Bat na koty to druga powieść Jerzego Niemczuka, pierwsza jednak była książkową wersją przygód bohaterów serialu Ranczo, można więc powiedzieć, to oto prawdziwy debiut tego twórcy. Chcecie się przekonać, jak z prozą radzi sobie scenarzysta jednego z największych polskich hitów ostatnich lat? Poniżej znajdziecie notkę, okładkę oraz bardzo obszerny fragment Bata na koty:
Asia, młoda mama 3-letniej Mai, samotnie opiekuje się córką. Jej mąż uciekł, pozostawiając po sobie gorycz i… długi. Dziewczyna mieszka w biednej wsi pod Lidzbarkiem, przygarnięta przez byłych teściów, którzy jej nie lubią i w dodatku obwiniają o rozbicie małżeństwa. Brakuje jej pieniędzy, pracy, wsparcia serdecznych ludzi i nadziei na lepsze jutro. Nikt w nią nie wierzy, nawet ona sama. O miłości już chyba nawet nie marzy… Lecz gdy w życiu wyczerpuje się limit nieszczęścia, okazuje się, że może się jeszcze zdarzyć wiele, wiele dobrego…
Czy w życiu Asi także? Czy dziewczyna weźmie w końcu swój los we własne ręce, czy odważy się zaryzykować?
[image-browser playlist="583058" suggest=""]
Rozdział I
Dwa końce świata
*
Czerwone słońce zawieszone nad ścianą ciemnego lasu odbijało się w tafli jeziora. Asia przycupnęła na drewnianym pomoście. Przyjezdni zbudowali go zimą przed paroma laty, żeby stawiać łódki. Pomost sięgał daleko za pas trzcin, tych jednak z każdym rokiem przybywało. Deski pokryły się zielonkawym mchem, a potem zaczęły murszeć. Górny wiatr poruszał końce trzcin, jednak Asia nie czuła go na plecach. Maja przesłoniła rączką oczy i wpatrywała się w słońce na zachodzie. Od brzegu uderzył silniejszy podmuch wiatru. Dziewczynka zachwiała się. Asia przytrzymała ją za sukienkę, żeby nie wpadła do wody. Delikatnie, prawie niezauważalnie. Córeczka zwykle próbowała się wyrywać, kiedy czuła, że jest przytrzymywana.
Kroki za plecami, nie tyle usłyszały, co poczuły. Deski przenosiły drgania, zanim odgłos kroków dochodził do uszu. Dziewczynka obejrzała się i zawiesiła uważny wzrok na mężczyźnie w obcisłym piankowym kombinezonie. Na ramieniu niósł zwinięty żagiel. Uśmiechnął się do niej. Maja spuściła wzrok, odwróciła się i przylgnęła do matki. Asia spojrzała przez ramię. Podobnie jak córka nie odwzajemniła uśmiechu, a na pozdrowienie odpowiedziała prawie niedosłyszalnie. Tutaj do obcych nikt się bez powodu nie odzywa, a ludzie rzadko się do siebie uśmiechają. Niech się śmieją zadowoleni z życia.
Tego mężczyznę znała z widzenia. Mieszkał od paru miesięcy w domu dyplomaty z Warszawy, co wyjechał na dwa lata pracować w Afryce.
Mężczyzna za ich plecami zsunął się do wody i brnął po ilastym dnie, wlokąc za sobą żagiel. Zanurzony po piersi sprawnymi ruchami zaczął mocować żagiel do windsurfingowej deski. Obserwowały go ostrożnie, żeby w porę uciec wzrokiem. Asia przyglądała się jego rękom. Sprawiały wrażenie silnych, a jednak delikatnych. Równo przycięte paznokcie, długie jak u kobiety palce bez śladów odcisków. Tylko na prawej dłoni blizna z wyraźnym szwem sięgającym kostki.
Maja oswoiła się po chwili z obecnością nieznajomego, przestała zwracać na niego uwagę i znowu przyglądała się czerwonemu jak pomidor słońcu. Rano było inne, jakby urosło w ciągu dnia, zrobiło się ciężkie, a teraz zaczęło się obsuwać się pomiędzy drzewa.
— Ucieka! Słoneczko ucieka! — krzyknęła poruszona.
— Niedługo zajdzie — odpowiedziała szeptem matka.
— Dlaczego?
Asia wiedziała, że zaczną się kolejne pytania, na które może jej nie starczyć odpowiedzi. Wtedy odpowiadała: tak musi być.
— Dlaczego zajdzie? — zapytała dziewczynka.
Mężczyzna zanurzony po szyję popchnął deskę na otwartą wodę, a potem zaczął płynąć uczepiony jej końca.
— Pójdzie spać i będzie ciemno.
— A dlaczego ciemno?
— Zawsze tak jest. Każdego dnia. Tak musi być.
Mężczyzna wyczekał na mocniejszy powiew wiatru, wsunął się na deskę i w rozkroku zaczął stawiać żagiel.
Maja zacisnęła wargi i zastanawiała się nad słowami matki. W końcu tupnęła nogą i wykrzyknęła z płaczem.
— Ja nie chcę, żeby tak było! Nie chcę!
Mężczyzna musiał usłyszeć, bo roześmiał się. Asia przyciągnęła do siebie córkę. Mała rozpłakała się rzewnie, przeżywając swój pierwszy kosmiczny dramat egzystencjalny.
Wiatr wypełnił płótno i deska zaczęła sunąć pod słońce. Dziewczynka przestała płakać i obie z matką patrzyły, jak oddala się kolorowy żagiel i ciemna, niemal czarna na tle rozświetlonego jeszcze zachodu sylwetka surfera.
Od wody pociągnęło chłodem, a trzciny ugięły się pod kolejnym podmuchem wiatru. Asia poczuła na plecach lekki dreszcz. Podniosła się i popchnęła córkę w stronę brzegu.
— Ziąb idzie. Chodźmy do domu.
Mała dreptała przodem, niepewnie. Asia osłaniała ją rękami przed upadkiem na pokrywających się szybko wieczorną rosą deskach.
Przyspieszyła kroku, żeby podlać warzywniak jeszcze za dnia. Te parę grządek to było wszystko, co do niej należało. Patrzyła z rosnącą dumą na wydobywające się spod ziemi rośliny. Zdrowszych i smaczniejszych nie było w całym Kotowie. Może gdzie dalej były, ale dalej Asia nie jeździła. Wszystko swoje. I szczypior, i rzodkiewki, i sałata. Mniejsze niż sklepowe, ale i co z tego, jak w smaku trzy razy lepsze. Za chałupą wykopała dół kompostowy, brzegi umocniła starymi deskami. Zrzucała tam obierki, resztki jedzenia, zeschłe liście i drzewny popiół spod kuchni, każdą warstwę przesypywała ziemią. Tyle że zimą dziki podchodziły pod dom i wyżerały obierki. Położyła więc na wierzch zardzewiałą blachę i przywaliła kamieniem. Tyle mogła dać. Dla dziecka, żeby było zdrowe.
A jeszcze mleko miała od teściów, bo dla dziecka, trzeba przyznać, nie żałowali. Ona się próbowała zrewanżować pomagając od czasu do czasu w oborze, ale głównie to krowy wyganiała na pastwisko. Matriksa nauczyła zaganiać do stada sztuki, które się odłączały. A Stefan nie chciał wierzyć, że się to uda: pies głupi, to się nie nauczy.
Jak mleko się zsiadło, to Asia warzyła z niego twaróg, tłusty i pożywny, że nie trzeba było mięsa kupować. Jak się do tego dodało rzodkiewki i szczypioru, to zdrowszego jedzenia i w sklepie nie można by dostać.
Maja dreptała za nią, podbiegając co chwila, żeby dotrzymać kroku.
Na podwórku Asia rozejrzała się, omijając wzrokiem okazały dom teściów. Spojrzała na nową oborę, wybudowaną przez teścia za pieniądze ze sprzedaży działek dwa lata wcześniej. Pod szopą zalegało w balach kilka metrów opałowego drewna. Widać przywieźli, jak była nad jeziorem. Dziwne, że traktora nie słyszała. Przeważnie słychać. Pewnie z powodu tego wiatru. W inną stronę głos niosło. Asia odwinęła łańcuch, przytrzymując wyślizgany kołowrót dłonią, żeby wiadro nie uderzyło w taflę wody, i napełniła pogiętą konewkę. Mai też dała podlewać z małej, żółtej, którą znalazły po letnikach na brzegu jeziora.
Kiedy nasyciła ziemię, przyklęknęła na kawałku styropianu, żeby wyrwać parę chwastów. Maja przycupnęła obok niej.
— Dlaczego ich urywasz? — zapytała Maja. Nie po raz pierwszy. Ale Asia była cierpliwa. Do dziecka trzeba cierpliwości. Do niej nie mieli czasu ani cierpliwości i źle to pamiętała.
— Jedne roślinki są dla nas dobre, inne niedobre — wyjaśniała bez pośpiechu. –
Wiesz, co to jest?
Wskazała na grządkę z pietruszką. Maja patrzyła niepewnie. Roślinka wydawała się znajoma, ale nazwy nie pamiętała. Asia urwała kawałek naci i podsunęła jej pod nos. Maja powąchała ostrożnie. Zapach też wydawał się znajomy.
— Do zupy sypiemy — podpowiadała matka. Wetknęła jej listek do buzi. Maja rozgryzła ostrożnie i podskoczyła.
— Matka pietruszki! — krzyknęła radośnie.
Asia roześmiała się głośno. Hanka wychyliła się przez okno, bo nie pamiętała śmiejącej się synowej, ale kiedy zobaczyła ją radosną, obejmującą dziecko, uspokoiła się. Asia pochyliła się nad grządką.
— Ta jest niedobra. Chciałabyś ją zjeść?
Podsunęła córce wyrwany chwast. Dziewczynka spojrzała z niechęcią na zapiaszczony korzeń i pokręciła głową.
— Może króliki ją zjedzą albo świnki.
Maja wzięła roślinę z rąk matki i oglądała ją, kiwając z powagą główką.
— Bo ty nie jesteś świnka, tylko Maja.
Dziewczynka kiwnęła głową.
— Ludzie też są jak roślinki, jedne dobre, drugie do niczego.
Pomyślała o sobie. Że zła nie jest, ale z drugiej strony do niczego. Przynajmniej dla dziecka starała się być dobra.
W domu teściów błysnęło światło i w oknie ponownie pojawiła się Hanka. Energicznym gestem strzepnęła mąkę z serwetki, a potem uśmiechnęła się. Asia odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem, ale widać uśmiech teściowej był skierowany nie do niej, tylko do wnuczki, bo twarz Hanki na powrót przybrała surowy wyraz. Okno zatrzasnęło się po chwili. Asia otrzepała dłonie z ziemi i ruszyła w stronę starej chałupy. Mieli ją rozebrać. Już kupiec na budulec był, który chciał to przenieść i letnisko wyszykować nad jeziorem, ale wycofał się w ostatniej chwili. No i została. Na szczęście, bo teściowie pozwolili jej tam z dzieckiem zamieszkać. Byli teściowie. Bo małżeństwa już nie było. Ale miała dach nad głową. To już coś. Na razie, bo i samo życie jest na razie i nie wiadomo na jak długo. Cieszyć się z tego, co jest, a jak się nie ma z czego cieszyć, to przynajmniej nie martwić, że nie ma.
W domu ogarnął ją zapach zatęchłej spalenizny. Zapaliła świetlówkę nad stołem. Światła z niej było niewiele, ale pozwalała zaoszczędzić na prądzie. Dostała dwie w prezencie od Faryny. Ta miała ją od swoich niemieckich dzieci. Faryna nie mogła się jednak przyzwyczaić do bladego światła i do tego, że trzeba było poczekać dłuższą chwilę, żeby coś wreszcie zobaczyć. Nie miała już czasu, żeby długo czekać. I po co by miała oszczędzać? Odkąd skończyła osiemdziesiąt lat, każdego dnia spodziewała się śmierci. Śmierć pewna, nikogo nie minie, a jej było coraz bliżej. W Małym już nikogo starszego od niej nie było. Mazurzy powyjeżdżali do Reichu i zostali Niemcami. Nawet jej własne dzieci. Asia, wnuczka nieżyjącej już młodszej siostry, była jej jedyną krewną.
Asia postawiła na kuchni emaliowany gar, wlała wody w wiadra i po kilku nieudanych próbach wykrzesała płomień ze znalezionej na brzegu jeziora zapalniczki. Ogień przeniósł się na smolną szczapę i zaczął pełgać po gałązkach chrustu i korze. Asia przysiadła na rozchybotanym krześle i zapatrzyła się w ogień. Oświetlał jej zwieszone dłonie, na których ziemia z grządki pozostawiła brudne wżery. Próbowała grzebać w ziemi w rękawiczkach. Otrzymała kilka par, z workami i pomarańczową kamizelką, kiedy jesienią dostała pracę przy sprzątaniu rowów. Same kobiety sprzątały, przeważnie młode i po szkole. Żeby nie tracić prawa do zasiłku. Teść się z wyśmiewał z tych rękawiczek do pielenia ogródka, że może jeszcze do tej roboty kask włoży. Wstydziła się trochę tej pracy. Ludzie jadący drogą samochodami patrzyli na nią z zaciekawieniem. Ale co myśleli? Śmieciara… Gdyby nie to, pewnie by lubiła tę pracę. Zabierała ze sobą Maję i nie musiała prosić teściowej, żeby się nią zajęła. Hanka nie odmawiała, zgadzała się, ale jakby z łaski i zawsze wzruszała ramionami, wzdychając przy tym.
Maja siedziała w kącie i układała do snu śpiącą lalę. Rozpaczała kiedyś, jak oko wpadło do środka i przez szyję nie dało się tego naprawić. Asia poszła z tym do Tutejki. Krzywił się na tę robotę, jak to on, ale w końcu wyciągnął oko zagiętym drutem i jakoś podkleił od środka. Po tej operacji lalka mrugała jednym okiem.
Asia dołożyła kory, płomień przygasł, a potem buchnął na chwilę. Czekała, aż woda na mycie się podgrzeje i jak zwykle liczyła. Dwieście dziewięćdziesiąt dwa złote zostało do zasiłku. I jedenaście dni, które trzeba przeżyć. Oszczędzić się nie da, bo gaz się kończy i za prąd zaległy rachunek musi zapłacić. A dostanie trzysta alimentów i jeszcze zasiłek. W sumie prawie tysiąc.
*