– Te guziki bardzo trudno się przyciska – mówi Farris. – Trzeba użyć kciuka i porządnie napiąć mięśnie. I bardzo dobrze, możesz mi wierzyć. Nie chciałabyś ich pomylić, o nie. Zwłaszcza tego czarnego.
Gwendy zapomniała, że powinna się bać tego człowieka. Jest zafascynowana i kiedy Farris wręcza jej pudełko, ona je bierze. Spodziewa się, że będzie ciężkie – przecież mahoń to ciężkie drewno, no i kto wie, co tam jest w środku – ale nie jest. Może je podrzucać na czubkach palców. Przesuwa palcem po szklistej, lekko wypukłej powierzchni guzików i niemal wyczuwa kolory rozjaśniające jej skórę.
– Dlaczego? Co one robią?
– Omówimy to później. Na razie zwróć uwagę na te małe dźwigienki. Znacznie łatwiej za nie pociągnąć, niż wcisnąć guziki; wystarczy twój mały palec. Kiedy pociągniesz za tę na lewym końcu… obok czerwonego guzika… wypadnie czekoladka w kształcie zwierzątka.
– Ja nie… – zaczyna Gwendy.
– Nie przyjmujesz słodyczy od obcych, wiem. – Farris przewraca oczami w taki sposób, że Gwendy chichocze. – Myślałem, że już to mamy za sobą, Gwendy.
– Nie to chciałam powiedzieć. Chciałam powiedzieć, że nie jem czekolady. Nie tego lata. Jak miałabym stracić na wadze, jeśli jadłabym słodycze? Proszę mi wierzyć, jak już zacznę, nie mogę przestać. A czekolada jest najgorsza. Jestem jakby czekoladoholiczką.
– Ach, ale w tym właśnie tkwi piękno czekoladek, które wydziela pudełko z guzikami – mówi Richard Farris. – Są małe, niewiele większe od żelków, i bardzo słodkie… ale kiedy zjesz jedną, nie chcesz następnej. Masz apetyt przy posiłkach, ale nie chcesz żadnych dokładek. I nie masz ochoty na żadne inne przekąski. Zwłaszcza te nocne, zabójcze dla talii.
Gwendy, aż do tego lata mająca zwyczaj robić sobie kanapkę z masłem orzechowym i pianką cukrową na godzinę przed pójściem do łóżka, dokładnie wie, o czym on mówi. Poza tym zawsze po porannym biegu ma wilczy apetyt.
– To wygląda na jakiś okropny produkt dietetyczny – mówi. – Taki, który napycha żołądek, a potem człowiek sika jak najęty. Moja babcia próbowała czegoś takiego i po tygodniu się od tego pochorowała.
– Nic z tych rzeczy. Tylko czekolada. Ale czysta. Nie jak batoniki ze sklepu. Spróbuj.
Gwendy zastanawia się nad propozycją, ale niezbyt długo. Zagina mały palec wokół dźwigienki – jest tak maleńka, że trudno ją obsługiwać innymi palcami – i pociąga. Szczelina się otwiera. Wysuwa się wąska drewniana półeczka. Na niej leży czekoladowy królik, nie większy od żelka, dokładnie jak mówił pan Farris.
Gwendy podnosi królika i ogląda z podziwem i zachwytem.
– Łau. Jakie ma uszka! I futerko. I śliczne małe oczka.
– Tak – zgadza się pan Farris. – Piękna rzecz, prawda? Teraz go schrup! Szybko!
Gwendy robi to bez namysłu i słodycz zalewa jej usta. On ma rację, nigdy nie jadła tak dobrego batonika Hersheya. Nie pamięta, żeby kiedykolwiek jadła coś tak dobrego. Ten przepyszny smak czuje nie tylko w ustach; czuje go w całej głowie. Rozpływa się na języku, a tymczasem półeczka wsuwa się z powrotem i szczelina się zamyka.
– Dobre? – pyta Farris.
– Mmm.
Tylko na tyle ją stać. Gdyby to był zwykły cukierek, zachowałaby się jak szczur w eksperymencie naukowym, ciągnęła za tę dźwigienkę, dopóki by jej nie złamała albo dopóki dozownik nie przestałby wydawać. Ale nie chce następnej czekoladki. I chyba też nie wstąpi na slushee do baru po drugiej stronie placu zabaw. Wcale nie jest głodna. Jest…
– Jesteś usatysfakcjonowana? – pyta Farris.
– Tak! – To jest to słowo, dokładnie. Jeszcze nigdy nic jej tak nie usatysfakcjonowało, nawet dwukołowy rower, który dostała na dziewiąte urodziny.
– To dobrze. Jutro pewnie będziesz chciała następną i będziesz mogła ją dostać, ponieważ będziesz miała pudełko z guzikami. To twoje pudełko, przynajmniej na razie.
– Ile czekoladowych zwierzątek jest w środku?
Zamiast odpowiedzieć na pytanie, mężczyzna zachęca ją, żeby pociągnęła za dźwignię po drugiej stronie pudełka.
– Czy to daje inne słodycze?
– Spróbuj, to zobaczysz.
Gwendy zagina mały palec wokół dźwigienki i ciągnie. Tym razem, kiedy półeczka wysuwa się ze szczeliny, leży na niej srebrna moneta, taka duża i błyszcząca, że odbity od niej blask poranka razi w oczy. Gwendy bierze ją i półeczka wsuwa się z powrotem. Moneta ciąży jej w dłoni. Jest na niej profil kobiety, która ma na głowie coś w rodzaju tiary. Pod spodem biegną półkolem gwiazdy, a pomiędzy nimi data: 1891. Na górze słowa: E Pluribus Unum.
– To jest dolar Morgana – oznajmia Farris tonem wykładowcy. – Prawie pół uncji czystego srebra. Zaprojektowany przez pana George’a Morgana, który miał zaledwie trzydzieści lat, kiedy na tak zwanym awersie monety wygrawerował podobiznę filadelfijskiej matrony Anny Willess Williams. Na rewersie jest amerykański orzeł.
– Jest piękny. – Gwendy wzdycha, a potem z ogromną niechęcią podaje mu monetę.
Farris krzyżuje ręce na piersi i kręci głową.
– To nie jest moje, Gwendy. Jest twoje. Wszystko, co wychodzi z tego pudełka, jest twoje… czekoladki, monety… ponieważ pudełko jest twoje. Nawiasem mówiąc, obecna wartość numizmatyczna tego dolara Morgana wynosi prawie sześćset dolarów.
– Ja… nie mogę go przyjąć – broni się Gwendy. Własny głos wydaje jej się odległy. Ma wrażenie (jak dwa miesiące wcześniej, kiedy zaczęła biegać po Schodach Samobójców), że zaraz zemdleje. – Nie zrobiłam nic, żeby na niego zasłużyć.
– Ale zrobisz. – Farris wyjmuje z kieszeni czarnej marynarki staroświecki zegarek z dewizką. W oczy Gwendy strzelają następne strzały blasku, tylko tym razem złote, nie srebrne. Mężczyzna otwiera wieczko zegarka i spogląda na tarczę. Potem zatrzaskuje kopertę i wrzuca zegarek z powrotem do kieszeni. – Czas mi się kończy, więc patrz na guziki i słuchaj uważnie. Zgoda?
– T… tak.– Najpierw schowaj srebrnego dolara do kieszeni. Rozprasza cię.
Gwendy wykonuje polecenie. Czuje na udzie ciężki krążek monety.
– Ile jest kontynentów na świecie, Gwendy? Wiesz?
– Siedem – odpowiada. Uczyli się tego w trzeciej czy czwartej klasie.
– Właśnie. Ale ponieważ Antarktyda jest praktycznie pusta, nie jest tutaj przedstawiona… oczywiście oprócz czarnego guzika, ale do tego dojdziemy. – Po kolei lekko stuka w wypukłe powierzchnie guzików połączonych w pary. – Jasnozielony: Azja. Ciemnozielony: Afryka. Pomarańczowy: Europa. Żółty: Australia. Niebieski: Ameryka Północna. Fioletowy: Ameryka Południowa. Nadążasz za mną?
– Tak – odpowiada bez wahania. Zawsze miała dobrą pamięć i przychodzi jej do głowy szalona myśl, że ta przepyszna czekoladka, którą zjadła, dodatkowo wspomaga jej koncentrację. Nie wie, co to wszystko znaczy, ale czy pamięta, który kolor symbolizuje który kontynent? Absolutnie. – A czym jest czerwony?
– Czymkolwiek zechcesz – odpowiada Farris. – A zechcesz na pewno, właściciel pudełka zawsze tego chce. To normalne. Chęć poznawania i chęć działania to podstawowe cechy rasy ludzkiej. Eksploracja, Gwendy! Jednocześnie choroba i lekarstwo!
Ja już nie jestem w Castle Rock, myśli Gwendy. Przeniosłam się do jednego z tych miejsc, o których lubię czytać. Do Narnii, krainy Oz albo do Hobbitonu. To się nie dzieje naprawdę.
– Pamiętaj tylko – ciągnie mężczyzna – że czerwony guzik to jedyny guzik, którego możesz użyć więcej niż raz.
– A czarny?
– To jest wszystko – mówi Farris i wstaje. – Cały ten kram. Wielka szycha, jak powiedziałby twój ojciec.
Ona wytrzeszcza na niego oczy. Jej ojciec rzeczywiście tak mówi.
– Skąd pan wie, że mój oj…
– Przepraszam, że przerywam, to bardzo niegrzeczne, ale naprawdę muszę już iść. Pilnuj tego pudełka. Daje prezenty, ale to niewielka rekompensata za odpowiedzialność. I bądź ostrożna. Jeśli twoi rodzice je znajdą, będą pytać.
– O mój Boże, jeszcze jak – przyznaje Gwendy i parska krótkim, zduszonym chichotem. Czuje się tak, jakby coś ją walnęło w żołądek. – Panie Farris, dlaczego pan mi to daje? Dlaczego właśnie mnie?
– Na tym waszym świecie – odpowiada Farris, spoglądając na nią z góry – są zmagazynowane całe arsenały broni, która może na milion lat zniszczyć wszelkie życie na tej planecie. Mężczyźni i kobiety, którzy za nie odpowiadają, codziennie zadają sobie to samo pytanie. Wypadło na ciebie, bo nie było nikogo lepszego w tym miejscu i czasie. Pilnuj pudełka. Radzę ci, żebyś nikomu go nie pokazywała, nie tylko rodzicom. Bo ludzie są ciekawi: kiedy widzą dźwignię, chcą za nią pociągnąć. A kiedy widzą guzik, chcą go nacisnąć.
– Ale co się stanie, jeśli to zrobią? Co się stanie, jeśli ja to zrobię?
Richard Farris tylko się uśmiecha, kręci głową i rusza w stronę klifu, gdzie stoi tablica z napisem: UWAGA! DZIECIOM PONIŻEJ 10 LAT WSTĘP WZBRONIONY BEZ OPIEKI DOROSŁYCH! Potem się odwraca.
– Hej! Dlaczego nazywają je Schodami Samobójców?
– Bo jakiś mężczyzna z nich skoczył w tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym roku czy coś koło tego – odpowiada Gwendy. Trzyma pudełko z guzikami na kolanach. – Potem, cztery czy pięć lat temu, skoczyła z nich kobieta. Mój tata mówi, że rada miejska chciała je zdjąć, ale wszyscy w radzie to republikanie, a republikanie nienawidzą zmian. W każdym razie tak mówi mój tata. Jeden radny powiedział, że schody są atrakcją turystyczną, bo właściwie są, i że jedno samobójstwo co trzydzieści pięć lat to nie takie straszne. Obiecał, że jeśli to wejdzie w modę, zrobią następne głosowanie.
Pan Farris się uśmiecha.
– Małe miasteczka! Jak ich nie kochać!
– Odpowiedziałam na pana pytanie, teraz niech pan odpowie na moje! Co się stanie, jeśli nacisnę któryś z tych guzików? Co się stanie, jeśli nacisnę na przykład ten, który przedstawia Afrykę?
I jak tylko dotyka kciukiem ciemnozielonego guzika, ogarnia ją chęć – niezbyt silna, ale wyraźna – żeby go nacisnąć i samej sprawdzić.
Uśmiech Farrisa staje się szyderczy. Niezbyt miły, w opinii Gwendy Peterson.
– Po co pytać, skoro już wiesz?
Ponieważ Gwendy nie może znaleźć słów, mężczyzna rusza w dół po schodach. Ona siedzi jeszcze przez chwilę na ławce, potem wstaje, biegnie na zardzewiały żelazny podest i spogląda w dół. Chociaż pan Farris miał za mało czasu, żeby zejść na sam dół – o wiele za mało – zniknął bez śladu. Albo prawie bez śladu. W połowie schodów, jakieś sto pięćdziesiąt żelaznych stopni niżej, leży jego mały, schludny czarny kapelusz, porzucony albo zdmuchnięty przez wiatr.
Gwendy wraca na ławkę i wkłada pudełko z guzikami – swoje pudełko z guzikami – do brezentowego worka. Potem schodzi po schodach; przez cały czas trzyma się poręczy. Kiedy dociera do małego okrągłego kapelusza, waha się, czy go podnieść, w końcu jednak kopniakiem strąca go w bok i patrzy, jak kapelusz, wirując, spada na ziemię i ląduje w chwastach. Kiedy tam wraca później tego samego dnia, kapelusza już nie ma.
Jest dwudziesty drugi sierpnia 1974 roku.