Przeczytajcie fragment biografii Robina Williamsa zatytułowanej po prostu Robin. Premiera książki już w przyszłym tygodniu.
W samym środku tego hałaśliwego święta pocisków, laserów i bumerangów w kształcie nietoperza odbyła się premiera
Stowarzyszenia Umarłych Poetów. Disney zaplanował ją na 2 czerwca 1989 roku w ograniczonej liczbie kin. Początkowe recenzje były pełne szacunku, nawet jeśli ich autorzy czasem czuli się nieco speszeni. Vincent Canby z „New York Timesa” nazwał
Stowarzyszenie „przygaszonym, smutnym filmem”, w którym „najbardziej sugestywną i złożoną postacią jest John Keating, lecz pojawia się na ekranie zbyt rzadko”. Canby pochwalił również „wyjątkowo udaną grę aktorską” Robina. Dość pozytywna recenzja w „Los Angeles Times” stwierdzała, że Robin „może być uważany za najbardziej ekscytującego aktora w amerykańskich filmach, w mniejszym stopniu dzięki temu, jak gra, a w większym – dzięki temu, że widzowie wiedzą już teraz, co potrafi.
Good Morning, Vietnam wznosił się na szczyty, kiedy Williams wykorzystywał swój geniusz, tryskając szaleńczymi, przekraczającymi granice nawiązaniami kulturowymi. W
Stowarzyszeniu Umarłych Poetów tryska tylko czasami”. Roger Ebert z „Chicago SunTimes” dał filmowi tylko dwie gwiazdki, nazywając go „zbiorem świętoszkowatych frazesów naśladujących odważne wystąpienie w obronie jakiejś idei; w tym wypadku, jak sądzę, idei robienia wszystkiego po swojemu”. Po czym kwaśno dodał: „Kiedy uczniowie stanęli na ławkach, by zaprotestować przeciwko zwolnieniu nauczyciela, byłem tak wzruszony, że chciało mi się rzygać”.
Podczas premierowego weekendu wytwórnia Disneya zaprosiła Poetów i scenarzystę Toma Schulmana do Nowego Jorku, by wystąpili w
Phil Donahue Show i podczas imprez promocyjnych. W piątkowy wieczór wszyscy zgromadzili się w restauracji, razem z Robinem i jego przyjacielem Christopherem Reeve’em, który chciał przejść się po kolacji po pobliskich kinach, żeby zobaczyć, jak film sobie radzi. Robin, cały w nerwach, próbował go od tego odwieść. Powiedział: „Nie mam na to ochoty”. Reeve nalegał jednak: „Och, daj spokój. Staniemy z tyłu, nikt cię nie rozpozna”. Robin upierał się przy swoim: „Nie chcę tego robić. Wolę zostać tutaj”.
Tak więc Reeve i Schulman poszli bez niego. Znaleźli kino, w którym wyświetlano
Stowarzyszenie, weszli na salę i zaczekali z tyłu. Schulman wspominał: „To była ostatnia scena filmu. Po tym, jak chłopcy stanęli na ławkach i zaczęła grać muzyka, widzowie wstali z foteli i zgotowali filmowi owację na stojąco. Wyszeptałem do siebie »Ha, czegoś takiego jeszcze nie widziałem«. Chris odwrócił się do mnie ze łzami w oczach, po czym powiedział: »Tak się cieszę, zwłaszcza ze względu na Robina«. To było cudowne. Poczułem, że stało się właśnie coś niezwykłego. I oczywiście jako scenarzysta byłem zachwycony”.
Pierwsi krytycy przegapili istotny aspekt filmu: wiele poziomów, na jakich wywoływał on oddźwięk wśród masowej widowni. Dla młodszych widzów
Stowarzyszenie Umarłych Poetów stanowiło stylizowaną wizję nauki w prywatnej szkole, wyniesioną z innej epoki. Dla dorosłych film ten był soczewką, przez którą przyglądali się własnej edukacji i doświadczeniom formacyjnym, przy okazji wspominając własne odkrycia i problemy, przed którymi stawali jako idealistyczni młodzi ludzie. Czuli się zmuszeni do refleksji nad własnym życiem i zastanowienia się, kto był ich Keatingiem – oso-bą, która w doniosłym momencie dodała im otuchy i udzieliła najważniejszej rady, dzięki której stali się dorosłymi osobami lub zaczekali z dorosłością na odpowiedni moment.
Aktorska gra Poetów miała nieodparty powab. Dzięki rolom w tym filmie narodziło się nowe pokolenie amantów; dla części z nich
Stowarzyszenie oznaczało początek długiej i udanej kariery. W centrum filmu pozostawała jednak ciepła, wyciszona i starannie opracowana rola ponoszącego nieoczekiwaną klęskę Keatinga, postaci, w której równoważyły się w idealnych proporcjach energia i intelekt aktora.
Podczas pierwszego weekendu w zaledwie ośmiu kinach
Stowarzyszenie Umarłych Poetów zarobiło około trzystu czterdziestu tysięcy dolarów. W kolejny weekend liczba kin wzrosła do blisko siedmiuset, a wpływy z biletów – do ponad siedmiu i pół miliona dolarów, co wystarczyło, by umieścić
Stowarzyszenie na trzecim miejscu rankingu najbardziej kasowych premier, zaraz za filmami
Star Trek V oraz
Indiana Jones i ostatnia krucjata. Grano go przez cale lato, w szczytowym momencie w ponad tysiącu kin naraz, aż do połowy września zarobił prawie dziewięćdziesiąt milionów dolarów, wskakując tym samym do dziesiątki najbardziej zyskownych filmów roku i na drugie miejsce w klasyfikacji najbardziej lukratywnych produkcji Disneya (najwięcej zarobiła komedia
Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki z Rickiem Moranisem, której współscenarzystą również był Schulman).
Podobnie jak w przypadku
Good Morning, Vietnam, Robin za rolę pana Keatinga został zalany falą pochwał od wielbicieli z całego kraju, w tym od stałego grona znajomych z Hollywood. Otrzymał również wiadomości od nieznajomych osób, które poczuły się, jakby poznały go dzięki występowi w
Stowarzyszeniu. Wśród nieoczekiwanych listów z gratulacjami znalazł się również ten od Freda Rogersa, życzliwego prezentera i edukatora, prowadzącego w PBS program dla dzieci
Mister Rogers’ Neighborhood. Napisał on:
Dzisiaj po południu poszedłem – całkiem sam – zobaczyć Stowarzyszenie Umarłych Poetów. To wspaniały film, a ty zagrałeś w nim doprawdy znakomicie. Podziwiam twój talent i dziękuję, że przez swoją sztukę wzbogaciłeś życie tak wielu ludzi. Z pewnością możesz przysłużyć się wierszem, gdy „trwa ten wspaniały spektakl”.
Niezmiernie wdzięczny
Fred Rogers
Robin rozkoszował się tymi wyrazami uznania, a wkrótce czekało go kolejne radosne i ważne wydarzenie. 31 lipca Marsha urodziła córkę, której nadano imiona Zelda Rae. W geście dobrej woli mającym przypominać, że rozszerzoną rodzinę Williamsów nadal łączą bliskie więzi, imię dla niej pozwolono wybrać Zakowi, jej przyrodniemu bratu. Teraz Valerie była w nowym związku z dziennikarzem i pisarzem Davidem Sheffem, który miał syna Nica, rok starszego od Zaka. Chłopcy uważali się za braci i – podobnie jak większość dzieci w tym czasie – spędzali niezliczone godziny, grając na konsoli Nintendo (Robin dzielił z nimi to hobby). Kiedy zbliżał się termin porodu Marshy, chłopcy zaczęli intensywnie myśleć nad imieniem dla dziecka. Nic zaproponował, żeby chłopcu dać na imię Mario, tak jak w grze
Super Mario Bros, tymczasem Zak, zainspirowany inną grą,
Legend of Zelda, zasugerował, że dla dziewczynki właściwym imieniem byłaby właśnie Zelda – i na tym też stanęło.
Zak wiele lat później opowiadał: „Rodziną są dla człowieka ci, których uzna za jej członków. Dla nas byli to ludzie, których kochaliśmy, którym ufaliśmy i którzy zawsze byli blisko nas. Odegrałem pewną rolę w wyborze imienia dla Zeldy, a ona zaakceptowała to całkowicie jako część swojej tożsamości. Tak jak to się zwykle robi z własnym imieniem”.
Tłumaczenie: Maciej Studencki
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h