Tyron zbrojmistrz
Kogo bogowie chcą zniszczyć, przeklinają obłędem. Kogo bogowie chcą nagrodzić, błogosławią szczęściem. Amabramsum: genthajska księga mądrości– Usiądź, usiądź! – polecił Tyron niecierpliwie, wskazując krzesło naprzeciw biurka. Gdy tylko posłuchałem, gwałtownie pokręcił głową i spojrzał na otwarte drzwi za moimi plecami. – Nie chcemy, by ktokolwiek usłyszał o naszych sprawach, chłopcze. Miał rację. Byliśmy w publicznym budynku, biurach administracji Koła, i na korytarzach roiło się od ludzi. Zamknąwszy drzwi, po raz drugi usiadłem, czekając, aż Tyron coś powie. Ze wszystkich sił starałem się zachować cierpliwość. Wczesnym rankiem wręczyłem mu niebieski bilet, wyjaśniając, czego pragnę; teraz dzieliło nas zapewne pół godziny od zachodu słońca. Miał dość czasu, by podjąć decyzję. Co postanowi? I dlaczego to trwa tak długo? W pokoju nie było okien: z sufitu zwieszał się trójramienny, drewniany kandelabr, grube żółte świece płonęły spokojnie w nieruchomym powietrzu. Czułem woń łoju i potu. Tyron przesuwał papiery, przeszukując wielkie biurko o obitym skórą blacie. Moje krzesło było znacznie niższe od jego siedziska i nawet gdybym dorównywał mu wzrostem, wciąż patrzyłby na mnie z góry. Wiedziałem, że to nie przypadek. Mogłem wręczyć zwycięski bilet każdemu z trenerów w Gindeen, ale wybrałem Tyrona. Wszyscy w całym kraju uważali, że jest najlepszy. Nawet u mnie w domu powtarzano jego imię. Wyglądał inaczej, niż sobie wyobrażałem: masywny, o rumianej twarzy i siwiejących włosach przyciętych bardzo krótko, by ukryć fakt, że z przodu zaczynają rzednąć. Na jego twarzy odbijał się charakter: oto ktoś, kto mnóstwo przeżył i sporo wie. – Posłuchaj, zdobyłeś sobie prawo, chłopcze – rzekł teraz, unosząc mój bilet – i nie mogę ci tego odmówić. Ale jak wiele jest warte? Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. Nie można sprzedać zwycięskiego biletu ani wymienić go na pieniądze. Był ważny tylko po sprawdzeniu i podpisaniu przez zarządcę domów hazardu, a że dopilnowałem tego, zatem tylko ja sam mogłem z niego skorzystać. – Przypuśćmy, że zamiast tego znalazłbym ci porządny termin? – podsunął Tyron, a mnie ścisnęło się serce. – U uczciwego rzemieślnika. Miasto rozwija się i bogaci. Zostałbyś budowniczym bądź cieślą, i za pięć lat, po ukończeniu terminu, mógłbyś całkiem dobrze zarabiać. Mieć konkretny fach. Wystarczy tylko schować ten bilet do kieszeni i zapomnieć o nim. Opłacę nawet twój termin, dach nad głową i utrzymanie – i nie będziesz mi winien ani grosza. Zastanawiałem się, czemu chce to zrobić? Czemu tak bardzo zależało mu, żeby się mnie pozbyć, że gotów był opłacić mi utrzymanie? Ostatecznie to, o co prosiłem, nie kosztowałoby go ani grosika – domy hazardu co roku sponsorowały pięciu uczniów, częściowo opłacały to tysiące biletów sprzedawanych pełnym nadziei młodzikom – albo ojcom, kupującym je w ich imieniu. Niebieskie bilety sporo kosztowały. Arena 13 w Gindeen przyciągała ludzi szukających podniety i szansy na zdobycie sławy, okazji do zarabiania prawdziwych pieniędzy bez dożywotniego wiązania się z jakimś fachem lub, co gorsza, mozolenia się wśród niewykwalifikowanych robotników. Dlatego właśnie ja też pragnąłem tam walczyć – choć miałem jeszcze inny, bardziej osobisty powód, którego nie byłem na razie gotów ujawniać nikomu, nawet Tyronowi. – I co powiesz? – spytał. – Jaki fach wybierzesz? – Chcę pracować u pana – powtórzyłem. – Chcę się nauczyć walczyć na arenie. – Powtórz, jak masz na imię? – rzucił ostro Tyron. Odetchnąłem głęboko i po raz trzeci przekazałem tę samą informację. – Nazywam się Leif – przypomniałem. Wstał z krzesła. – Posłuchaj, Leifie. Ja ciebie nie chcę. – Jego głos zabrzmiał donośnie, dźwięczała w nim gniewna nuta. – Czemu miałbym dać ci miejsce, skoro dziesiątki chłopców o dowiedzionych zdolnościach już i tak tłoczą mi się pod drzwiami? Przepisy głoszą, że zwycięski bilet daje ci prawo do szkolenia, ale niekoniecznie szkolenia u mnie. Po prostu próbujesz spełnić swe marzenia, jak wielu innych chłopców z prowincji. W rzeczywistości to życie nie wygląda tak, jak przypuszczacie. Ani trochę. Założę się, że nawet nie widziałeś wnętrza Koła ani żadnej z aren. Spuściłem głowę. Miał rację. Po raz pierwszy odwiedziłem Gindeen. – Przybyłem tu dopiero wczoraj, nie miałem jeszcze szansy niczego obejrzeć. – Kto cię tu przywiózł? – dopytywał Tyron. – Czyim wozem przyjechałeś? – Nikt mnie nie przywiózł. – Nikt? Zaraz powiesz, że przyszedłeś pieszo. – Owszem, przyszedłem. – Co takiego? Całą drogę z Mypocine? Przytaknąłem. Tyron ze zdumieniem uniósł brwi. Sądziłem, że coś doda, ale nie. – Opowiedz mi o swoim bilecie, chłopcze – rzekł zamiast tego. – Kto za niego zapłacił. Twój ojciec? – Mój ojciec nie żyje, matka także. – Cóż, przykro mi to słyszeć, ale zadałem ci pytanie. A kiedy zadaję pytanie, oczekuję odpowiedzi. – Dwa tygodnie temu w Mypocine zjawił się kupiec – wyjaśniłem. – Miał wielką karawanę pięciu wozów, ludzie zbiegli się z daleka, żeby wymienić się bądź pohandlować. Późnym popołudniem mężczyźni zaczęli pić, a on do nich dołączył. Po jakimś czasie zaproponował, by miejscowi chłopcy urządzili dla niego pokaz, a on da nagrodę zwycięzcy. Zaczęliśmy zatem walczyć na kije, trzech przeciw jednemu. Jak zwykle wygrałem, ale srodze się zawiodłem, gdy nagrodą okazał się jedynie niebieski bilet na loterię… – Chwileczkę – przerwał mi Tyron. – Co powiedziałeś? Zdawało mi się, że mówiłem jasno, ale powtórzyłem. – Powiedziałem, że się zawiodłem, bo wygrałem tylko niebieski… – Nie, nie to, wcześniejsze dwa słowa przyciągnęły moją uwagę. Powiedziałeś, że wygrałeś „jak zwykle”. Dobrze usłyszałem? Przytaknąłem. Nie przechwalałem się, jedynie mówiłem prawdę. – Byłem najlepszym kijarzem w Mypocine: mistrzem. Od czternastych urodzin tylko raz przegrałem, było wtedy mokro i pośliznąłem się na błocie, choć to żadne tłumaczenie. Jeśli chce się wygrać, nie wolno się pośliznąć. – A teraz ile masz lat? – W zeszłym tygodniu skończyłem piętnaście. – I zazwyczaj walczyłeś przeciw trójce chłopców? Przytaknąłem. – Tak, najczęściej jeden na trzech, tak jak laki na Arenie 13. Ale od czasu do czasu jeden na jednego. – Opowiadaj dalej. Powiedziałeś, że rozczarowała cię nagroda. Dlaczego? – Bo po prostu nie mam szczęścia – wyjaśniłem. – I nigdy nie miałem. Tylko pięć ze wszystkich tysięcy kupionych co roku biletów zapewnia wygraną. Ale naczelny szeryf wyciągnął mój z loteryjnej kuli. Wygrałem! Natychmiast ruszyłem do miasta. Jak wspominałem, całą drogę przeszedłem pieszo i dopiero wczoraj dotarłem na miejsce. – Ten kupiec… – Opisz go! – polecił Tyron. – Był wysoki, mocno zbudowany, chyba w pana wieku, miał rude włosy i rudą brodę. Tyron westchnął ciężko, głęboko; wyraz jego twarzy sugerował, że znał opisanego przeze mnie człowieka. Zapadła niezręczna cisza, toteż szybko zakończyłem swoją historię. – Szedłem całą drogę z Mypocine: czy to nie dowodzi, jak bardzo mi zależy, by tu zostać i walczyć na arenie? Chcę się szkolić u najlepszego trenera i dlatego wybrałem pana! Pragnę być jednym z największych walczących, odnosić największe sukcesy, marzę o tym od dzieciństwa. Proszę dać mi szansę. Będę służył u pana bez zapłaty, póki nie przekona się pan, co potrafię. – Co masz na myśli? – Dopóki nie zobaczy pan, jak walczę. – Nie możesz walczyć, póki nie przejdziesz szkolenia, a powiedziałem już, że nie jestem gotów cię szkolić. Nie będę zatem dłużej tracić czasu. Uciekaj już, chłopcze! Idź, zawracaj głowę komuś innemu – warknął Tyron, wskazując drzwi. Wstałem i odsunąłem krzesło, przepełniony sprzecznymi emocjami. Przez chwilę wpatrywałem się w niego, w końcu odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę drzwi. – Hej! – zawołał gospodarz. – Łap! Gdy się odwróciłem, wyrwał coś zza skórzanego pasa i cisnął we mnie. To był sztylet. Leciał w powietrzu, wirując, jego klinga połyskiwała w blasku świec, gry raz po raz obracał się w powietrzu. Skupiony, zauważyłem, że zmierza w punkt o pełną piędź od mojej głowy. Tyron nie chciał mnie zranić, jedynie przestraszyć. To była próba. Uniosłem rękę i złapałem sztylet w locie, potem wróciłem do biurka i położyłem go na czarnej skórze, rękojeścią ku niemu. Następnie powoli, z rozmysłem ukłoniłem się. Kiedy znów uniosłem głowę, Tyron patrzył mi prosto w oczy. Dopiero po długiej chwili znów się odezwał. – Cóż, Leifie, właśnie zasłużyłeś na odwiedziny w Kole. Ale nic więcej. Mam dwuletniego wnuka, który potrafi równie dobrze łapać.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj