Przeczytajcie fragment powieści Johna Le Carré'a pt. Nocny recepcjonista. Na podstawie książki powstał serial z Tomem Hiddlestonem w roli głównej.
Ale Jonathan miotał się tak już od siedemnastej trzydzieści, gdy przejmując zmianę, niedbałym gestem sięgnął po listę nocnych przyjazdów przeznaczoną dla Herr Strip- pliego i wypisane wielkimi literami nazwisko Roper na wydruku poraziło mu oczy.
Roper R.O., szesnaście osób, lot z Aten prywatnym odrzutowcem, oczekiwani o 21.30. A po tym histeryczna adnotacja Herr Strippliego: „VVIP!”. Jonathan otworzył na ekranie plik z informacjami: Roper R.O., następnie literki OBG z wewnętrznego kodu, gdzie BG oznaczało ochroniarza, od bodyguard, a O pochodziło od official, którym to terminem oznaczano ochroniarza dysponującego pozwoleniem władz Federacji Szwajcarskiej na noszenie broni palnej. Roper, OBG, adres firmowy: Ironbrand Land, Ore & Precious Metals Company, Przedsiębiorstwo Kopalin i Metali Szlachetnych, Nassau, adres domowy - numer skrytki pocztowej w Nassau, kredyt - poświadczony przez Czyjś Tam Bank w Zurychu. Więc iluż mogło być na świecie Roperów z inicjałem R. i firmami o nazwie Ironbrand? Ile jeszcze zbiegów okoliczności Bóg kryje w rękawie?
- Kim, na litość boską, jest prywatnie R.O. Roper? - spytał po niemiecku Jonathan Herr Strippliego, udając, że zajmuje się innymi sprawami.
- Jest Brytyjczykiem, jak ty.
Strippli miał irytujący zwyczaj odpowiadania po angielsku, choć władał nim gorzej niż Jonathan niemieckim.
- Prawdę mówiąc, zupełnie nie jak ja. Mieszka w Nassau, handluje metalami szlachetnymi, ma konto w Szwajcarii, gdzież tu podobieństwo? - Po wielu miesiącach wspólnego przebywania w tych samych czterech ścianach ich kłótnie nabrały cech małżeńskiej małostkowości.
- Pan Roper jest naprawdę ważnym gościem - odparł powoli śpiewnym głosem Strippli, zapinając przy tym pas skórzanego płaszcza. Szykował się do wyjścia. - W grupie gości prywatnych zajmuje piątą pozycję pod względem wydatków, najwyższą spośród Anglików. Przy ostatniej wizycie wraz z osobami towarzyszącymi generował średnio dwadzieścia jeden tysięcy siedemset franków szwajcarskich przychodu dziennie. Plus napiwki!
Jonathan usłyszał jeszcze terkot motorynki, którą Herr Strippli, nie bacząc na śnieg, odjechał do matki. Siedział przez chwilę przy biurku, kryjąc głowę w drobnych dłoniach, jak ktoś czekający na bombardowanie. Spokojnie - powiedział sobie. Roper się nie spieszy, ty też nie musisz.
Wyprostował się więc i ze spokojnym wyrazem twarzy kogoś, kto nie traci cierpliwości, zajął się pocztą. Wytwórca tekstyliów ze Stuttgartu zgłaszał zastrzeżenia co do rachunku za przyjęcie bożonarodzeniowe. Jonathan udzielił cierpkiej odpowiedzi i przekazał ją do podpisu Herr Meistrowi. Firma PR z Nigerii pytała o zaplecze konferencyjne. Jonathan odpisał, że niestety, brak wolnych miejsc.
Piękna i okazała młoda Francuzka o imieniu Sybille, która gościła w hotelu wraz z matką, kolejny raz narzekała, że Jonathan źle ją potraktował. „Zabierasz mnie na łódkę. Chodzimy po górach. Wspaniale się bawimy. Czy jesteś tak bardzo angielski, że nie możemy być czymś więcej niż przy-jaciółmi? Gdy na mnie patrzysz, widzę cień na Twej twarzy, jestem Ci wstrętna”.
Stwierdził, że musi się poruszać. Udał się na obchód prac budowlanych prowadzonych w północnym skrzydle, gdzie Herr Meister urządzał grill room ze starego drewna limbowego pozyskanego z konstrukcji dachowej rozbieranego zabytku w centrum miasta. Nikt nie wiedział, po co Herr Meistrowi grill room, nikt nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ten zaczął go urządzać. Ponumerowane panele leżały pod ścianą skutą do gołej cegły. Jonathan wciągnął w płuca ich piżmowy zapach i przypomniały mu się włosy Sophie w tę noc, gdy weszła do jego biura w hotelu Queen Nefertiti w Kairze, pachnąca wanilią.
Trudno za to winić prace budowlane Herr Meistra. Od siedemnastej trzydzieści, od chwili gdy ujrzał nazwisko Ropera, Jonathan podążał do Kairu.
Zerkał na nią, ale nigdy jej nie zagadnął: leniwa czarnowłosa piękność około czterdziestki o wąskich biodrach, elegancka i nieprzystępna. Przyciągała jego uwagę, gdy przechadzała się po butikach Nefertiti albo gdy muskularny szofer otwierał jej drzwi bordowego rolls-royce’a. Gdy przechodziła przez hol, szofer występował również w roli ochroniarza, stawał za nią z dłońmi skrzyżowanymi na podbrzuszu. Gdy popijała
menthe frappé w restauracji Le Pavillon, podsuwając wysoko na czoło okulary przeciwsłoneczne, z francuską gazetą trzymaną w wyciągniętej ręce, szofer popijał napój gazowany przy stoliku obok. Personel zwracał się do niej „madame Sophie”, a madame Sophie należała do Freddiego Hamida, Freddie zaś był beniaminkiem w trójce szpetnych braci Hamid, do których należała spora część Kairu, w tym hotel Queen Nefertiti. Najsłynniejszym postępkiem dwudziestopięcioletniego Freddiego było przepuszczenie w ba- karata pięciuset tysięcy dolarów w dziesięć minut.
- Pan się nazywa Pine - powiedziała z francuskim akcentem, przysiadając na brzegu fotela po drugiej stronie jego biurka. Odchyliła głowę do tyłu. Spojrzała z ukosa. - Kwiat Anglii .
Była trzecia nad ranem. Madame Sophie miała na sobie jedwabny kostium, na szyi amulet z topazem. Może być podcięta - zdecydował. Zachować ostrożność.
- Hm, dziękuję - odparł uprzejmie. - Dawno nikt tak do mnie nie mówił. Czym mogę pani służyć?
Ale gdy dyskretnie wciągnął mocniej powietrze w nozdrza, poczuł tylko zapach jej włosów. Kryły jakąś tajemnicę, bo miały czarny połysk, a niosły zapach blond - ciepłą woń wanilii.
- A ja jestem madame Sophie z penthouse’u numer trzy - kontynuowała takim tonem, jakby chciała się tego nauczyć na pamięć. - Często pana widuję, panie Pine. Bardzo często. Ma pan nieruchome spojrzenie.
Stare pierścionki na palcach. Zmatowiałe diamenty osadzone w starym złocie.
- I ja panią widuję - odrzekł jak zawsze z uśmiechem.
- Poza tym żegluje pan. - Zabrzmiało to jak oskarżenie o jakąś zabawną dewiację. „Poza tym” było tajemnicą, której nie wyjaśniła. - Mój opiekun zabrał mnie w niedzielę do kairskiego jachtklubu. Gdy piliśmy koktajle, przepłynęła pańska łódka. Freddie pana poznał i pomachał ręką, ale był pan zbyt zajęty żeglowaniem, by zawracać sobie nami głowę.
- Sądzę raczej, że baliśmy się uderzyć w molo - odparł Jonathan, przypominając sobie rozwydrzoną bandę bogatych Egipcjan żłopiących szampana na tarasie klubu.
- To była śliczna niebieska łódka z angielską banderą. Należy do pana? Wyglądała królewsko.
- Och, na Boga, nie! To własność pierwszego sekretarza.
- Ma pan wielu sekretarzy?
- Nie, to drugi w hierarchii pracownik ambasady.
- Wyglądał tak młodo. Obaj wyglądaliście młodo. Byłam pod wrażeniem. Nie wiem czemu, wyobrażałam sobie, że ludzie, którzy pracują nocą, mają niezdrowy wygląd. Kiedy pan chodzi do łóżka?
- To był mój wolny weekend - odparł szybko Jonathan. Na tym wczesnym etapie znajomości nie chciał omawiać szczegółów życia osobistego.
- Zawsze żegluje pan podczas wolnych weekendów?
- Jeśli ktoś mnie zaprosi.
- A jakie zajęcie ma pan do wyboru?
- Trochę gram w tenisa. Trochę biegam. Rozważam nieśmiertelność mojej duszy.
- A jest nieśmiertelna?
- Mam nadzieję.
- Wierzy pan w to?
- Kiedy jestem szczęśliwy.
- A kiedy jest pan nieszczęśliwy, wątpi pan. Nic dziwnego, że Bóg jest tak kapryśny. Czemu On miałby okazywać stałość, gdy my jesteśmy tak wiarołomni?
Patrzyła groźnie na swoje złote sandałki, jakby one również zachowywały się niegrzecznie. Jonathanowi przyszło do głowy, że jednak jest trzeźwa, tylko inaczej odczuwała świat, nadawała na innych falach. A może skosztowała narkotyków Freddiego? Krążyły plotki, że Hamidowie handlują libańskim olejkiem haszyszowym.
- Jeździ pan konno? - spytała.
- Niestety, nie.
- Freddie ma konie.
- Tak, słyszałem.
- Araby. Wspaniałe araby. Ludzie, którzy hodują konie krwi arabskiej, to światowa elita, wie pan o tym?
- Słyszałem takie opinie.
Zamyśliła się na chwilę. Jonathan wykorzystał ten moment:
- Czym mógłbym pani służyć, madame Sophie?
- A ten sekretarz, ten pan...
- Ogilvey.
- Pan Jakiś Tam Ogilvey?
- Po prostu pan Ogilvey.
- To pański przyjaciel?
- Przyjaciel od żagli.
- Chodziliście razem do szkoły?
- Nie, ja nie chodziłem do takiej szkoły.
- Ale jesteście z tej samej klasy społecznej, czy jak się to tam nazywa? Może nie hodujecie koni krwi arabskiej, ale obaj jesteście. no, mój Boże, jak się to mówi.? Obaj jesteście dżentelmenami.
- Pan Ogilvey i ja znamy się z żagli - odparł z jak najbardziej wymijającym uśmiechem.
- Freddie też ma jacht. Burdel pod żaglami. Czy nie tak ludzie na to mówią?
- Na pewno nie.
- Na pewno tak!
Zrobiła kolejną pauzę. Wyciągnęła przed siebie odzianą w jedwab rękę i przyglądała się spodniej stronie bransoletek na nadgarstku.
- Panie Pine, proszę o filiżankę kawy. Egipskiej. A potem poproszę pana o przysługę.
Mahmud, kelner z nocnej zmiany, przyniósł miedziany tygielek i z pełnym ceremoniałem napełnił dwie filiżanki.
Jonathan przypomniał sobie, że przed Freddiem Sophie należała do bogatego Ormianina, a poprzednio do Greka z Aleksandrii, który prowadził szemrane interesy nad Nilem. Freddie nie dawał jej spokoju, zasypywał bukietami orchidei w najbardziej niemożliwych porach, spał w swoim ferrari przed jej apartamentem. Kolumny plotek towarzyskich były pełne niestworzonych historii. Ormianin opuścił miasto.
Usiłowała zapalić papierosa, ale ręce jej drżały. Podał jej ogień. Przymknęła oczy i zaciągnęła się. Na jej szyi pojawiły się zmarszczki. A Freddie Hamid ma raptem dwadzieścia pięć lat - pomyślał Jonathan. Położył zapalniczkę na biurku.
- Ja również jestem Brytyjką, panie Pine - zauważyła, jakby łączył ich jakiś ból. - Kiedy byłam młoda i pozbawiona skrupułów, wyszłam dla paszportu za jednego z pańskich rodaków. Okazało się, że kocha mnie głęboko. Był uczciwy do szpiku kości. Nie ma lepszego człowieka niż dobry Anglik i gorszego niż zły. Przyglądałam się panu. Myślę, że jest pan dobry. Panie Pine, czy zna pan Richarda Ropera?
- Niestety, nie.
- Ależ musi go pan znać. Jest sławny. Bardzo przystojny. Pięćdziesięcioletni Apollo. Hoduje konie, dokładnie jak Freddie. Nawet rozmawiają o założeniu wspólnie stada ogierów. Pan Richard Onslow Roper, jeden z waszych sławnych międzynarodowych przedsiębiorców. No, proszę sobie nie żartować.
- To nazwisko nic mi nie mówi. Przykro mi.
- Ależ Dicky Roper prowadzi wiele interesów w Kairze! Jest Anglikiem jak pan, niezwykle czarujący, bogaty, olśniewający, przekonujący. Dla nas, prostych Arabów, niemal zbyt przekonujący. Ma jacht motorowy dwa razy większy niż Freddie! Jak pan może go nie znać, skoro obaj jesteście wodniakami? Na pewno go pan zna. Udaje pan, widzę.
- Skoro ma wspaniały jacht motorowy, może nie korzysta z hoteli. Zbyt rzadko przeglądam prasę. Nie jestem na bieżąco. Przykro mi.
Ale madame Sophie nie było przykro. Uspokoiła się. Ulgę widać było na rozchmurzonej już twarzy i w zdecydowanym geście, którym madame Sophie sięgnęła po torebkę.
- Chciałabym, żeby skopiował mi pan kilka osobistych dokumentów.
- Hm, cóż, dokładnie na wprost recepcji w głębi holu mamy urządzenia biurowe dla biznesmenów - wyjaśnił Jonathan. - Zwykle w nocy obsługiwane są przez pana Ahmadiego.
Sięgnął po słuchawkę, ale głos madame Sophie go powstrzymał.
- To są poufne dokumenty, panie Pine.
- Jestem przekonany, że można zawierzyć dyskrecji pana Ahmadiego.
- Dziękuję panu. Wolałabym, byśmy skorzystali z naszych urządzeń. - Zerknęła na kopiarkę stojącą w kącie na stoliczku. Jonathan zrozumiał, że upatrzyła ją sobie podczas przechadzek po holu i że dokładnie tak samo upatrzyła sobie jego. Z torebki wyciągnęła zmięty plik białych kartek i podsunęła go Jonathanowi. Palce ozdobione pierścionkami miała wyprostowane sztywno i rozpostarte.
- Niestety, to bardzo mała kopiarka - ostrzegł Jonathan, wstając. - Bez podajnika, trzeba ją obsłużyć ręcznie. Może pokażę pani, jak to robić, a potem zostawię panią samą?
- Wolałabym razem z panem obsłużyć ją ręcznie - powiedziała z aluzją niewątpliwie wypływającą z napięcia.
- Ale skoro są to dokumenty poufne...
- Musi mi pan towarzyszyć. Odrobina techniki, a ja kompletnie się gubię. Tracę głowę. - Wzięła papierosa z popielniczki i zaciągnęła się głęboko. Po szeroko otwartych oczach widać było, że sama jest wstrząśnięta swoim postępowaniem. - Niech pan to zrobi - rozkazała.
Więc zrobił.
Włączył urządzenie i wkładał do środka kartki - wszystkie osiemnaście - przelatując je wzrokiem, gdy wysuwały się z urządzenia. Robił to niemal podświadomie. A także nie podejmował świadomego wysiłku, by ich nie oglądać. Jak zawsze uważny obserwator.
Nadawca Ironbrand Land, Ore & Precious Metals Company, Nassau, adresat Hamid InterArab Hotels and Trading Company, Kair, data wpłynięcia 12 sierpnia. Nadawca Hamid InterArab, adresat Ironbrand, wyrazy szacunku.
Znowu nadawca Ironbrand, adresat Hamid InterArab, sprawy handlowe, pozycje od czwartej do siódmej na naszej cedule, odpowiedzialność za użytkownika końcowego przyjmuje Hamid InterArab, zjedzmy kolację na jachcie.
Listy od Ironbrand podpisane z kontrolowanym rozmachem, jak monogram na kieszeni koszuli. Kopie z InterArab bez podpisu, ale imię i nazwisko Said Abu Hamid wpisane ogromnymi literami poniżej pustego miejsca.
Następnie Jonathan ujrzał cedułę, krew mu się ścięła, ciarki przebiegły po plecach i nie był pewien, czy zapanuje nad głosem: jedna zwyczajna kartka, bez podpisu, bez miejsca nadania, z nagłówkiem: „Asortyment na dzień 1 października 1990 r.”. Piekielne zasoby z niezapomnianej przeszłości Jonathana.
- Jest pani pewna, że jedna kopia wystarczy? - spytał z nadzwyczajną lekkością, której doświadczał w sytuacjach kryzysowych. Przypominała ostrość widzenia, gdy człowiek jest pod ostrzałem.
Madame Sophie paliła papierosa, nie spuszczając wzroku z Jonathana. Jedną rękę trzymała na brzuchu, łokieć podtrzymywała dłonią drugiej ręki.
- Biegły pan jest - zauważyła. Nie powiedziała w czym.
- No cóż, nie jest to zbyt skomplikowane, kiedy człowiek już ogarnie co i jak. Byle tylko papier się nie blokował.
Oryginały złożył na jedną kupkę, kopie na drugą. Nie pozwalał sobie na myślenie. Gdyby szykował ciało do pochówku, zablokowałby myśli w podobny sposób. Odwrócił się do niej i rzucił z nadmierną niedbałością, okazując śmiałość, do której prawdę mówiąc, było mu bardzo daleko:
- Załatwione.
- W dobrym hotelu goście mają niestworzone wymagania - zauważyła. - Ma pan odpowiednią kopertę? Oczywiście, że tak.
Koperty leżały w trzeciej szufladzie biurka, po lewej stronie. Wybrał żółtą, rozmiar A4, i przesunął ją po biurku, ale madame Sophie jej nie wzięła.
- Proszę schować kopie do koperty. Potem niech pan ją starannie zaklei i włoży do swojego sejfu. Może pan użyć taśmy klejącej. Tak, niech pan zaklei taśmą. Pokwitowanie nie jest konieczne, dziękuję.
Na wypadki odmowy Jonathan miał zarezerwowany szczególnie ciepły uśmiech.
- Niestety, nie wolno nam przechowywać paczek gości. Obejmuje nawet panią. Mogę udostępnić skrytkę. Będzie pani dysponować własnym kluczem. Przykro mi, to wszystko, co mogę zrobić.
Gdy to mówił, ona już wpychała oryginały do torebki. Zamknęła ją i zarzuciła na ramię.
- Niech się pan nie bawi ze mną w biurokrację, panie Pine. Widział pan zawartość koperty. Zaklei ją pan. Napisze własne nazwisko, listy są teraz pańskie.
Jonathan, za grosz niezaskoczony swoim posłuszeństwem, wziął ze srebrnego przybornika czerwony pisak i napisał na kopercie drukowanymi literami: PINE.
To spadnie na twoją głowę - mówił jej bez słów. Ja się o to nie prosiłem. Wcale do tego nie zachęcałem.
- Jak długo zamierza pani to tu trzymać? - spytał dociekliwie.
- Może na zawsze, może przez noc. Nie mam pojęcia. To jak romans. - Kokieteryjny ton znikł i pojawił się proszący: - Sprawa poufna. Tak? Rozumie się. Tak?
Zapewnił, że tak. Zapewnił, że oczywiście. Posłał jej uśmiech sugerujący, że w ogóle jest odrobinę zaskoczony samym pytaniem.
- Panie Pine...
- Madame Sophie.
- W grę wchodzi nieśmiertelność pańskiej duszy.
- Skoro tak.
- Oczywiście wszyscy jesteśmy nieśmiertelni. Ale gdyby się okazało, że ja nie, proszę przekazać te dokumenty swojemu przyjacielowi, paniu Ogilveyowi. Czy mogę panu zaufać, że tak się stanie?
- Jeśli pani na tym zależy, to oczywiście tak.
Nadal się uśmiechała, nadal w tajemniczy sposób była w innym rytmie niż on.
- Czy jest pan stałym kierownikiem nocnej zmiany, panie Pine? Zawsze? W każdą noc?
- To mój zawód.
- Wybrany?
- Naturalnie.
- Przez pana?
- A przez kogo innego?
- Ale prezentuje się pan tak korzystnie w świetle dnia.
- Dziękuję pani.
- Zatelefonuję do pana od czasu do czasu.
- Będę zaszczycony.
- Tak jak pan, jestem nieco znużona spaniem. Proszę mnie nie odprowadzać.
Znów owionął go zapach wanilii, gdy otworzył przed nią drzwi, i zamarzył, by podążyć za nią do łóżka.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h