W dniu premiery powieści "The Walking Dead. Zejście" mamy dla was do przeczytania dwa pierwsze rozdziały tej książki.
DWADo południa temperatura urasta do dwudziestu paru stopni. Stojące wysoko na niebie, nieprzejednane słońce bezlitośnie wypiera z koloru pejzaż środkowozachodniej Georgii. Pola tytoniu i fasoli rozciągające się na południe od Atlanty albo zapadły się, wyschnięte na wiór, albo rozrosły do rozmiarów dżungli pełnej prosa rózgowego i pałek. Pozostałości maszyn rolniczych zatonęły pod listowiem niczym skamieliny, pordzewiałe i ogołocone, suche jak szkielety dinozaurów. Z tego powodu Speed Wilkins i Matthew Hennesey na dziwaczny, wycięty w morzu łodyg krąg na wschód od Woodbury natykają się dopiero późnym popołudniem.
Dwaj młodzi mężczyźni – wysłani przez Boba rzekomo na poszukiwanie paliwa w bakach porzuconych aut i na opuszczonych stacjach benzynowych – rozpoczęli swoją podróż w pikapie, ale zboczyli z drogi, zakopali się w błocie i zmuszeni są maszerować.
Po pokonaniu niemal pięciu kilometrów dróg dojazdowych, zastawionych samochodami, docierają do zbocza wychodzącego na rozległą polanę porośniętą dziką turzycą, zawaloną gałęziami drzew i hojnie obsypaną trawą preriową. Matthew jako pierwszy zauważa w oddali ciemniejszą zieleń ugniecionych lub pościnanych roślin pośród szorstkich łodyg niedoglądanego przez nikogo tytoniu.
– Cicho teraz – mamrocze, unosząc przy tym do góry dłoń, i przystaje na skraju zbocza.
Patrzy na skąpane w mocnym słońcu, odległe, falujące na wietrze pole, osłaniając głęboko osadzone, przymrużone oczy przed jasnym światłem dnia. Tyczkowaty robotnik z Valdosty z wytatuowaną na żylastym przedramieniu kotwicą ma na sobie ubiór murarza: upstrzoną plamami potu białą koszulkę bez rękawów, szare spodnie budowlane i ciężkie buciory umazane zaschniętą zaprawą i lepkim kurzem.
– Masz pod ręką te patrzałki?
– Trzymaj. – Speed wyciąga z plecaka lornetkę i podaje koledze. – Co jest? Co znalazłeś?
– Nie jestem pewien – mruczy Matthew i majstrując przy pokrętle ostrości, lustruje teren.
Speed czeka, drapiąc się po rządku ukąszeń na muskularnym ramieniu, do którego dobrały się komary, mokra od potu koszulka z logiem REM przykleiła mu się do szerokiej piersi. Krępy dwudziestolatek zrzucił parę kilo ze swoich stu – po przejściu na dietę złożoną z puszkowanego żarcia i cienkiego gulaszu z królika – ale jego kark nadal jest twardy jak stal, niczym u doświadczonego obrońcy futbolowego.
– Hola, hola – mówi nagle Matthew, nadal wgapiając się w soczewki lornetki. – Co to, kurwa…?
– Co widzisz?
Mężczyzna nadal wpatruje się w dal, oblizując w zamyśleniu usta.
– Jeśli mam rację, wygraliśmy los na loterii.
– Paliwo?
– Niezupełnie – odpowiada Matthew, z szerokim uśmiechem podając Speedowi lornetkę. – Różnie na to wołają, ale nigdy nie słyszałem, żeby mówili „paliwo”.
Schodzą po zboczu, ślizgając się na żwirze, potem szybkim krokiem pokonują wyschnięte koryto rzeczne i zatapiają się w morzu tytoniu. Ogarnia ich odór gnoju i rozkładających się roślin, robi się duszno i parno jak w szklarni. Powietrze jest tak wilgotne, że ciąży im na barkach, przylepia się do skóry i pali w nozdrza. Tytoń kwitnie, łodygi mają przynajmniej po półtora metra, a pole zarosło dziką trawą, więc mężczyźni muszą się poruszać pochyleni i na palcach, żeby się połapać, gdzie mają iść. Po drodze wyciągają pistolety i – na wszelki wypadek – odbezpieczają je w marszu. Po chwili Matthew zauważa pomiędzy tańczącymi łodygami koloru khaki jakiś ruch.
Tajemniczy krąg znajduje się jakieś dwieście metrów od nich, za powyginanymi gałęziami dębowego zagajnika, który wyrasta z pola tytoniu niczym oddział straży. Pomimo że otacza ich istna dżungla, Matthew udaje się wypatrzeć siatkę otaczającą ukrytą plantację. Zanosi się głupkowatym śmiechem i mówi do towarzysza:
– Stary, uwierzysz? Kurwa, nie mogę…
– Czy to jest to, o czym myślę? – pyta zdumiony Speed, kiedy zbliżają się do ogrodzenia.
Mężczyźni wychodzą na polanę i stają. Gapią się na długie, gęste liście pnące się na rzędach łodyg podpartych mszystymi listewkami i pordzewiałym drutem. Po wschodniej stronie polany zauważają nieduże, stosunkowo wąskie wyżłobienia, jakby koleiny, nie szersze niż biegnąca przy ulicznym krawężniku rynienka odpływowa, prawdopodobnie powstałe na skutek gwałtownego hamowania lekkiego motocykla lub quadu.
– Niech mnie chuj upali – szepcze Matthew nabożnym tonem.
– Kurwa mać, ale się ubawimy po powrocie do domu.
Speed drepcze wokół roślin, przyglądając się im uważnie.
– Jest tu tego tyle, że starczy nam do pierdolonej epoki lodowcowej.
– I to na dodatek dobry towar – mówi jego kumpel, przystając, aby zaciągnąć się aromatycznym zapachem liści, które pociera kciukiem i palcem wskazującym, wdychając piżmową, cytrusowo-szałwiową woń. – Tylko spójrz na ten, kurwa, włochaty pąk.
– Zajebiście, Bubba, faktycznie wygraliśmy los na loterii.
– Nie inaczej, nie inaczej. – Matthew z szalejącym z podniecenia sercem poklepuje się po kieszeniach, szukając papierosa. – Pomóż mi zorganizować jakąś lufkę – mówi.
Calvin Dupree maszeruje po zagraconym składziku na tyłach budynku sądu w Woodbury, ściskając w dłoni krucyfiks z wypolerowanego srebra zawieszony na łańcuszku na szyi. Zabiedzony mężczyzna w workowatych drelichach utyka lekko, co upodabnia go do stracha na wróble. Z nerwów kręci mu się w głowie. Przez umazane okienko patrzy na trójkę swoich bawiących się na zewnątrz dzieci, które na zmianę bujają się na zardzewiałej huśtawce ustawionej na niedużym placyku.
– Mówię tylko – pociera usta i wzdycha ciężko – że musimy pomyśleć, co jest dla nich najlepsze.
– Przecież myślę o dzieciach, Cal – odpowiada spiętym głosem siedząca po przeciwnej stronie pokoju Meredith Dupree. Rozłożyła sobie plastikowe krzesełko, sączy wodę z butelki, a wzrok wbiła w podłogę.
Bob podał im wczoraj w gabinecie mleko w proszku dla dorosłych, żeby dostarczyć obojgu potrzebnych składników odżywczych, a rano dostali pożywne śniadanie z płatkami, masłem orzechowym i krakersami. Posiłek zdecydowanie ich pokrzepił, ale nadal są podenerwowani przeciągającą się pielgrzymką i świeżym wspomnieniem niedawnego głodu. Parę minut temu Lilly udostępniła im osobny pokój i podarowała trochę jedzenia i picia, po czym powtórzyła raz jeszcze, że mogą tu zostać tak długo, jak tylko zechcą.
– Co najlepsze dla nas – mamrocze pod nosem Meredith – jest najlepsze i dla nich.
– A co to za teksty?
Kobieta podnosi głowę i patrzy na męża podkrążonymi, zaczerwienionymi, mokrymi oczami, jej usta są tak spierzchnięte, że niemal popękane.
– Pamiętasz te filmy instruktażowe, które wyświetlają w samolotach przed startem? – mówi.
– Tak. No i…?
– Kojarzysz, co każą zrobić, jeśli ciśnienie w kabinie nagle spadnie? Nałożyć maskę tlenową sobie, a dopiero potem dziecku, prawda?
– Nie rozumiem. Boisz się tutaj zostać?
Meredith rzuca mu harde spojrzenie.
– Daj spokój, Cal, przecież doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, co się wydarzy, jeśli dowiedzą się o moim… stanie. Zdążyłeś już zapomnieć o kempingu?
– Tamci ludzie byli paranoikami i ignorantami. – Mężczyzna podchodzi i kładzie czule rękę na jej kolanie. – Bóg nas tutaj sprowadził, Mer.
– Calvin…
– Poważnie. Posłuchaj mnie. To miejsce jest darem. Bóg nas do niego poprowadził i chce, żebyśmy tutaj zostali. Może ten starszy facet, chyba nazywa się Bob, ma leki, które ci pomogą. Przecież nie żyjemy w średniowieczu, co nie?
– A właśnie, że żyjemy, Cal… Jest dokładnie jak w średniowieczu – mówi Meredith, patrząc na niego z ukosa.
– Kochanie, proszę…
– Kiedyś ludziom chorym psychicznie wywiercano w głowach dziury.
– Nic ci nie zrobią. Są tacy jak my. I również się boją. Chcą tylko chronić to, co mają, stworzyć bezpieczne miejsce do życia.
– I w tym rzecz, Cal – wzdryga się Meredith – bo właśnie dlatego zrobią z nami to, co ja również bym zrobiła, gdybym dowiedziała się, że w okolicy grasuje ktoś stuknięty.
– Przestań! Nie mów tak. Nie jesteś stuknięta. Dobry Pan pomógł nam dotrzeć aż tu i na pewno nas nie zostawi na pastwę…
– Calvin, proszę cię.
– Pomódl się ze mną, Mer. – Mężczyzna bierze jej dłoń w swoje pomarszczone palce i pochyla głowę, a jego głos łagodnieje. – Drogi Boże, prosimy o Twoje przewodnictwo w tym trudnym dla nas czasie, pokładamy w Tobie nadzieję, Panie… jesteś naszą opoką. Prowadź nas i radź nam.
Meredith spuszcza głowę, marszczy brwi, a jej oczy na powrót zachodzą łzami. Porusza bezgłośnie ustami, ale Calvin nie jest pewien, czy mamrocze modlitwę, czy jakieś znane tylko sobie słowa.
Speed Wilkins zrywa się z ziemi, nagle rozbudzony intensywnym smrodem szwendaczy. Pociera nabiegłe krwią oczy i próbuje wziąć się w garść, usiłując zrozumieć, dlaczego i jakim cudem pozwolił sobie na drzemkę na środku pola, bez czujki, samotny na jakimś opuszczonym przez Boga i ludzi zadupiu. Słońce grzeje niemiłosiernie, zrobiło się gorąco jak w piecu. Musiał przespać dobrych parę godzin. Jest mokry od potu, drży na całym ciele mimo upału. Machnięciem dłoni odgania bzyczącego przy uchu komara. Rozgląda się po okolicy, próbując określić swoją pozycję. Musiał przysnąć przy samej krawędzi zarośniętego pola tytoniu. Bolą go stawy, szczególnie kolana, nadal słabe i kruche po dawnych kontuzjach odniesionych na futbolowym boisku. Nigdy nie był dobrym atletą. Szło mu średnio przez pierwszy rok, kiedy grał w trzeciej lidze dla Piedmont College Lions w Athens, lecz wierzył, że potem będzie lepiej. A wtedy przydarzyła się Przemiana i wszystko poszło z dymem.
Z dymem!
Nagle Speed przypomina sobie, co się stało, co tutaj robił, zanim przysnął na dzikiej trawie, i uderza go dobrze mu znana fala sprzecznych emocji: wstydu, zakłopotania i wesołości, której często doświadczał, gdy mijał wyjątkowo mocny haj. Pamięta, że na północy odkryli tajną plantację marihuany, istną skrzynię ze skarbami wypełnioną po brzegi lepkimi, aromatycznymi niebiańskimi liśćmi, ukrytą pomiędzy gęsto rosnącymi łodygami tytoniu – niczym botaniczna matrioszka – schowaną przed światem przez jakiegoś genialnego, przedsiębiorczego farmera-palacza, jeszcze zanim Przemiana położyła kres wszelkim narkotycznym uniesieniom.
Mężczyzna zauważa leżącą na ziemi obok niego prowizoryczną lufkę zrobioną z rozkręconego pióra, zapałki oraz popiół. Śmieje się sucho – nerwowy chichot ćpuna – i natychmiast żałuje, że niepotrzebnie narobił hałasu. Drażniący go w nozdrza fetor podpowiada, że kąsacze czają się całkiem blisko. Gdzie, do chuja, jest Matthew? Speed rozgląda się po polanie raz jeszcze, starając skupić się na oględzinach terenu pomimo uporczywego bólu rozsadzającego mu czaszkę.
Próbuje zrobić choćby krok, ale odczuwa zawroty głowy, poznaje zaczątki charakterystycznej dla marihuanowego kaca paranoi, zarzucona niedbale na ramię strzelba obija mu się o plecy. Szwendacze jeszcze się nie pokazali, ale smród gnijącego truchła jest oszałamiający, jakby dochodził dosłownie zewsząd.
Odór śmierci zawsze był zwiastunem nadciągającego ataku; im silniejszy, tym liczniejsze szeregi kąsaczy. Słaby fetor zepsutego mięsa i fekaliów oznaczał zazwyczaj pojedynczego stwora, a na pewno nie więcej niż dwa lub trzy, ale znacznie bogatszy bukiet przyprawiających o mdłości zapachów – które można było katalogować precyzyjnie niczym wina w karcie ekskluzywnej restauracji – obwieszczał rychłe nadejście większej grupy. Swąd kupy krowiego gnoju zamarynowanej w algach i doprawionej amoniakiem oznaczał kilkudziesięciu, zaś smród zapleśniałego sera limburskiego, śmieci, na których żerują robaki, czarnego grzyba i ropy sugerował nadciągające setki, może nawet tysiąc. Szacując na podstawie intensywności odoru, Speed zgaduje, że przez pole maszeruje pół setki, może sześćdziesięciu szwendaczy.
Chłopak unosi broń i zaczyna iść wzdłuż rzędów roślin.
– Matt! Hej, Hennesey! Gdzie jesteś? – syczy teatralnym szeptem.
Żadnej odpowiedzi.
Po swojej lewej, za ścianą zieleni, gdzie niedoglądane od dawna łodygi tytoniu, chwasty i krzaki osiągnęły wysokość co najmniej pięciu czy sześciu stóp, słyszy cichy szelest. Ogromne, pomarszczone liście wydają na wietrze upiorne dźwięki, jakby ktoś miął kartkę papieru lub pocierał zapałkę o draskę. Coś płynie niczym rekin przez morze koloru khaki.
Speed rusza w stronę cienia, który porusza się powoli w jego stronę. Łamane suche łodygi i gałązki trzaskają, odgrywając arytmiczną melodię przetykaną nieregularnymi, ale zdecydowanymi krokami. Szykując strzelbę do strzału, chłopak wstrzymuje oddech i celuje w ciemny kształt przemykający pomiędzy roślinami. Tajemnicza postać znajduje się zaledwie dwadzieścia parę metrów od niego. Speed zaczyna naciskać spust, kiedy nagły okrzyk mrozi mu krew w żyłach.
– Ej!
Odwraca się w stronę, skąd dochodzi głos, i widzi przed sobą próbującego złapać oddech Matthew, który w ręce trzyma Glocka 23 z przymocowanym do lufy tłumikiem. Mężczyzna, tylko o parę lat starszy od Speeda, jest wyższy i szczuplejszy. Ma ogorzałą od słońca, steraną twarz, opaleniznę i wyblakłe jeansy, przez co wygląda jak chodzący kawał suszonej wołowiny.
– Jezu – mamrocze chłopak, opuszczając broń. – Się tak, kurwa, do mnie nie zakradaj, prawie się posrałem ze strachu.
– Padnij – rozkazuje mu cicho, ale stanowczo towarzysz. – Szybciej, kucnij, Speed.
– Co? – Chłopakowi nadal kręci się w głowie od trawki; patrzy tępo na kolegę. – Co zrobić?
– Kucnij, człowieku! Kucaj!
Speed mruga, przełykając ciężko ślinę, i wykonuje polecenie; nagle zdaje sobie sprawę, że coś czai się tuż za jego plecami. Słysząc suchy trzask glocka, ogląda się przez ramię i widzi gnijącego trupa. Martwa starsza kobieta ubrana jest w podarte ciuchy, a jej matowa, niebieskawa czupryna nosi ślady płukanki do farbowania siwych pasemek, przez co wygląda, jakby założyła halloweenową perukę. Z gęby pełnej ostrych jak piłki do metalu zębisk czuć grobem.
Chłopak pochyla głowę. Rozlega się kolejny zduszony strzał i głowa szwendacza rozbryzguje się niczym balon pełen czarnego płynu rdzeniowego. Zwiotczałe zwłoki padają na ziemię.
– Kurwa! – Speed zrywa się na równe nogi. – Kurwa!
Rozgląda się po polu tytoniu i pomiędzy liśćmi dostrzega łby co najmniej pół tuzina szwendaczy, którzy niemrawo suną ku niemu przez chaszcze.
– KURWA! KURWA! KURWA!
– Dawaj, ziomek! – Matthew łapie Speeda za koszulkę i ciągnie za sobą. – Zanim się stąd zawiniemy, muszę ci coś jeszcze pokazać.
Najwyższy punkt w hrabstwie Meriwether znajduje się w głębi wiejskiej części rejonu, niedaleko od skrzyżowania autostrady 85 i Millard Drive, nieopodal opuszczonego miasteczka rolniczego zwanego Yarlsburg. Millard pnie się po stromym wzgórzu, przecina gęsty sosnowy zagajnik, a następnie wychodzi na skraj długiego na półtora kilometra płaskowyżu górującego nad niegdyś malowniczymi łatami pól uprawnych.
Na krętej drodze, nieopodal szerokiego pobocza, gdzie zazwyczaj kierowcy zatrzymywali się na popas lub siku, pordzewiały, poznaczony śladami po kulach metalowy znak bez cienia ironii obwieszcza, że znajduje się tu „punkt widokowy”, jakby ta zubożała farmerska kraina była egzotycznym parkiem narodowym, a nie leżącym pośrodku niczego zaściankiem.
Pół godziny zajmuje Speedowi i Matthew dotarcie do autostrady.
Najpierw muszą się cofnąć do zakopanego w błocie przy osiemdziesiątce piątce pikapa Boba, a potem podłożyć walające się po asfalcie kartonowe pudła pod masywne koła, aby zapewnić samochodowi podparcie. Gdy już udaje im się ruszyć, muszą pokonać osiem kilometrów zawalonej popsutymi lub porzuconymi autami czarnej czteropasmówki z makadamu, żeby dotrzeć do Millard. Po drodze mijają falangi szwendaczy, niektórzy pakują im się pod maskę. Matthew bez skrupułów najeżdża na bezmyślne stwory, posyłając je do Królestwa Niebieskiego. Przewracają się i pękają jak wypełnione krwią kręgle. Każde uderzenie nieco spowalnia pojazd, ale nareszcie ich oczom ukazuje się Millard Drive, skryte za kłębami kurzu unoszącego się w upalnym powietrzu.
Po krótkiej jeździe na północ docierają do wzgórz przy Yarlsburgu.
Speed nie przestaje wypytywać Matthew, co, do cholery, jest tam takiego istotnego, że muszą nadłożyć może nawet i z pięćdziesiąt kilometrów, ale ten odmawia odpowiedzi, wyjaśniając, że za moment wszystkiego się dowie. Chłopak jest wściekły. Czemu, kurwa, jego kumpel nie może mu po prostu powiedzieć, z jakiego powodu wyruszyli w tę pogoń za cieniem? Co takiego koniecznie musi zobaczyć? Czy chodzi o jakieś źródło paliwa, o którym wcześniej nie pomyśleli? A może jakiś nietknięty sklep? Czyżby pominęli supermarket? Po co te tajemnice? Matthew przygryza nerwowo wewnętrzną stronę policzka i uparcie milczy, nadal kierując się na północ.
Kiedy zbliżają się do punktu widokowego, Speed zaczyna rozumieć, o co chodzi jego towarzyszowi, i nagle zimna dłoń w żelaznej rękawicy boleśnie ściska mu żołądek. To przecież dokładnie w tym miejscu Gubernator kazał ustawić się swojemu kordonowi przed atakiem na więzienie. Spoglądając przez drzewa, Speed ocenia, że znajdują się jakieś dwa, trzy kilometry od dużego, szarego, betonowego kompleksu znanego niegdyś jako zakład karny Meriwether, i po plecach przechodzi mu niespodziewany dreszcz przerażenia.
Stres pourazowy objawia się na wiele różnych sposobów. Może zaburzać sen i wywoływać halucynacje. Może systematycznie popychać cierpiącego nań nieszczęśnika do czynów destruktywnych, uzależnienia od narkotyków, alkoholu bądź seksu. Może być stopniowo, niemal subtelnie wyniszczający, powodować chroniczne ataki paniki, sporadyczne nerwobóle w okolicach splotu słonecznego o najmniej spodziewanych porach dnia i nocy. Speed z kolei odczuwa nieokreślony, niewytłumaczalny lęk, który skręca mu kiszki, kiedy Matthew zjeżdża na piaszczystą, zarośniętą chwastami żwirowaną szosę i gasi silnik.
Niegdyś miejsce to było świadkiem prawdziwych okropności – w tym śmierci bliskich przyjaciół Speeda z Woodbury – i demony niedawnego nieszczęścia nadal prześladują to miejsce. Zakład karny Meriwether okazał się ostatnim szańcem Gubernatora, który, dorównujący megalomanią generałowi Custerowi, niczym psychopata brnął ku gorzkiemu końcowi. To tutaj Speed Wilkins po raz pierwszy zauważył naturalne predyspozycje Lilly Caul do objęcia roli przywódcy.
Kierujący pojazdem Matthew wychodzi z pikapa z lornetką w ręce.
Speed mocnym kopniakiem otwiera drzwi – przerdzewiałe zawiasy wydają z siebie piskliwy jęk – i prędko wyskakuje z auta. Uderza go przytłaczająca fala smrodu, jakby nad drogą zawisła chmura cuchnąca rozkładającym się mięsem. Z oddali zalatuje kwaśny, cierpki zapach dymu. Chłopak rusza za swoim kolegą przez drogę ku drzewom. Koleiny wyżłobione kołami ciężarówek Gubernatora jeszcze się nie zabliźniły – da się nawet odróżnić kraciasty wzór pozostawiony przez gąsienice Abramsa – i Speed próbuje na nie nie patrzeć, dołączając do Matthew na skraju lasu.
– Spójrz na polanę – mówi do chłopaka towarzysz, podając mu lornetkę i pokazując prześwit pomiędzy gęstym całunem nabitych igłami sosnowych gałęzi – i powiedz mi, co widzisz.
Speed podchodzi bliżej do zbocza i przypatruje się dalekiemu szaroburemu kompleksowi.
Rozciągający się na jakichś dwustu akrach plac nadal spowija rozwiewający się powoli dym. Niektóre zapadnięte bloki więzienne jeszcze się tlą i prawdopodobnie będą gasnąć przez parę kolejnych tygodni. Speedowi zakład kojarzy się z ruinami dziwacznej majańskiej świątyni. Smród jest coraz silniejszy, chłopakowi zaczyna przewracać się w żołądku.
Nawet gołym okiem widzi przewróconą siatkę okalającą więzienie niczym podarta wstążka, osmolone skorupy wieżyczek strażniczych, poczerniałe kratery w betonie, gdzie eksplodowały rzucone przez którąś ze stron granaty. Porzucone samochody stoją na parkingach, wszędzie wala się odbijające promienie słońca, potłuczone szkło. Szwendacze łażą niemrawo po pobojowisku niczym szmaciane zjawy przechadzające się bez celu po wymarłym mieście. Speed podnosi lornetkę.
– Na co mam patrzeć? – pyta, przypatrując się spacerniakom.
– Spójrz na drzewa na południu.
Speed obraca się nieco w lewo i spogląda na mglistą zieleń krawędzi sosnowego lasu rosnącego obok kompleksu. Nagle z sykiem wciąga powietrze. Przyprawiający o nudności fetor pożeranego przez robactwo mięsa umazanego ludzkim gównem jest nie do wytrzymania, wymioty podchodzą mu do gardła, czuje w ustach kwaśny smak treści żołądkowej.
– Jezu, kurwa, Chryste – mamrocze, nie mogąc oderwać oczu od legionów nieumarłych. – Co to jest?
– Ano – wzdycha Matthew. – Całe to zamieszanie musiało wyciągnąć z lasu całe setki. A to dopiero ich forpoczta. Chuj wie, ilu jeszcze czai się za drzewami.
– Niejedną hordę widziałem – mówi Speed, oblizując usta – ale takiego czegoś jeszcze nie.
Myśl o powadze sytuacji napełnia go obawą. Kiedy wiatr omiata go kolejną falą smrodu, a cuchnące powietrze wdziera się do nozdrzy i płuc, chłopak zgina się wpół i pada na kolana.
Doskonale wie, jak zareaguje teraz organizm, i nie dziwi się, kiedy nagle gorąca, piekąca ciecz dociera do jego przełyku. Nadal będąc na lekkim haju po trawce, posyła słuszną falę wymiocin na spękaną, przysypaną żwirem ziemię. Nie jadł tego dnia dużo i rzyga żółtawą flegmą, ale leci z niego jak z pękniętej rury. Stojący parę metrów dalej Matthew patrzy z obojętną miną, wykazując jedynie niewielkie zainteresowanie swoim kolegą puszczającym pawia. Speedowi opróżnienie żołądka zajmuje parę minut. Nadal ściskając w prawej ręce lornetkę, siada na ziemi i ociera z czoła zimny pot. Jego towarzysz czeka, aż młodszy kompan pozbiera się do kupy.
– Skończyłeś już? – pyta wreszcie, zniecierpliwiony.
Speed kiwa głową i bierze kilka głębokich oddechów, nadal nie mogąc wykrztusić ani słowa.
– Dobrze – mówi Matthew, pochyla się i zabiera chłopakowi lornetkę. – Bo musimy się stąd zabierać i jak najszybciej coś z tym szajsem zrobić.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h