Powieść The Revenant Michaela Punke'a z okładką filmową ukazała się nakładem wydawnictwa Sonia Draga. Historię porzuconego na pewną śmierć trapera, który poprzysięga zemstę, będzie można od 29 stycznia także oglądać na ekranach polskich kin. Reżyserem The Revenant jest Alejandro González Iñárritu, a w rolach głównych wystąpili Leonadro Di Caprio i Tom Hardy. Powieść Punke'a ukazała się w miękkiej oprawie i kosztuje 34,90 zł za 296 stron. Poniżej nota i okłada Zjawy, a także fragment książki.

Źródło: Sonia Draga

W roku 1823 trzydziestosześcioletni Hugh Glass zaciąga się do oddziału formowanego przez Kompanię Futrzarską Gór Skalistych, który wyrusza na niebezpieczną wyprawę przez dziewicze, niezbadane terytoria. Pewnego dnia zostaje straszliwie poturbowany przez niedźwiedzia grizzly i oddany pod opiekę dwóch ludzi z oddziału– Johna Fitzgeralda, bezwzględnego najemnika oraz młodego Jima Bridgera, przyszłego „Króla ludzi gór”. Gdy do ich obozowiska zbliżają się Indianie, Fitzgerald i Bridger pozostawiają Glassa na pastwę losu. Co gorsza, zabierają rannemu broń i całe wyposażenie – wszystko to, co dawałoby mu jakąś szansę na samodzielne przeżycie. Opuszczony, bezbronny i wściekły, Glass składa samemu sobie obietnicę, że przetrwa. I że dokona zemsty.

1 września 1823 roku

Zamierzali go zostawić swemu losowi. Ranny mężczyzna zro­zumiał to od razu, gdy tylko popatrzył na chłopca, który wbił oczy w ziemię, a następnie odwrócił wzrok, nie wytrzymu­jąc jego spojrzenia. Od wielu dni chłopak toczył spór z człowiekiem w czapce z wilczej skóry. Czy naprawdę od wielu dni? Ranny cały czas wal­czył z gorączką i bólem, nie mógł więc mieć pewności, czy słyszane przezeń rozmowy są rzeczywiste, czy może stanowią jedynie wy­twór majaczeń jego umysłu. Spojrzał w górę, na strzelistą skalną formację wznoszącą się nad polaną. Dziwnym sposobem na nagiej kamiennej stromiź- nie zdołała wyrosnąć samotna, krzywa sosna. Wcześniej wiele razy przyglądał się drzewu, nigdy jednak nie dostrzegł w nim tego, co widział w tej chwili - jego sylwetka tworzyła wyraźny kształt krzy­ża. Po raz pierwszy uświadomił sobie, że może umrzeć tutaj, na tej polance nieopodal źródła. Ranny mężczyzna czuł się dziwnie oderwany od sytuacji, w któ­rej odgrywał główną rolę. Przez krótką chwilę zastanawiał się, co zrobiłby na miejscu tamtych. Gdyby tu zostali, a oddział wojowni­ków kierujący się w górę rzeki znalazłby polankę, wszyscy by zgi­nęli. „Czy ja poświęciłbym życie, aby ich ratować... skoro i tak ich los byłby przesądzony?” - Jesteś pewny, że zbliżają się do strumienia? - spytał chłopiec łamiącym się głosem. Na ogół udawało mu się mówić tenorem, jed­nak w chwilach, gdy nie panował nad sobą, wpadał w wysokie tony. Przy ognisku człowiek w czapce z wilczej skóry pochylał się nad kratką do suszenia mięsa, pośpiesznie wpychając paski niedosuszonej dziczyzny do indiańskiej sakwy. -Chcesz zostać i się przekonać? Ranny starał się coś powiedzieć. Ponownie poczuł przeszywa­jący ból w gardle. Wydał z siebie jakiś dźwięk, ale nie mógł wyar­tykułować żadnego zrozumiałego wyrazu. Mężczyzna w czapce z wilczej skóry zignorował go i dalej zbie­rał skromne zapasy, chłopak jednak się odwrócił. -On próbuje coś powiedzieć. Uklęknął na jedno kolano tuż przy rannym. Nie mogąc mó­wić, mężczyzna podniósł jedyne sprawne ramię i na coś wskazał. -Chce, żeby podać mu jego strzelbę - powiedział chłopak. - Żebyśmy go posadzili i dali mu strzelbę. Mężczyzna w czapce z wilczej skóry przebył dzielącą ich przestrzeń szybkimi, miarowymi krokami. Mocno kopnął chłop­ca w plecy. -Ruszaj się, do cholery! Przeszedł do rannego, który leżał obok swego skromnego do­bytku ułożonego w stos: należały do niego torba myśliwska, nóż w ozdobionej paciorkami pochwie, toporek, strzelba i róg na proch strzelniczy. Ranny mężczyzna przyglądał się bezradnie, jak człowiek w czapce z wilczej skóry pochyla się i podnosi jego torbę myśliwską. Wygrzebawszy z wnętrza draskę i krzesiwo, wrzucił je do kieszeni na przodzie skórzanej bluzy. Następnie pochwycił prochownicę i prze­rzucił ją sobie przez ramię. Toporek zatknął za szeroki skórzany pas. -Co robisz? - zapytał chłopak. Mężczyzna znów się schylił, podniósł nóż i rzucił go chłopcu. -Weź to. Chłopiec złapał przedmiot, z przerażeniem patrząc na zdobioną paciorkami pochwę w swojej ręce. Pozostała już tylko strzelba. Czło­wiek w czapce z wilczej skóry szybko sprawdził, czy jest naładowana. -Wybacz, stary Glassie. I tak żadna z tych rzeczy na nic ci się nie przyda. Chłopiec wyglądał na zszokowanego. -Nie możemy zostawić go tutaj bez niczego. Człowiek w czapce z wilczej skóry omiótł go spojrzeniem, a potem zniknął w lesie. Ranny wpatrywał się w chłopca, który stał przez dłuższą chwi­lę nieruchomo, trzymając w ręku nóż - jego nóż. Wreszcie chłopak uniósł głowę. Początkowo jakby chciał coś powiedzieć, lecz tylko okręcił się na pięcie i uciekł pomiędzy sosny. Ranny mężczyzna obserwował prześwit między drzewami, w którym zniknęli tamci. Miotał nim gniew, pochłaniał go niczym ogień igliwie sosny. Niczego na świecie nie pragnął teraz bardziej, niż chwycić ich obu za gardła i zadusić na śmierć. Zaczął instynktownie krzyczeć, znów zapominając, że nie jest w stanie wydobyć z siebie żadnych słów, że czeka go tylko cierpie­nie. Podniósł się na lewym łokciu. Lekko zgiął prawe ramię, ale było zbyt słabe, by się na nim oprzeć. Ruch sprawił, że jego szyję i plecy przeszył ostry ból. Poczuł napięcie skóry pod prymitywnymi szwami. Spojrzał w dół na nogę, mocno obwiązaną zakrwawiony­mi strzępami starej koszuli. Nie mógł napiąć mięśni uda i zmusić nogi do funkcjonowania. Zebrawszy wszystkie siły, przewrócił się ciężko na brzuch. Czuł, jak jeden ze szwów pęka, a świeża krew zalewa mu plecy. Ból był jednak niczym w porównaniu z napływem kolejnej fali gniewu. Hugh Glass zaczął się czołgać.

Rozdział 1

21 SIERPNIA 1823 ROKU

- Moja łódź z St. Louis spodziewana jest w każdej chwili, mon­sieur Ashley - powtórzył tęgi Francuz cierpliwym, lecz jednocześnie natarczywym tonem. - Chętnie sprzedam Kompanii Futrzarskiej Gór Skalistych cały jej ładunek, nie mogę jednak sprzedać czegoś, czego nie mam. William H. Ashley stuknął cynowym kubkiem o nieheblowa- ne deski stołu. Starannie przystrzyżona siwa broda nie była w sta­nie ukryć silnie zaciśniętych szczęk. A w jego przypadku zaciśnięte szczęki mogły oznaczać kolejny wybuch, gdyż Ashley znów musiał stawić czoło czemuś, czego nie cierpiał ponad wszystko - czekaniu. Francuz, o niewiarygodnym imieniu i nazwisku Kiowa Bra- zeau, przyglądał się Ashleyowi z rosnącym zaniepokojeniem. Jego obecność w tej odciętej od świata faktorii oznaczała rzadką szansę, a Kiowa wiedział, że sensowne wykorzystanie owej znajomości może położyć podwaliny pod jego nowe przedsięwzięcie. Ashley był waż­ną postacią świata biznesu i polityki w St. Louis, miał wizję rozwoju handlu na Zachodzie, a jednocześnie dysponował pieniędzmi, by tę wizję zrealizować. Pieniędzmi innych ludzi, jak sam mówił. Pło­chliwymi pieniędzmi. Nerwowymi pieniędzmi. Pieniędzmi, które łatwo przepływają od jednego spekulanta do drugiego. Kiowa zmrużył oczy za grubymi szkłami okularów; choć wi­dział dość słabo, umiał czytać w ludziach. -Jeśli okaże mi pan trochę pobłażliwości, monsieur Ashley, będę mógł panu zaproponować pewne pocieszenie podczas ocze­kiwania na moją łódź. Ashley nie wydał z siebie żadnego słowa aprobaty, lecz także nie kontynuował tyrady. -Muszę zamówić kolejne towary z St. Louis - rzekł - Jutro wyślę kuriera w dół rzeki, w kanu. Może przekazać pańską wiadomość dla syndykatu. Zdąży ich pan uspokoić, zanim usłyszą wszystkie plotki o klęsce pułkownika Leavenwortha. Ashley westchnął ciężko i pociągnął solidny łyk kwaśnego piwa, rezygnując - z braku alternatywy - z dalszej rozmowy na temat ostatniego opóźnienia. Czy mu się to podoba, czy nie, rada Fran­cuza jest rozsądna. Musi uspokoić inwestorów, nim wieści o bitwie zaczną krążyć po ulicach St. Louis. Kiowa wyczuł jego otwartość na propozycję i kuł żelazo, póki gorące. Francuz wydobył gęsie pióro, atrament oraz pergamin, po­łożył to wszystko przed Ashleyem i ponownie napełnił jego ku­bek piwem. -Zostawię pana samego z jego obowiązkami, monsieur - po­wiedział, zadowolony z nadarzającej się okazji do wycofania się. Przy słabym świetle łojowej świecy Ashley pisał aż do późnej nocy: Fort Brazeau nad rzeką Missouri 21 sierpnia 1823 roku Wielmożny James D. Pickens Pickens i Synowie St. Louis Szanowny Panie Pickens, Przypadł mi w udziale przykry obowiązek poinformowania Pana o wydarzeniach, które miały miejsce w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Charakter owych wydarzeń sprawia, że nasze przedsię­wzięcie nad Górną Missouri musi ulec pewnym zmianom, jakkol­wiek nie zostanie zaniechane. Jak Pan zapewne już wie, ludzie Kompanii Futrzarskiej Gór Skalistych zostali zaatakowani przez Indian Arikara po tym, jak w dobrej wierze kupili od nich sześćdziesiąt koni. Arikara zaatako­wali niczym niesprowokowani, zabijając szesnastu naszych, raniąc tuzin i kradnąc konie, które — zamierzywszy oszustwo - sprzedali nam dzień wcześniej. Wobec wspomnianej napaści zmuszony byłem wycofać się w dół rzeki,prosząc jednocześnie o pomoc pułkownika Leavenwortha oraz Armię Amerykańską, by zareagowała na ów jawny przejaw naru­szenia suwerennych praw obywateli Stanów Zjednoczonych do swo­bodnego przekraczania Missouri. Poprosiłem również o wsparcie tych spośród naszych pracowników, którzy nie zostawili mnie samemu sobie i mimo wielkiego ryzyka przybyli tutaj z placówki w St. Union (pod przywództwem kapitana Andrew Henry’ego). Do dnia 9 sierpnia mogliśmy już stawić czoło Arikarom, dys­ponując łącznie siłą 700 ludzi, w tym 200 żołnierzami regularnej armii pod dowództwem Leavenwortha (i dwiema haubicami) oraz 40 pracownikami Kompanii Futrzarskiej Gór Skalistych. Pozyska­liśmy ponadto kolejnych sprzymierzeńców (choć tylko tymczasowo) w postaci 400 wojowników z plemienia Siuksów, których wrogi stosunek do Arikarów ma jakieś podłoże historyczne, niezbyt do­brze mi znane. Dość powiedzieć, że owe połączone siły byłyby więcej niż wy­starczające do zaprowadzenia porządku, ukarania Arikarów za ich zdradę oraz ponownego otwarcia szlaku Missouri dla naszych celów. Że tak się nie stało, należy przypisać wyłącznie chwiejnemu charak­terowi pułkownika Leavenwortha. Szczegóły tego niesławnego spotkania mogą zaczekać do mo­jego powrotu do St. Louis; teraz wystarczy jedynie powiedzieć, że uporczywa niechęć pułkownika do współpracy z naszym pomniej­szym wrogiem pozwoliła, by całe plemię Arikara wymknęło nam się z rąk, w wyniku czego doszło do zamknięcia dostępu do Missouri pomiędzy Fort Brazeau a osadami Mandanów. Gdzieś tam grasuje dziewięciuset wojowników Arikara, którzy bez wątpienia wzmoc­nili swe siły, mając nowe pobudki do udaremniania wszelkiej ak­tywności na Missouri. Pułkownik Leavenworth powrócił do garnizonu w Ft. Atkin­son, gdzie ma zamiar przezimować w ciepełku i uważnie zaplano­wać dalsze kroki. Ani myślę czekać na niego. W naszym przedsięwzię­ciu, jak Pan wie, nie można sobie pozwolić na stratę ośmiu miesięcy. Ashley przerwał, żeby odczytać to, co napisał, niezadowolony z ponurego tonu. List przekazywał gniew zamiast dominującej ce­chy jego charakteru - niewzruszonego optymizmu, niezachwianej wiary we własną zdolność do odniesienia sukcesu. Bóg umieścił go w ogrodzie nieskończonej obfitości, Krainie Goszen, w której każdy człowiek mógł wieść dostatnie życie, jeśli tylko miał w sobie dość odwagi i męstwa. Słabości Ashleya, do których się przed sobą szczerze przyznawał, stanowiły drobne przeszkody, absolutnie do pokonania dzięki twórczemu połączeniu wszystkich jego mocnych stron. Ashley spodziewał się w życiu różnych problemów, ale za nic nie ścierpiałby porażki. Musimy owo niepowodzenie obrócić na swoją korzyść, działać dalej teraz, kiedy nasi konkurenci odpoczywają. Ponieważ obszar Missouri jest niedostępny, postanowiłem wysłać na Zachód dwie grupy ludzi, każdą inną drogą. Kapitana Henry’ego skierowałem już w górę rzeki Grand. Ma za zadanie dojść najdalej jak się da, a na­stępnie powrócić do Fort Union. Jedediah Smith poprowadzi grupę drugą wzdłuż rzeki Platte, a jego celem są wody Wielkiej Kotliny. Z pewnością podziela Pan moją głęboką frustrację w związku ze zwłoką w naszych działaniach. Musimy teraz postępować szybko i stanowczo, aby nadrobić stracony czas. Poinstruowałem Henry’ego i Smitha, że mają nie wracać do St. Louis na wiosnę wraz ze swy­mi zdobyczami. Przeciwnie - to my udamy się do nich, by spotkać się gdzieś w terenie w celu wymiany skór i futer na świeże zapasy. W ten sposób zaoszczędzimy cztery miesiące i spłacimy choćby część długu. Tymczasem proponuję sformować w St. Louis nowy oddział traperów i na wiosnę wysłać go w drogę. Poprowadzę go osobiście. Ogarek świecy prysnął łojem i wypluł smugę brudnawego, czarnego dymu. Ashley podniósł wzrok, nagle uświadamiając so­bie późną porę oraz własne zmęczenie. Zanurzył gęsie pióro w in­kauście i wrócił do listu, pisząc mocno i szybko, gdyż zmierzał już do zakończenia: Zwracam się do Pana z prośbą o zakomunikowanie naszemu syndykatowi — w sposób możliwie najdobitniejszy — iż jestem abso­lutnie przekonany, że nasze wysiłki skazane są na sukces. Opatrzność potraktowała nas z wielką szczodrością. Nie wolno nam zawieść, musimy zebrać w sobie dość odwagi, by otrzymać słusznie należą­cy się nam udział. Pański wielce uniżony sługa William H. Ashley Dwa dni później, z St. Louis przybyła łódź Kiowy Brazeau. William Ashley zaopatrzył swych ludzi w niezbędny ekwipunek i jeszcze tego samego dnia posłał ich na zachód. Pierwsze spotka­nie zaplanowano na lato roku 1824, a jego miejsce mieli przeka­zać posłańcy. Nie do końca świadom wagi swych decyzji, William H. Ashley wynalazł system, który miał określić charakter całej epoki.

Rozdział 2

23 sierpnia 1823 roku

Jedenastu ludzi przycupnęło w obozowisku, w którym nie palo­no ognisk. Znajdowało się ono w cieniu niewielkiej skarpy nad rzeką Grand, ale okoliczna równina tylko w niewielkim stop­niu osłaniała je przed wzrokiem niepowołanych. Ogień stanowił­by sygnał widoczny z odległości wielu mil. Ostrożność należała do najlepszych sprzymierzeńców traperów, zwłaszcza gdy obawiali się kolejnego ataku. Większość ludzi korzystała z ostatniej godziny światła dziennego, aby oporządzić broń, naprawić mokasyny albo coś zjeść. Chłopak spał od chwili, gdy zatrzymali się na postój - zmięta plątanina długich kończyn i nędznych łachmanów. Mężczyźni skupili się w trzech lub czterech grupkach, ście­śnieni nad brzegiem rzeki; leżeli oparci o jakiś kamień bądź skryci w kępie bylicy preriowej, jak gdyby owe drobne naturalne wynio­słości mogły zapewnić im jakąkolwiek ochronę. Panujący zwykle w takich obozowiskach ożywiony gwar tłumi­ła świadomość porażki poniesionej nad Missouri; drugi atak, który miał miejsce przed trzema zaledwie dniami, zdławił go zupełnie. Je­śli w ogóle ze sobą rozmawiano, to wyłącznie głosem przyciszonym i w tonie zadumy, z szacunku dla towarzyszy poległych na szlaku, omawiając niebezpieczeństwa, które ich jeszcze czekały. - Sądzisz, że on cierpiał, Hugh? Nie mogę pozbyć się myśli, że przez cały czas bardzo się męczył. Hugh Glass podniósł wzrok na Williama Andersona, męż­czyznę, który zadał to pytanie. Zastanawiał się przez chwilę, za­nim odpowiedział: -Nie sądzę, żeby twój brat cierpiał. -Był najstarszy. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Kentucky, to jemu ro­dzice kazali opiekować się mną. Mnie nic nie powiedzieli. Nie przy- szłoby im to do głowy. -Zrobiłeś dla swojego brata wszystko, co mogłeś, Will. Wiem, że to przykre, ale on nie żył już w chwili, gdy trzy dni temu ta kula go trafiła. Z cienia nad rzeką odezwał się czyjś głos. -Szkoda, że go od razu wtedy nie pochowaliśmy, zamiast cią­gnąć dwa dni. - Mówiący usadowił się wygodniej, a w gęstniejącej ciemności jego twarz była niemal niewidoczna, z wyjątkiem czar­nej brody i białej blizny. Ta biegła od kącika ust, zakrzywiając się ku dołowi niczym haczyk na ryby, i odznaczała się wyraźnie, gdyż nie rosły na niej żadne włosy - tworzyła w brodzie trwałą, złośliwą przerwę. Mówiąc, człowiek ten prawą ręką ostrzył o kamień wielki nóż do sprawiania zwierzyny, a jego słowa mieszały się z powolnym, zgrzytliwym chrobotem. -Trzymaj gębę na kłódkę, Fitzgerald, albo przysięgam na grób brata, że wyrwę ci ten cholerny język. -Na grób brata? Trochę nędzny ten grób, co? Mężczyźni siedzący w zasięgu głosu nagle zamilkli, skupiając uwagę na rozmowie, zaskoczeni jej obrotem nawet ze strony Fitz- geralda. Fitzgerald zauważył ów fakt i uznał go za zachętę. -To przecież tylko kupa kamieni. Wydaje ci się, że on na­dal tam jest i spokojnie sobie gnije? - Umilkł na chwilę, słychać było tylko zgrzyt ostrza o kamień. - Wątpliwe, moim zdaniem. - Ponownie zrobił pauzę, by zwiększyć efekt swoich kolejnych słów. - Jasne, może te kamienie nie dopuszczą mniejszych zwie­rzaków, ale i tak myślę, że kojoty rozwłóczyły już kawałki jego ciała po całej... Anderson rzucił się na Fitzgeralda z rękami wyciągniętymi do przodu. W reakcji na atak Fitzgerald podniósł wysoko jedną nogę i z pełną siłą uderzył napastnika goleniem w krocze. Anderson zło­żył się we dwoje, jakby niewidzialny sznur związał jego szyję i ko­lana. Fitzgerald walnął bezbronnego kolanem w twarz i Anderson padł na plecy. Fitzgerald poruszał się całkiem żwawo jak na kogoś jego postury; skoczył, by przycisnąć kolanem pierś łapiącego oddech i zakrwawio­nego przeciwnika. Myśliwski nóż przyłożył Andersonowi do gardła. -Chcesz dołączyć do braciszka? - Mocny nacisk ostrza spra­wił, że na szyi leżącego pojawiła się cienka krwawa linia. Fitzgerald - odezwał się Glass tonem spokojnym, lecz kate­gorycznym. - Dość. Fitzgerald uniósł wzrok. Zastanawiał się, czy nie odpowiedzieć tak, by przeciwstawić się Glassowi. Z satysfakcją obserwował krąg mężczyzn, którzy zebrali się dookoła, stając się świadkami żałosne­go położenia Andersona. Lepiej ogłosić zwycięstwo, zdecydował. Glassem zajmie się kiedy indziej. Cofnął ostrze z gardła Andersona i wetknął nóż do zdobionej paciorkami pochwy przy pasie. -Nie zaczynaj czegoś, czego nie dasz rady skończyć, Ander­son. Bo następnym razem to ja skończę z tobą. Przez krąg gapiów torował sobie drogę kapitan Andrew Hen­ry. Złapał Fitzgeralda od tyłu i mocno nim szarpnął, przyciskając do krawędzi skarpy. -Jeszcze jedna bójka i wylatujesz, - Wskazał od­legły horyzont poza granicą obozu. - Jeżeli dysponujesz dodatko­wym zapasem moczu, możesz spadać i spróbować dać sobie radę na własną rękę. Kapitan rozejrzał się dookoła, omiatając wzrokiem pozosta­łych mężczyzn. -Jutro mamy do przebycia czterdzieści mil. Marnujecie czas, zamiast spać. Kto pierwszy obejmie wartę? - Nikt nie wystąpił. Wzrok Henry’ego spoczął na chłopcu nieświadomym całego zaj­ścia. W kilku zdecydowanych krokach zbliżył się do zmiętej posta­ci. - Wstawaj, Bridger. Chłopiec podskoczył niczym wystrzelony z procy i - jeszcze oszołomiony - próbował wymacać swoją broń. Pordzewiały karabin stanowił zaliczkę na konto przyszłego wynagrodzenia, podobnie jak pożółkły róg na proch strzelniczy oraz garść krzemieni. -Chcę, żebyś się przespacerował ze sto jardów w dół rzeki. Znajdź jakieś podwyższenie przy brzegu. Świnia, to samo, tylko w górę rzeki. Fitzgerald, Anderson - wy obejmiecie drugą straż. Fitzgerald pełnił wartę poprzedniej nocy. Przez moment spra­wiał wrażenie, jakby miał zamiar zaprotestować przeciwko takiemu przydziałowi zadań. Opanował się jednak i nabzdyczony skierował ku granicy obozu. Chłopiec, wciąż zdezorientowany, co chwila po­tykając się o kamienie zalegające przy rzecznym wale, zniknął w ko­baltowych ciemnościach, które zaczynały spowijać oddział. Człowiek nazwany Świnią urodził się jako Phineous Gilmore na ubogiej farmie w Kentucky. Z jego przezwiskiem nie wiązała się żadna tajemnica: po prostu był ogromny i paskudny. Śmierdział tak strasznie, że wprawiał ludzi w zakłopotanie. Czując bijącą odeń ostrą woń, niektórzy zaczynali się rozglądać, szukając jej źródła, gdyż niewiarygodna wydawała im się myśl, że odór ten może wydzielać istota ludzka. Nawet traperzy, którzy do czystości nie przykładali szczególnej wagi, starali się trzymać względem Świni po zawietrz­nej. Podniósłszy się z wolna na nogi, Świnia przerzucił sobie strzelbę przez ramię i spokojnym krokiem ruszył w górę rzeki. Nie zdążyła minąć godzina, nim światło dnia zgasło zupełnie. Glass przyglądał się, jak kapitan Henry wraca podminowany z kon­troli straży. Szedł ostrożnie przy blasku księżyca, pomiędzy śpiący­mi ludźmi, a Glass zdał sobie sprawę, że w całym obozie czuwają tylko oni dwaj. Kapitan wybrał dla siebie kawałek gruntu nieopo­dal Glassa i opadł swoim wielkim ciałem na ziemię, opierając się o strzelbę. Spoczynek przyniósł ulgę jego zmęczonym stopom, nie uwolnił go jednak od presji, którą odczuwał najdotkliwiej. -Chcę, żebyś poszedł jutro na zwiady razem z Blackiem Har­risem - powiedział. Glass podniósł wzrok, zawiedziony, że nie może poddać się kuszącym objęciom Morfeusza. -Znajdźcie coś, co można upolować, najlepiej pod wieczór. Za­ryzykujemy rozpalenie ogniska. - Henry mówił przyciszonym gło­sem, jakby się spowiadał. - Przed nami jeszcze bardzo długa droga, Hugh. - Wszystko w kapitanie wskazywało, że ma ochotę chwilę pogadać. Glass sięgnął po swoją strzelbę. Skoro nie było mu dane zasnąć, to może lepiej zająć się bronią. Tego popołudnia, podczas przekraczania rzeki, zalał ją wodą, teraz więc zamierzał potrakto­wać spust świeżym smarem. - Na początku grudnia zrobi się już bardzo zimno - ciągnął kapitan. - Będziemy potrzebowali dwóch tygodni na zrobienie za­pasów mięsa. Jeśli do października nie dotrzemy do Yellowstone, jesienią niewiele upolujemy. O ile nawet kapitan przeżywał w głębi duszy katusze zwątpie­nia, o tyle jego władcza postawa w żaden sposób tego nie zdradza­ła. Przez szeroką pierś i ramiona okryte bluzą z jeleniej skóry bie­gła frędzlasta skórzana taśma, wskazując na jego poprzedni zawód górnika, wydobywającego rudę ołowiu w okręgu Sainte Genevie­ve w stanie Missouri. Wąski w talii, za gruby skórzany pas zatykał dwa pistolety oraz wielki nóż. Nosił irchowe bryczesy do kolan, ni­żej obwiązane czerwoną wełną. Spodnie kapitana, uszyte na mia­rę specjalnie w St. Louis, dobitnie świadczyły o życiu wiedzionym w dzikich ostępach. Naturalna zwierzęca skóra zapewniała jego cia­łu doskonałą ochronę, lecz jej częsty kontakt z wilgocią sprawił, że stała się ciężka i zimna. Dla odmiany wełna schła szybko i nawet mokra zatrzymywała ciepło. Wprawdzie ów oddział, któremu Henry przewodził, stanowił zwykłą ludzką zbieraninę, czerpał on jednak odrobinę satysfakcji z faktu, że nazywano go tu „kapitanem”. Rzecz jasna Henry zdawał sobie sprawę, że to tylko pozory. Jego grupa traperów nie miała nic wspólnego z wojskiem; w ogóle wykazywała raczej mało respektu dla jakiejkolwiek instytucji. Niemniej Henry jako jedyny spośród nich przemierzył, polując, tereny Three Forks. Sam tytuł znaczył może niewiele, istotą sprawy były jego życiowe doświadczenia. Kapitan umilkł, czekając na potwierdzenie ze strony Glassa. Ten podniósł wzrok znad strzelby. Uczynił to tylko na krótką chwilę, ponieważ rozkręcił był właśnie elegancko wyprofilowaną osłonkę, która kryła podwójny spust broni. W złączonych dłoniach trzymał ostrożnie dwie śrubki, obawiając się, że może je w tych ciemno­ściach gdzieś zgubić. Jednak dla Henry’ego spojrzenie to okazało się wystarczającą zachętą do kontynuowania przemowy. -Opowiadałem ci kiedyś o Drouillardzie? -Nie, kapitanie. -Wiesz, kto to był? -George Drouillard z Ekspedycji Lewisa i Clarka? Henry skinął głową. -Jeden z najlepszych ludzi Lewisa i Clarka, zwiadowca i my­śliwy. W tysiąc osiemset dziewiątym roku zaciągnął się do oddzia­łu pod moją komendą, chociaż tak naprawdę to on tam dowodził, zmierzającego do Three Forks. Mieliśmy stu ludzi, ale tylko Drou­illard i Colter byli tam już wcześniej. Nałapaliśmy bobrów jak mrówek. Nawet nie trzeba było zasta­wiać na nie sideł, wystarczyła pałka. Ale od razu napytaliśmy sobie biedy ze strony Czarnych Stóp. Nie minęły dwa tygodnie, a zabili pięciu naszych. Musieliśmy się ufortyfikować, nie można było wy­syłać grupek traperów. Drouillard wytrzymał z nami w tym bezruchu jakiś tydzień, po czym oświadczył, że ma dość siedzenia na tyłku. Nazajutrz wy­ruszył w drogę, a po tygodniu wrócił, przywożąc dwadzieścia bo­browych skór. Glass słuchał kapitana bardzo uważnie. Każdy mieszkaniec St. Louis znał jedną z wersji opowieści o Drouillardzie, lecz Glass ni­gdy nie słyszał jej z ust naocznego świadka. -Postąpił w ten sposób dwukrotnie, wyjeżdżał i wracał z na­ręczem skórek bobrowych. Gdy opuszczał nas za trzecim razem, powiedział: „Do trzech razy sztuka”. Pół godziny później usłysze­liśmy dwa wystrzały - jeden z jego strzelby, a drugi z jego rewol­weru. Tym drugim zabił własnego konia, żeby się za nim scho­wać. Tak go znaleźliśmy - za koniem. Pomiędzy znajdowało się ze dwadzieścia indiańskich strzał. Czarne Stopy pozostawiły strzały na miejscu jako wiadomość dla nas. A jego nie-źle porąbali - od­cięli mu głowę. Kapitan zrobił przerwę i zaostrzonym patykiem przejechał po ziemi przed sobą.Ciągle o nim myślę. Glass szukał jakichś słów wsparcia. Nim zdążył cokolwiek po­wiedzieć, kapitan zapytał: -Jak długo jeszcze, twoim zdaniem, ta rzeka będzie płynąć na zachód? Glass, teraz skupiony, szukał wzrokiem oczu kapitana. -Wkrótce zaczniemy posuwać się szybciej, kapitanie. Przez ja­kiś czas możemy iść wzdłuż rzeki Grand. Wiemy, że Yellowstone leży na północny zachód stąd. - Prawdę mówiąc, Glass odczuwał pewne istotne wątpliwości co do osoby kapitana. Pech wisiał nad nim niczym obłok dymu nad ogniskiem. -Masz rację - powiedział kapitan, a potem powtórzył to raz jesz­cze, jakby chcąc przekonać samego siebie. - Oczywiście, masz rację. Przemawiały przez niego niepokój i obawa, gdyż kapitan Hen­ry wiedział o geografii Gór Skalistych mniej więcej tyle, ile wszyscy inni biali ludzie. Także Glass, mieszkaniec równin, choć doświad­czony, nigdy nie postawił stopy na terenach Górnej Missouri. A jed­nak Henry usłyszał w głosie Glassa coś, co go uspokoiło. Mówio­no mu kiedyś, że w młodości Glass był marynarzem. Powiadano nawet, że został więźniem pirata Jeana Lafitte’a. Być może to wła­śnie lata spędzone na bezmiarze oceanu sprawiły, że teraz czuł się tak pewnie w monotonnym krajobrazie równin między St. Louis a Górami Skalistymi. -Będziemy mieć szczęście, jeśli Czarne Stopy nie wycięły w pień wszystkich w Fort Union. Ci, których tam zostawiłem, nie należą do najlepszych. - Kapitan znów oddał się typowemu dlań utyskiwaniu. I tak bez końca, długo przez noc. Glass wiedział, że jedyne, co musi robić, to słuchać. Od czasu do czasu podnosił wzrok i chrząkał, przede wszystkim skupiony na czyszczeniu broni. Strzelba Glassa stanowiła jedyną w jego życiu ekstrawagancję; smarując tłuszczem sprężynowy mechanizm czułego spustu, robił to z delikatnością, którą inni mężczyźni rezerwują dla żony lub dziec­ka. Był to tak zwany karabin strzałkowy z Kentucky, marki Anstadt, wyprodukowany - jak większość ówczesnej wspaniałej broni palnej - przez niemieckich rzemieślników z Pensylwanii. Ośmiokątna lufa miała u nasady inskrypcję z nazwiskiem swego wytwórcy: „Jacob Anstadt” oraz miejscem produkcji: „Kutztown, Pensylwania”. Lufa była krótka, mierzyła jedynie około trzydziestu sześciu cali. Typo­we strzelby z Kentucky były dłuższe, lufy niektórych osiągały aż pięćdziesiąt cali. Glass wolał mniejszą broń, ponieważ była lżejsza, a lżejszą przecież łatwiej nieść. W rzadkich okazjach, gdy podró­żował konno, przekonywał się, że krótszą strzelbą łatwiej jest też operować z siodła. Poza tym wyprodukowana z wielką znajomością rzeczy broń Anstadta charakteryzowała się śmiercionośną celno­ścią, nawet bez dłuższej lufy. Celność tę zwiększał dodatkowo czu­ły spust; wystrzał następował przy bardzo delikatnym pociągnięciu. Naładowana do pełni dwustoma ziarnami czarnego prochu, strzel­ba marki Anstadt zdolna była wyrzucić pocisk kalibru .53 na odle­głość prawie 200 jardów. Doświadczenia wyniesione z życia na zachodnich równinach nauczyły Glassa, że różnica między życiem a śmiercią jest często wypadkową sprawności jego broni. Rzecz jasna również większość ludzi w oddziale dysponowała solidnym uzbrojeniem, lecz tylko jego anstadt odznaczał się eleganckim pięknem. Piękno to nie umknęło uwagi pozostałych mężczyzn; pytano Glassa często, czy wolno potrzymać jego strzelbę. Wykładana twar­dym jak żelazo drewnem orzechowym kolba zakrzywiała się ele­gancko w okolicy nadgarstka, była jednak na tyle solidna, by przyjąć odrzut wystrzału z pełnego załadunku. Z jednej jej strony mieściła się krosownica na naboje, z drugiej podwyższenie dla osłony po­liczka. Strzelba przyjemnie obracała się przy kolbie, przylegała więc do ramienia tak, jakby sama była kończyną strzelca. Kolba miała barwę bardzo głębokiego brązu, tylko o jeden odcień jaśniejszego od czerni. Słojowania jej drewna nie było widać nawet z bliska, jed­nakże przy uważniejszych oględzinach nieregularne linie zdawały się wirować, ożywając pod przetartym ludzkimi dłońmi werniksem. Ostatnim przejawem folgowania czystemu pięknu były meta­lowe akcesoria, wykonane ze srebra, nie zaś - jak zwykle - z mosią­dzu, zdobiące trzewik kolby, krosownicę, osłonkę spustu oraz sam spust, a także wypukłe wykończenia na obu końcówkach wycioru. Wielu traperów dla ozdoby wbijało w kolby swoich strzelb mosięż­ne ćwieki. Glassowi nie mieściło się w głowie, by mógł w ten spo­sób oszpecić swego anstadta. Zadowolony, że broń działa już bez zarzutu, Glass umieścił osłonkę spustu z powrotem w ruchomej tulei i przykręcił obie śru­by, które ją przytrzymywały. Do panewki pod zapalnikiem dosypał prochu, upewniając się, że broń jest gotowa do strzału. Zdał sobie nagle sprawę, że w obozie panuje cisza, i ze zdzi­wieniem stwierdził, że kapitan przestał mówić. Glass spojrzał ku centralnej części obozu. Kapitan spał, a jego ciałem od czasu do czasu wstrząsały dreszcze. Po drugiej stronie, przy samej granicy obozu, spoczywał Anderson wsparty o drewniany kloc, dryfujący wcześniej po rzece. Ponad uspokajającym szeptem wody nie unosił się żaden dźwięk. Nagle ciszę rozerwał ostry odgłos strzału ze skałkówki. Do­biegł znad dolnego biegu rzeki - tam, gdzie tkwił ów chłopak, Jim Bridger. Śpiący mężczyźni zgodnie zerwali się na równe nogi, prze­straszeni i zdezorientowani, szukając w ciemnościach broni i osło­ny. Od strony wody gnała ku obozowisku ciemna postać. Tuż obok Glassa wstał raptownie Anderson, jednocześnie unosząc strzelbę. Glass chwycił swego anstadta; gnająca ku nim postać nabrała kształ­tu dopiero jakieś czterdzieści jardów przed granicą obozu. Ander­son wycelował broń, lecz przed naciśnięciem spustu zawahał się na mgnienie oka. Glass, w tymże ułamku sekundy, wsunął anstadta Andersonowi pod pachę i podbił lufę jego broni do góry, ku niebu, w chwili gdy proch eksplodował. Usłyszawszy strzał, pędząca postać zamarła w biegu; znajdo­wała się teraz na tyle blisko, że można już było dostrzec szeroko otwarte, zdumione oczy i falującą pierś. Był to Bridger. -.. Prze... moja... - Jąkał się w panice, jakby sparaliżo­wany. -Co się stało, Bridger? - zapytał ostro kapitan, patrząc po­nad chłopcem gdzieś w dal, w kierunku pogrążonej w mroku rzeki. Traperzy uformowali tymczasem obronny półokrąg, stając plecami do rzecznego wału. Większość z nich przyjęła pozycję strzelecką, klękając na jedno kolano i unosząc broń. -Przepraszam, panie kapitanie. Nie chciałem, żeby wystrzeliła. Usłyszałem jakiś dźwięk, szuranie w zaroślach. Wstałem, a wtedy chyba kurek się obsunął. I wystrzeliło. - Sądzę, że raczej zasnąłeś. - Fitzgerald obniżył broń i wstał z kolan. - Teraz każdy dureń w promieniu pięciu mil łatwo do nas trafi. Bridger chciał coś powiedzieć, ale na próżno szukał odpo­wiednich słów, by wyrazić głębię swojego zawstydzenia i żalu. Stał z otwartymi ustami, patrząc z przerażeniem na otaczających go mężczyzn. Glass wystąpił do przodu i wyjął z rąk Bridgera jego samopał. Ustawił karabin w pozycji pionowej i pociągnął za spust, blokując kciukiem kurek, zanim krzesiwo uderzyło o draskę. Powtórzył tę czynność raz jeszcze.-To się do niczego nie nadaje, kapitanie. Proszę mu dać jakąś porządną strzelbę, a będzie mniej problemów podczas pełnienia warty. - Kilku mężczyzn skinęło potakująco głowami. Kapitan spojrzał najpierw na Glassa, potem na Bridgera, i po­wiedział: -Anderson, Fitzgerald, wasza kolej. - Dwaj wymienieni udali się na pozycje, jeden w górę, a drugi w dół rzeki. Lecz straże nie były potrzebne. W ciągu tych kilku godzin, które zostały do świtu, nikt już nie zasnął.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj