Powieści wchodzące w skład tomu Sześć światów Hain należą do najwybitniejszych przykładów socjologicznej science fiction. Ursula K. Le Guin odmalowuje nie tylko fascynujące światy przyszłości, ale też tworzy wiarygodne społeczeństwa i porusza istotne kwestie moralne.
Poniżej opis, okładka, a także fragment książki Sześć światów Hain.
„Sześć światów Hain” Ursuli K. Le Guin to jeden z najznakomitszych cykli literatury science fiction. Akcja rozgrywa się w świecie Ekumeny, w której Liga Wszystkich Światów jednoczy planety zasiedlone przez potomków starożytnej rasy Hain. W skład zbioru wchodzą: „Świat Rocannona”, „Planeta wygnania”, „Miasto złudzeń”, „Lewa ręka ciemności”, „Wydziedziczeni”, „Słowo las znaczy świat”.W dalekiej przeszłości starożytna rasa Hain skolonizowała liczne planety, które z biegiem czasu utraciły ze sobą kontakt i zapomniały o łączących je więzach. Po latach Haińczycy chcieliby pojednać stworzone przez siebie cywilizacje. Pierwsze próby są nieudane, ale potem odległe ludy nawiązują stosunki dyplomatyczne i tworzą konfederację. Tak powstaje Ekumena, czyli dobrowolny związek światów, który ma być pozbawiony przemocy i wzajemnie przekazywać sobie wiedzę i pomoc. Autorka porusza problemy tożsamości płciowej, odmienności i tolerancji.Le Guin wykorzystuje różne tła społeczne i środowiskowe, by przedstawić antropologiczne i socjologiczne rezultaty ewolucji człowieka w danym środowisku.
Prolog
Naszyjnik Semley
Jak odróżnić legendę od prawdy na światach niewyobrażalnie dalekich? Na bezimiennych planetach, zwanych przez swoich mieszkańców po prostu światami, planetach bez historii, gdzie przeszłość to sprawa mitu, gdzie powracający badacz stwierdza, że jego czyny sprzed kilku lat stały się gestem boga. Irracjonalizm wypełnia przepaść czasu, której dwa brzegi łączą nasze światłowce, a w jego mroku plenią się jak zielsko niepewność i niewspółmierność.
Ktoś, kto chce opowiedzieć historię człowieka, zwykłego uczonego Ligi, który udał się przed niewielu laty na jeden z takich bezimiennych, na wpół poznanych światów, czuje się jak archeolog wśród tysiącletnich ruin, przeciskający się przez gąszcz liści, kwiatów, gałęzi i pnączy, by nagle natknąć się na przejrzystą geometrię koła lub polerowanego narożnika; a potem wchodzi w jakieś zwyczajne, oświetlone słońcem drzwi, by w ciemnym wnętrzu ujrzeć nieoczekiwaną iskierkę ognia, błysk klejnotu, ledwie widoczny ruch kobiecej ręki.
Jak odróżnić fakt od legendy, prawdę od prawdy?
W opowieści Rocannona powracają błękitne błyski klejnotu. Zacznijmy ją od tego:
Strefa Galaktyczna, numer 62: Fomalhaut II.
Istoty rozumne (gatunki poznane):Gatunek I
Gdemiar (l. poj. Gdem): Wysoce inteligentni, w pełni człekokształtni jaskiniowcy. Wzrost 120–135 cm, skóra jasna, włosy ciemne. W momencie kontaktu ci troglodyci posiadali wyraźnie rozwarstwione oligarchiczne społeczeństwo typu miejskiego, zmodyfikowane zjawiskiem kolonii telepatycznych, oraz technologicznie nastawioną kulturę okresu wczesnej stali.
Skok technologiczny od kultury przemysłowej, poziom C na skutek wypraw Ligi w latach 252–254. W r. 254 oligarchowie okręgu Kirien otrzymali automatyczny statek zapewniający połączenie z Nową Południową Georgią. Status C.
Fiia (l. poj. Fian): Wysoce inteligentni, w pełni człekokształtni, tryb życia dzienny, śr. wys. ok. 130 cm. Wśród obserwowanych osobników przeważał typ jasnoskóry i jasnowłosy. Sporadyczne kontakty sugerowały społeczeństwo typu osiadłej i koczowniczej wspólnoty, częściowo telepatię kolonialną z pewnymi oznakami krótkodystansowej telekinezy. Rasa sprawia wrażenie antytechnologicznej, o minimalnych, płynnych wzorcach kulturowych. Kontakt bardzo utrudniony. Nieopodatkowani. Status E?
Gatunek IILiuar (l. poj. Liu): Wysoce inteligentni, człekokształtni, tryb życia nocny, śr. wys. ok. 170 cm. Mieszkają w grodach obronnych, społeczeństwo typu klanowego, technologia zablokowana na epoce brązu, kultura rycerska. Horyzontalny podział społeczeństwa na dwie pseudorasy: a) Olgyior – ludzie średni – jasnoskórzy i ciemnowłosi; b) Angyar, panowie – bardzo wysocy, ciemnoskórzy i jasnowłosi…
– To ona – powiedział Rocannon, spoglądając znad Kieszonkowego przewodnika po istotach rozumnych na bardzo wysoką, ciemnoskórą i jasnowłosą kobietę. Stała w głębi długiego korytarza muzeum nieruchomo, wyprostowana, w koronie złotych włosów, wpatrzona w gablotę. Wokół niej kręciło się czterech niespokojnych brzydkich karłów.
– Nie wiedziałem, że Fomalhaut II ma oprócz troglodytów tyle tych ludów – powiedział Ketho, kurator.
– Ja też. Tu są nawet wymienione „niepotwierdzone” gatunki, z którymi nie doszło do kontaktu. Czas chyba na jakąś gruntowniejszą ekspedycję do nich. Dobrze, że przynajmniej wiemy, kim ona jest.
– Dużo bym dał, by się dowiedzieć, kim ona jest naprawdę…
Pochodziła ze starego rodu pierwszych królów angyarskich i mimo ubóstwa miała włosy błyszczące czystym, szczerym złotem jej dziedzictwa. Mali ludzie, Fiia, kłaniali się na jej widok, nawet gdy jeszcze jako dziecko biegała boso po polach z jasną, płomienną kometą włosów rozjaśniającą mroczną atmosferę Kirien.
Była wciąż jeszcze bardzo młoda, kiedy Durhal z Hallan ujrzał ją i poprosił o jej rękę. Zabrał dziewczynę ze zrujnowanych wieżyc i pełnych przeciągów komnat dzieciństwa do swego wysokiego domu. W Hallan na zboczu góry też nie było wygód, choć zachowało się bogactwo. Okna nie miały szyb, kamienne podłogi były nagie; w zimnej porze roku można się było rano obudzić i ujrzeć długie języki nawianego w nocy śniegu pod każdym oknem. Młoda żona Durhala stawała wąskimi bosymi stopami na zaśnieżonej podłodze, zaplatając pożar swoich włosów i śmiejąc się do młodego małżonka w srebrnym lustrze zdobiącym ścianę jej pokoju. To lustro i ślubna suknia jego matki wyszyta tysiącem drobniutkich kryształków stanowiły cały majątek Durhala. Niektórzy z pomniejszych krewniaków nadal posiadali całe skrzynie brokatowych szat, pozłacane meble, srebrne rzędy dla swoich wierzchowców, srebrem zdobione zbroje i miecze, drogie kamienie i biżuterię, na którą młoda małżonka Durhala zerkała z zazdrością, oglądając się za wysadzanym kamieniami diademem lub złotą broszą, nawet gdy jej właścicielka przystawała, by przepuścić Semley z szacunku dla jej urodzenia i pozycji męża.
Durhal i jego żona Semley zasiadali podczas wielkiej uczty na czwartym miejscu, tak blisko pana na Hallan, że starzec często własnoręcznie nalewał Semley wina oraz rozmawiał o łowach ze swoim bratankiem i następcą Durhalem, spoglądając na młodą parę z ponurą, pozbawioną nadziei miłością. Nadzieja była wielką rzadkością wśród Angyarów z Hallan i całej Krainy Zachodniej od czasu, kiedy pojawili się Władcy Gwiazd ze swymi domami skaczącymi na kolumnach ognia i straszliwą bronią mogącą rozbijać góry. Naruszyli oni stare obyczaje czasów pokoju i czasów wojny i choć sumy były niewielkie, honor Angyarów cierpiał wielce, że musieli płacić podatki, daninę na wojnę, jaką Władcy Gwiazd mieli stoczyć z jakimś dziwnym wrogiem, gdzieś w pustych przestrzeniach między gwiazdami, kiedyś na końcu czasu. „To będzie także wasza wojna”, mówili, ale już całe pokolenie Angyarów siedziało w daremnym wstydzie w swoich wielkich komnatach, patrząc, jak rdzewieją ich długie miecze, jak ich synowie dorastają, nie zadawszy ciosu w bitwie, a córki wychodzą za biedaków lub nawet ludzi średnich, nie mając w posagu bogatego łupu godnego męża szlachetnego rodu. Pan na Hallan z zasępioną twarzą spoglądał na jasnowłosą parę, słuchając ich śmiechu, kiedy pili cierpkie wino i weselili się w zimnej, zrujnowanej, okazałej fortecy swojej rasy.
Czasami Semley ze stwardniałą twarzą rozglądała się po sali i widziała na miejscach znacznie poniżej swego, nawet daleko wśród mieszańców i ludzi średnich, na tle białej skóry i czarnych włosów lśnienia i blaski drogocennych kamieni. Ona nic nie wniosła mężowi w posagu, ani jednej srebrnej szpilki. Suknię z tysiącem kryształków schowała do skrzyni na ślub córki, jeżeli będą mieć córkę.
Urodziła córkę i nazwali ją Haldre, a kiedy jej mała brązowa główka porosła nieco już dłuższym włosem, zabłysło na niej szczere złoto; dziedzictwo wielkopańskich przodków, jedyne złoto, jakie kiedykolwiek będzie jej własnością…
Semley nie wspominała mężowi o tym, co jej doskwiera. Przy całej dobroci, jaką miał dla niej, Durhal w swojej dumie żywił pogardę dla zawiści i dla próżnych zachcianek, a Semley bała się jego pogardy. Zdradziła się jednak przed siostrą Durhala, Durossą.
– Moja rodzina miała kiedyś wielki skarb – powiedziała. – Był to szczerozłoty naszyjnik z błękitnym kamieniem, to się chyba nazywa szafir.
Durossa potrząsnęła głową i uśmiechnęła się, również niepewna nazwy. Była późna ciepła pora, jak północni Angyarowie nazywają lato swego osiemsetdniowego roku, licząc cykl miesięcy na nowo od każdego zrównania, co Semley uważała za dziwaczny kalendarz, dobry chyba tylko dla średnich ludzi. Jej ród dożywał końca, ale był starszy i miał czystszą krew niż rody z północno-zachodnich kresów, które zbyt często mieszały się z Olgyiorami. Siedziała z Durossą w słońcu na kamiennej ławie podokiennej, wysoko w Wielkiej Wieży, gdzie mieszkała starsza kobieta. Młodo owdowiała i bezdzietna, Durossa została po raz drugi zaślubiona panu na Hallan, swemu stryjowi. Ponieważ było to drugie małżeństwo dla nich obojga i byli spokrewnieni, Durossa nie miała tytułu pani na Hallan, który pewnego dnia otrzyma Semley, ale zasiadała obok starego pana na wysokim krześle i rządziła wraz z nim jego włościami. Starsza od swego brata Durhala, lubiła jego młodą żonę i uwielbiała ich jasnowłosą córeczkę Haldre.
– Kupiono go – opowiadała Semley – za cały okup, który mój przodek Leynen dostał po zwycięstwie nad Księstwami Południa. Pomyśl tylko, wszystkie pieniądze z całego królestwa za jeden klejnot! Na pewno przyćmiłby wszystkie klejnoty Hallan, nawet te kryształy duże jak jaja kooba, które nosi twoja kuzynka Issar. Był tak piękny, że dostał własne imię, Oko Morza. Nosiła go moja prababka.
– A ty nigdy go nie widziałaś? – spytała starsza kobieta leniwie, spoglądając w dół na zielone zbocza, gdzie długie lato wysyłało swoje gorące, wiecznie niespokojne wiatry na lasy i białe drogi ciągnące się hen, aż na morski brzeg.
– Zaginął przed moim urodzeniem.
– Zabrali go Władcy Gwiazd?
– Nie, mój ojciec powiedział, że klejnot został ukradziony przed przybyciem Władców Gwiazd na nasze ziemie. Nie chciał mówić na ten temat, ale pewna stara kobieta ze średnich ludzi znająca mnóstwo opowieści powtarzała mi nieraz, że Fiia wiedzą, gdzie jest klejnot.
– Ach, chciałabym zobaczyć tych Fiia! – westchnęła Durossa. – Tyle się o nich słyszy w pieśniach i opowieściach, dlaczego nigdy nie zaglądają w nasze strony?
– Zbyt wysoko i zbyt chłodno zimą, jak sądzę. Oni lubią słoneczne doliny południa.
– Czy są podobni do Gliniaków?
– Gliniaków nigdy nie widziałam; trzymają się od nas z daleka tam, na południu. Podobno są nieforemni i biali jak ludzie średni. Fiia są piękni, wyglądają jak dzieci, tylko szczuplejsze i mądrzejsze. Tak, ciekawe, czy wiedzą, gdzie jest naszyjnik, kto go ukradł i gdzie schował! Pomyśl, Durossa, gdybym tak mogła wejść do Wielkiej Sali Hallan i usiąść obok męża z ceną królestwa na szyi, przyćmiłabym inne kobiety tak, jak on przyćmiewa wszystkich mężczyzn!
Durossa pochyliła głowę nad dzieckiem, które z zainteresowaniem oglądało swoje brązowe stópki, siedząc na skórze między matką a ciotką.
– Semley jest niemądra – szepnęła do dziecka. – Semley, która błyszczy jak spadająca gwiazda, Semley, której mąż nie kocha innego złota poza złotem jej włosów.
A Semley, zapatrzona ponad zielonymi wzgórzami w stronę dalekiego morza, milczała.
Minęła zimna pora i Władcy Gwiazd znowu przybyli po daninę na wojnę z końcem świata – tym razem używając jako tłumaczy pary karłowatych Gliniaków i obrażając w ten sposób wszystkich Angyarów do granic rebelii. Potem minęła następna pora ciepła, Haldre wyrosła na uroczą, rozgadaną dziewuszkę i Semley przyniosła ją któregoś ranka do słonecznego pokoju Durossy w wieży. Semley miała na sobie stary błękitny płaszcz, włosy przykryła kapturem.
– Zaopiekuj się Haldre przez kilka dni – powiedziała szybko i spokojnie. – Jadę na południe do Kirien.
– Chcesz odwiedzić ojca?
– Chcę odnaleźć swoje dziedzictwo. Twoi kuzyni z Hagret pokpiwali z Durhala. Nawet ten mieszaniec Parna może mu dokuczać, bo jego żona, ta kluchowata, czarnowłosa flądra, ma aksamitną kapę na łoże, diamentowy kolczyk i trzy szaty, a żona Durhala musi chodzić w łatanej sukni…
– Durhal jest dumny ze swojej żony, nie z jej sukien.
Ale Semley była niewzruszona.
– Panowie na Hallan stają się biedakami we własnym zamku. Przywiozę swojemu panu posag godny moich przodków.
– Czy Durhal wie, że wyjeżdżasz?
– Mój powrót będzie szczęśliwy, to możesz mu powiedzieć – odparła Semley, wybuchając beztroskim śmiechem. Schyliła się, żeby pocałować córkę, odwróciła się i zanim Durossa zdążyła się odezwać, znikła, jakby podmuch wiatru przemknął po zalanej słońcem kamiennej podłodze.
Zamężne kobiety angyarskie nie jeżdżą wierzchem dla zabawy i Semley nie opuszczała Hallan od czasu zamążpójścia, toteż teraz, sadowiąc się w wysokim siodle swojego wiatrogona, poczuła się znowu jak panna, jak szalona dziewczyna, która na skrzydłach północnego wiatru ujeżdżała półdzikie wierzchowce nad polami Kirien. Zwierzę unoszące ją teraz ze wzgórz Hallan było szlachetnej krwi: pasiasta skóra ciasno obciągała puste, lekkie kości, zielone oczy mrużyły się od wiatru, lekkie, ale potężne skrzydła biły powietrze po obu stronach Semley, na przemian odsłaniając i przesłaniając chmury nad jej głową i wzgórza pod jej stopami.
Na trzeci dzień rano przybyła do Kirien i stanęła na zrujnowanym dziedzińcu. Jej ojciec pił całą noc i tak jak dawniej drażniło go poranne słońce wpadające przez dziurawy dach, a widok córki rozdrażnił go jeszcze bardziej.
– Po co wróciłaś? – warknął, nie patrząc na nią zapuchniętymi oczami. Osiwiał, płomień jego włosów przygasł. – Czy młody Halla nie ożenił się z tobą i wracasz chyłkiem do domu?
– Jestem żoną Durhala. Przyjechałam, żeby odzyskać mój posag, ojcze.
Stary pijak warknął z irytacją, ale Semley roześmiała się tak łagodnie, że krzywiąc się, musiał znowu na nią spojrzeć.
– Czy to prawda, ojcze, że Fiia ukradli naszyjnik Oko Morza?
– Skąd mogę wiedzieć? Stare bajdy. To zginęło chyba przed moim urodzeniem. Lepiej bym się wcale nie rodził. Spytaj Fiia, jak chcesz wiedzieć. Idź do nich albo wracaj do męża, ale zostaw mnie w spokoju. Kirien nie jest najlepszym miejscem dla kobiet, złota i innych takich rzeczy. Kirien jest skończone, to ruina, puste mury. Synowie Leynena nie żyją, a ich bogactwa znikły. Idź swoją drogą, dziewczyno.
Szary i spuchnięty jak pająk gnieżdżący się w ruinach poszedł niepewnym krokiem do piwnic, by ukryć się przed jasnością dnia.
Prowadząc pasiastego wiatrogona z Hallan, Semley opuściła swój dawny dom i zjechała ze stromego wzgórza, przez wieś średnich ludzi, którzy pozdrawiali ją z posępnym szacunkiem, pośród pól i pastwisk, gdzie pasły się ogromne, półdzikie herilory z podciętymi skrzydłami, aż do doliny zielonej jak malowana miska i wypełnionej po brzegi słonecznym blaskiem. W głębi doliny leżała wioska Fiia i kiedy Semley zsiadła z wierzchowca, mali ludzie wybiegli do niej z chat i ogrodów. Ze śmiechem wołali cichymi, wysokimi głosami:
– Witaj, żono Halla, pani Kirien, ujeżdżająca wiatr piękna Semley!
Nazywali ją miłymi słowami i słuchała ich z przyjemnością, nie zwracając uwagi na ich śmiech, bo śmiali się ze wszystkiego, co mówili. Ona też tak robiła, mówiła i śmiała się. Stała wysoka, w długim błękitnym płaszczu.
– Witajcie, słoneczni Fiia, przyjaciele ludzi!
Zaprowadzili ją do wsi i zaprosili do jednego ze swoich przewiewnych domów, a wszędzie towarzyszyła im gromadka dzieci. Wieku dorosłego Fiana nie sposób określić, trudno ich w ogóle rozróżnić, a że krążyli nieustannie niczym ćmy wokół świecy, nie wiadomo było, czy mówi się do tego samego osobnika. Wydawało się jednak, że jeden z nich rozmawiał z Semley, podczas gdy inni karmili i głaskali jej wierzchowca oraz przynosili jej wodę do picia i naczynia z owocami z ich karłowatych sadów.
– To nie Fiia ukradli naszyjnik panów Kirien! – krzyknął mały człowiek. – Co Fiia robiliby ze złotem, pani? My mamy słońce w ciepłej porze, a w zimnej porze wspomnienie słońca, mamy złote owoce, złote liście przy zmianie pór, złote włosy naszej pani z Kirien; nie trzeba nam innego złota.
– Więc to jakiś średni człowiek ukradł klejnot?
Odpowiedzią był długi, zwiewny śmiech.
– Jaki średni człowiek miałby odwagę? O, pani na Kirien, jak skradziono wielki klejnot, nie wie żaden śmiertelnik, ani człowiek, ani średni człowiek, ani Fian, ani nikt spośród siedmiu ludów. Tylko zmarli wiedzą, jak przepadł dawno temu, kiedy Kireley Dumny, twój pradziad, wędrował samotnie do jaskiń nad morzem. Ale może znajdzie się u Wrogów Słońca.
– U Gliniaków?
Nieco głośniejszy, nerwowy wybuch śmiechu.
– Usiądź wśród nas, Semley słonecznowłosa, która wróciłaś z północy.
Usiadła z nimi do posiłku i cieszyła się ich wdziękiem równie jak oni jej obecnością. Kiedy jednak usłyszeli, jak powtarza, że pójdzie do Gliniaków, żeby odzyskać swój posag, ich śmiech ucichł i stopniowo robiło się wokół niej coraz puściej. Wkrótce została sam na sam z jednym, zapewne tym, z którym rozmawiała przed posiłkiem.
– Nie chodź do Gliniaków, Semley – powiedział i na chwilę odwaga ją opuściła.
Fian przesunął powoli dłońmi po oczach i powietrze wokół nagle pociemniało. Owoce na talerzu nabrały barwy popielatej, woda znikła ze wszystkich naczyń.
– W dalekich górach dawno temu Fiia i Gdemiarowie rozdzielili się – mówił cicho Fian. – Przedtem byliśmy jednym ludem. Oni są tym, czym my nie jesteśmy. My jesteśmy tym, czym oni nie są. Pomyśl o słońcu, trawie i drzewach rodzących owoce. Pomyśl, że nie wszystkie drogi, które prowadzą w dół, prowadzą również w górę.
– Moja nie prowadzi ani w dół, ani w górę, mój miły gospodarzu, ale prosto do mojego posagu. Pójdę tam, gdzie on jest, i wrócę z nim.
Fian skłonił się ze śmiechem.