Michael Katz Krefeld to nowe, gorące nazwisko na rynku powieści kryminalnych. Popularny i nagradzany w swojej ojczyźnie, Danii, 5 czerwca zadebiutuje w Polsce. I będzie to debiut bardzo mocny, bo zanim do sprzedaży trafi Wykolejony, jego autor odwiedzi nasz kraj, by wziąć udział we wrocławskim Międzynarodowym Festiwalu Kryminału - spotkanie z nim odbędzie się 29 maja, o godz. 20:30 w Mediatece (pl. Teatralny 5), a rozmowę z nim poprowadzi Piotr Bratkowski ("Newsweek").
W oczekiwaniu na przyjazd pisarza i premierę książki, zapraszamy do lektury fragmentu Wykolejonego:
[image-browser playlist="577758" suggest=""]
Sztokholm, 2013
Prolog
W promieniach wschodzącego słońca nad piętrzącymi się górami śmieci w Hjulscie latały krzyczące mewy. Na skraju złomowiska pracował stary buldożer. Buchał kłębami tłustego dymu, odcinającego się wyraźnie od przejrzystego zimowego nieba. W kabinie operatora siedział Anton. Miał na sobie grubą kurtkę puchową z zielonym logo wysypiska na piersi, brudną skórzaną czapkę z nausznikami naciągnął mocno na głowę. W ręku trzymał termokubek z dziubkiem, z którego od czasu do czasu popijał kawę. Zmęczony wyglądał przez szybę, słuchając muzyki z radia tranzystorowego. Nagle na stercie wysłużonych silników i złomowanych części samochodowych coś przykuło jego uwagę. Zwolnił, postawił kubek z kawą na desce rozdzielczej, wyszedł z kabiny i ruszył w stronę góry śmieci. Kiedy podniósł wzrok, zobaczył nagą, szczupłą kobietę, która stała odwrócona do niego plecami i patrzyła na złomowisko. Zdjął rękawicę i z kieszeni na piersi wyciągnął komórkę. Szybko wybrał numer.
Anorektyczna kobieta stała po kolana w złomie, jakby to miało zabezpieczyć ją przed upadkiem. Patrzył na obciągnięte skórą kości, na białe, pokryte wapnem ciało, z daleka do złudzenia przypominające marmur. Nawet gałki oczne były pociągnięte wapnem. Rzymski posąg patrzący pustym wzrokiem na piętrzące się sterty złomu.
— Cześć, mówi Anton. Znalazłem kolejną…
— Co takiego? — usłyszał niezadowolony głos szefa.
— Kolejnego białego anioła.
— Jesteś pewien?
— Mam ją przed sobą. Wygląda tak samo jak cztery poprzednie. Co mam zrobić?
Po drugiej stronie rozległo się głębokie westchnienie.
— Musimy zadzwonić na policję. Jak zawsze.
7.
Było wpół do ósmej wieczorem. Masza stała przed lustrem w łazience i malowała usta. Miała na sobie ciemnoczerwoną jedwabną sukienkę i zamszowe botki w kolorze czekolady. Igor stał w progu i palił papierosa.
— Naprawdę jest mi bardzo przykro, skarbie.
Nie odpowiedziała. Ostatni raz spryskała włosy lakierem, sprawdziła, czy nie ma śladów szminki na zębach. Odwróciła się do Igora.
— Ruszamy?
Jechali ulicą Torvegade, minęli dawne wały wokół Christianii i pojechali prosto Vermlandsgade. Zapadł już zmrok i z wyjątkiem taksówek zmierzających w stronę lotniska na ulicach nie było ruchu.
— Obiecuję, że wszystko naprawię — powiedział Igor, zerkając na nią. — Koniec z kartami, koniec z tym wszystkim. Obiecuję, skarbie. Potem będziemy już tylko ty i ja.
Położył rękę na jej udzie, odsunęła ją.
— Rozumiem, że jesteś na mnie zła. Jestem dupek, pajac, świnia…
— Możesz przestać?
— Oczywiście, skarbie, rozumiem cię. Ale chcę, żebyś wiedziała…
Zawahał się, spojrzał na nią. Odwróciła głowę i wyjrzała przez szybę samochodu.
— Od tej pory wszystko będziemy robili tak, jak będziesz chciała. Będziemy małą rodziną. Ty i ja. Będziemy mieli dziecko i w ogóle. Poszukam pracy. Takiej prawdziwej. Ja dużo potrafię,
przekonasz się.
— Zamknij się — powtórzyła, ale już z mniejszą złością.
Jechali dalej wzdłuż torów kolejki na Amager, skręcili przy Yderlandsvej, gdzie znajdowały się biura dużych firm przewozowych i transportowych. Masza zauważyła cały rząd kolorowych
dwupiętrowych autokarów, które latem woziły turystów po mieście, a teraz stały pod wiatami. Wiele lat temu, tuż po przyjeździe do Danii, wybrały się z matką na taką wycieczkę po mieście. Mama była zachwycona, jej natomiast przez całą drogę chciało się sikać.
Wychyliła się do przodu, wyglądała przez przednią szybę. Nie znała tej okolicy; nie było tu pięciogwiazdkowych hoteli, restauracji, niczego. Zaczęła żałować, że zgodziła się przyjechać.
— Jesteśmy na miejscu — oświadczył Igor, skręcając na ciemny parking.
Przed nimi znajdował się zamknięty warsztat samochodowy; szyby w oknach były porozbijane, fasadę pokrywało graffiti.
— Daję mu pół godziny i ani sekundy więcej — powiedziała Masza, wysiadając z samochodu.
Ruszyli przez parking pełen błota, kierując się do drzwi obok pomalowanej na niebiesko bramy. Kiedy weszli do starej hali, uderzył ich mdły zapach oleju. Masza zatkała nos, starając
się oddychać przez usta. Na końcu hali przy niewielkim stoliku w kłębach papierosowego dymu siedziało czterech mężczyzn w średnim wieku.
Masza i Igor szli wzdłuż ciągnącego się przez całą halę kanału samochodowego. Zatrzymali się przy stoliku, przy którym siedzieli mężczyźni. Pili wódkę i piwo z puszki. Wyglądało na to, że po tym, jak Igor rano rozstał się z nimi u Kaminskiego, przenieśli się tutaj i dalej ucztowali.
Lucian odwrócił się na taborecie, spojrzał chłodno na Igora, po czym skierował wzrok na Maszę. Otarł usta.
— Przyprowadziłeś mi swoją dziewczynę? — bardziej stwierdził, niż zapytał, wypuszczając kłąb dymu. — Zobaczymy, czy to wystarczy.
Mężczyźni przy stoliku spojrzeli na nią i śmiejąc się, wymienili kilka niewybrednych żartów.
Lucian wstał ze stołka.
— Dziwka, ale ładna. Muszę ci to przyznać, Igor. Miła laseczka. Miałeś szczęście.
Masza zamknęła oczy.
— Może jednak nie tym tonem, nie psujmy miłej atmosfery — powiedziała.
— Niby dlaczego? — odparł Lucian, przyglądając się jej. — Jesteś dziwką. Żyjesz z pieprzenia, prawda? Pytanie brzmi, czy jesteś w tym dobra. — Wykonał charakterystyczne ruchy
podbrzuszem.
Mężczyźni za nim śmiali się coraz głośniej.
— Nie mam zamiaru tego słuchać — oświadczyła Masza. — Wychodzimy stąd! Natychmiast! — zwróciła się do Igora.
— A dokąd to?
Lucian chwycił ją za włosy i przyciągnął do siebie. Masza krzyknęła i próbowała się uwolnić. Spojrzała na Igora, który ku jej zdziwieniu zaczął się wycofywać.
— Ściągaj te szmaty! No, co jest, mam ci pomóc?!
Lucian zaczął szarpać jej sukienkę. Dziewczyna próbowała go kopnąć, ale bez powodzenia. Zdesperowana zaczęła się rozglądać za Igorem, który był już przy drzwiach.
— Igor, pomóż mi, do diabła! Ratuj mnie!
Igor pokręcił głową z rozpaczą.
— Przepraszam, skarbie… Musiałem… Nie miałem wyjścia… Przepraszam…
Lucian chwycił ją swoją wielką łapą za szyję i ścisnął tak mocno, że nie mogła złapać tchu.
Zerwał z niej sukienkę.
Cuchnął, poczuła na nagiej skórze klejącą się od brudu koszulę i jego twardość, kiedy przywarł do niej od tyłu.
— Nie ma nic lepszego, jak poskromić taką sukę — powiedział schrypniętym głosem.
Masza znów zaczęła wołać Igora, ale zdążył już wyjść i zamknąć za sobą drzwi.
* * *
Igor wyszedł z hali i na drżących nogach ruszył w stronę swojego bmw. Kiedy dotarł do samochodu, oparł się o maskę i zwymiotował, brudząc przy okazji nowe adidasy. Usłyszał za
sobą kroki. Otarł usta i się odwrócił.
Kaminski stał obok i przyglądał mu się chłodno.
— Nie miałeś wyboru. Honor jest najważniejszy. Trzeba spłacać swoje długi.
— Wiem.
— Dziwię się, że udało ci się ją zwabić do takiej nory — powiedział, zerkając na zniszczone budynki. — Musi cię bardzo kochać, skoro ci zaufała.
Igor otworzył drzwi i usiadł za kierownicą.
Kaminski się schylił.
— Lucian jest tak wspaniałomyślny, że pozwala ci zachować bryczkę — powiedział. — Jedź ostrożnie — dodał i trzasnął drzwiami.
Christianshavn, 2013
11.
F-5. Przycisk starego wurlitzera rozbłysnął, jakby się uśmiechał. Thomas wyciągnął z kieszeni pięciokoronówkę, słuchając, jak Daryl Hall kończy śpiewać. Był zbyt pijany, żeby ocenić odległość do szpary, w którą trzeba było wrzucić monetę. Piątka wypadła mu z dłoni i potoczyła się po podłodze. Thomas zachwiał się, oparł o szafę grającą i zaczął szukać wzrokiem monety. W końcu udało mu się ją wypatrzyć.
— Ravn, przysięgam, że jeśli jeszcze raz puścisz ten kawałek, to usunę go z listy.
Thomas odwrócił się do Johnsona, który stał za barem i ustawiał szklanki na półkach.
— O co ci chodzi? — wybełkotał.
— To chyba proste, nawet dla ciebie.
Thomas rozłożył ręce, znów się zachwiał.
— Przecież jesteśmy tu sami, do licha. Ty i ja.
— Tak, i ja już nie mam ochoty dłużej słuchać tej piosenki. Nastaw coś innego albo wracaj do domu.
— Tą muzyką chciałem dodać temu miejscu splendoru.
— Radziłbym ci zacząć od kąpieli.
Pięciokoronówka znów wypadła Thomasowi z dłoni. Spojrzał na podłogę i postanowił odpuścić. Ruszył w stronę swojego stołka.
— Daj mi zestaw.
Johnson spojrzał na butelkę jima beama.
— To ostatnia kolejka, comprende?
— Zaczynasz gadać jak Eduardo.
Kiedy Thomas w końcu dotarł do swojej kamienicy, zatrzymał się na chodniku i podniósł głowę. W pokoju paliło się światło. Deszcz przybrał na sile, krople uderzały go w twarz. Zmrużył oczy, wytarł brodę, odgarnął do tyłu półdługie, mokre włosy. Stał chwilę i patrzył w okno, w końcu podszedł do mokrych schodów, prowadzących do drzwi wejściowych, i usiadł na stopniu. Ubranie miał przemoczone, nie zwracał już uwagi na deszcz. Dotknął kieszeni cienkiej kurtki, szukając komórki. W końcu znalazł ją w kieszeni spodni. Wziął aparat do ręki i wybrał własny numer. Po chwili odezwała się poczta głosowa. Usłyszał głos Evy, melodyjny, ale stanowczy. Standardowa informacja: "Cześć, tu numer… Niestety nie ma nas w domu… Zostaw wiadomość".
Siedział i słuchał. Nawet kiedy wybrzmiał ostatni sygnał, nadal trzymał telefon przy uchu. Wsłuchiwał się we własny oddech. Odchylił głowę i znów spojrzał w okna mieszkania. W pokoju od ulicy było zapalone światło. Po chwili połączenie z pocztą głosową się urwało, schował komórkę do kieszeni, wstał i ruszył w stronę przystani i łodzi.