanitariuszy. – Żona jest straszliwie nieśmiała, ale ja, prawdę mówiąc, grałem trochę w college’u i w regionalnym teatrze. Jeździłem jako Parson Manders w Ibsenie na lodzie i nadal mówi się o mojej She Stoops to Conquer. Zdecydowałem się zagrać Tony’ego Lumpkina z szeregiem tików twarzy, które publiczność w Yumie doprowadzały do delirycznej wesołości. Oczywiście rozumiem, że jest różnica między sceną a filmem i człowiek musi moderować wyrazistość, żeby obiektywy zbliżeniowe faktycznie zrobiły swoje. – Jasne, jasne – mruknął producent. – Roachpaste ma do ciebie wielkie zaufanie. – Przecież nigdy mnie nie spotkał – zaprotestowałem, czując nasilającą się woń trefności. – To dlatego jest Johnem Cassavetesem swojego pokolenia – zapewnił mnie Inchcape. – Roachpaste polega na nagim instynkcie. Spodobało mu się to, co zobaczył w twojej garderobie. Każdy z wrodzonym drygiem do ubrań jest stworzony do roli Shepherda Grimalkina. – Kogo? Grimalkina? – Przebiegła mnie iskra. – Kim jest Grimalkin? Możesz mi przedstawić zarys fabuły? Wystarczy sam szkielet. – W tej sprawie musisz porozmawiać z reżyserem. Powiem tylko, że oś tej historii to skrzyżowanie Szczęk i Persony. Czekaj chwilę. Hal się przyłączy. Niewyraźnie usłyszałem coś, co świadczyło o pewnej niechęci ze strony Roachpaste’a do omawiania tej kwestii, i zdawało mi się, że wyłapałem, iż Inchcape użył wyrażenia „jagnię na rzeź”. Potem rozległ się rześki głos.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj