Odnalezione już po śmierci Terry'ego Pratchetta jego wczesne opowiadania są miłą niespodzianką dla miłośników twórczości autora Świata Dysku. Teksty te zostały zebrane w tomie Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści, który dzisiaj trafił na półki polskich księgarń. Z tej okazji wydawnictwo Prószyński i S-ka udostępniło jedno z opowiadań zatytułowane Plaża skamielin. Znajdziecie je (w przekładzie Piotra W. Cholewy) poniżej, pod informacjami o książce.

Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści - opis i okładka 

Dawno, dawno temu nastolatek Chris Lawrence zakochał się w jednym z opowiadań pisarza imieniem Terry Pratchett, wyrwał je z lokalnej gazety i powiesił na ścianie. Minęło trzydzieści pięć lat, Lawrence kilkakrotnie się przeprowadzał, ale tekst zawsze miał przy sobie. Pewnego dnia postanowił dowiedzieć się o jego historii czegoś więcej. Nie sądził, że swoimi działaniami doprowadzi do odkrycia dwudziestu (sic!) nieznanych historii z lat 70. i 80., które pisarz wydał pod pseudonimem Patrick Kearns. Dawny asystent, a obecnie opiekun dziedzictwa Pratchetta, Rob Wilkins, był w szoku. Przyzwyczaił się do myśli, że twórczość jego pracodawcy jest już dziełem zamkniętym. W 2015 roku, po śmierci pisarza, zgodnie z jego ostatnią wolą, Rob zniszczył twardy dysk z kilkunastoma pomysłami na nowe opowieści. Historie przepadły, a on nie sądził, że kiedykolwiek jeszcze przeczyta coś nowego Pratchetta. Do dzisiaj. Zebrane w tomie Pociągnięcie pióra opowiadania to efekt pierwszych lat pisarskiej aktywności pisarza. Żadne z nich nie jest połączone z uniwersum Świata Dysku, ale nie oznacza to, że tom ten jest mniej fantastyczny od pozostałych dzieł pisarza. Pratchett opowiada w nich historie Oga, prehistorycznego wynalazcy ognia (i nie tylko!), tajemniczych duchów nawiedzających ministerstwo, małego miasteczka z dziwną pogodą i gościem nie z tego świata, a także podróżników w czasie. Każda z tych historii jest inna, ale wszystkie łączy to, za czym wszyscy tęsknimy: niepowtarzalne pióro Terry’ego Pratchetta.
Źródło: Prószyński i S-ka

Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści - fragment

Plaża skamielin

Czy wiedzieliście, że kiedy przyłożycie muszlę do ucha, usłyszycie morze? Szum morza, który utknął w skomplikowanych krzywiz­nach muszli, odbija się tam echem przez wieki. Ale co się stanie, jeśli to skamieniała muszla? Opowiem wam. Tak się zdarzyło, że w Gritshire, w niewielkim nadbrzeżnym miasteczku Shingle Regis, na końcu molo stało malutkie muzeum. Tak naprawdę było przeznaczone dla turystów i pełne takich przedmiotów, jak autentyczne kolczyki syren, słynne kamizelki ratunkowe, umieszczone w butelkach malutkie stateczki pod pełnymi żaglami1 oraz inne rzadkie czy interesujące przedmioty, wyrzucone przez fale na brzeg. Muzeum prowadził pewien młody człowiek, niejaki Horacy Breezeforth. Któregoś dnia siedział w muzeum i liczył pęcherzyki na kawałku nietypowego wodorostu, kiedy weszła młoda kobieta i położyła mu na biurku dużą skamielinę. – No, no, no… – powiedział. – To niezwykły egzemplarz wymarłego ślimaka Rotundus. Przyda nam się taki. Kobieta wyjaśniła, że nazywa się Jane Throckmorton i jest studentką geologii uniwersytetu w Blackbury. – Znalazłam tę muszlę przy klifach na brzegu – powiedziała. – Jest bardzo ciekawa… Jeśli przyłożyć do niej ucho, słychać szum morza. I Horacy rzeczywiście usłyszał. Ale nie było to dzisiejsze morze. Brzmiało tak, jak musiało brzmieć morze miliony lat temu. Było w tych odgłosach coś dziwnego – słyszał gadzie wrzaski i stęknięcia, jakie mogą wydawać dinozaury, kiedy płyną. Westchnął ze zdumienia. – Zaczekaj – powiedziała ponuro Jane. – Słuchaj dalej. I Horacy usłyszał czyjś śpiew. Był to miły głos, dopiero w tej chwili słyszalny ponad szumem fal. I wydawał się znajomy. Brzmiał tak: – Ooooo, kieeedy mi się zamarzy, oooo tak, to idę posiedzieć na plaży… – To niemożliwe! – zawołał Horacy i omal nie upuścił muszli. – W tamtych czasach nie było tam nikogo żywego. Pokażesz mi, gdzie ją znalazłaś? Pół godziny później on i Jane schodzili ostrożnie do cichej skalistej zatoczki na północ od miasteczka. Horacy widział już otwór, w którym Jane wyłupała skorupę swoim specjalnym geologicznym młotkiem. W skałach było całkiem sporo skamielin. – Zrobię wszystko, żeby rozwiązać tę zagadkę – wymruczał, sięgając po zapasowy młotek i podchodząc do skały. Pracowali razem przez jakieś dwadzieścia minut, kiedy Horacy odsłonił coś, co wyglądało jak kości bardzo dziwnego stworzenia. Po chwili jednak uświadomił sobie, co to takiego: skamieniały leżak plażowy. Natomiast Jane odsłoniła szczątki niedużej jaszczurki. I nagle rzuciła młotek. – Och, takie skamieliny spotyka się tutaj całkiem często – rzucił swobodnie Horacy. – Tylko że ta trzyma w pyszczku gazetę – wymamrotała Jane. Pokazała mu. Oczywiście, gazeta stała się całkiem płaska i przypominała raczej coś w rodzaju płytki łupkowej. Nadal jednak była mniej więcej czytelna. – „Kronika Blackbury” i „Wiadomości Zachodniego Gritshire” – odczytał głośno Horacy. – Nie mogę rozpoznać daty… O teraz, już… och. Ojej. To dzisiejsza… W krótkim czasie plaża zapełniła się ludźmi. Policjanci ustawili wielkie parawany wokół skał, a za nimi studiowali skamieliny Horacy, Jane i kilku ważnych ludzi z uniwersytetu w Blackbury. Nie byli całkiem przekonani, dopóki któryś z nich nie odłupał kawałka skały i nie znalazł… skamieniałego radia. Leżące na nim tony skał spłaszczyły je całkiem, ale bez wątpienia było to radio. – No tak – stwierdził Horacy. – Albo dinozaury były o wiele sprytniejsze, niż myśleliśmy, albo działo się tutaj coś bardzo dziwnego. – Wiesz, co myślę? – odparła Jane. – Moim zdaniem gdzieś w okolicy jest ktoś, kto ma maszynę czasu, spędza wakacje w przeszłości i jest dość nieuważny. Zostawili profesorów badających dziwne skamieliny i spacerem przeszli ścieżką przez urwisko aż do porośniętych wrzosem łąk na górze. Było gorąco, ale od morza wiała przyjemna chłodna bryza. Wokół siebie widzieli tylko jeden domek, starą rybacką chatę ukrytą za kilkoma drzewami tak wygiętymi wiatrem, że niemal płaskimi. Był tam nieduży ogródek pełen fuksji i kapusty, a z boku na małym wybiegu uwiązana do palika koza wygryzła spory krąg w trawie. Stało też parę uli. – Kto tam mieszka? – zainteresowała się Jane. – Taki jeden staruszek, doktor Golightly – wyjaśnił Horacy. – To światowej sławy lepip… lepid… No, wybitny kolekcjoner motyli. – Błe – mruknęła Jane. – Nie lubię takich. Zawsze mi żal tych biednych stworzeń. – Jak rozumiem, on je trzyma żywe w takich jakby klatkach, i je hoduje – uspokoił ją Horacy. Przeszli dalej i zauważyli na tyłach domu kilka wielkich klatek z drucianej siatki. Akurat wtedy obok nich przefrunął motyl. Był niebiesko-zielony w piękne żółte plamki. I trochę większy od orła. W chwilę później z krzaków wybiegł niski, gruby mężczyzna wymachujący ogromną siatką na motyle. Miał wielki przeciwsłoneczny kapelusz, parę wyblakłych szortów i długą siwą brodę. – Powiedzcie, nie przelatywał tędy Golightlius giganti? – wysapał. – Odleciał nad morze – odparł Horacy. – To znaczy, jeśli chodzi panu o tego wielkiego motyla. – Jego nazywasz wielkim? – mruknął staruszek. – Wielkie nieba, to jeszcze dziecko… Znaczy, przepraszam, ale muszę już wracać. I znowu zniknął w gąszczu. Przez chwilę trwała cisza. – To był doktor Golightly – powiedział w końcu Horacy. – Ale takie motyle nie istnieją! – wykrzyknęła Jane. – Kiedyś istniały – odparł z namysłem Horacy. – Wiesz, miliony lat temu owady czasem rosły bardzo duże. Oboje pomyśleli o dziwnych skamielinach. I o muszli śpiewającej „Kiedy marzę o plaży”. Pięć minut później pukali już do drzwi chaty, jednak nikt nie otwierał. Natomiast w klatkach na tyłach Horacy odkrył kilka ogromnych motyli. Jeden czy dwa były takie wielkie, że miały własne grzędy, jak ptaki. Wrócili następnego dnia. Na plaży wciąż wrzała praca. Jeden z profesorów znalazł coś, co wyglądało jak skamieniała sieć rybacka. Horacy znów zastukał do drzwi chaty i odkrył, że są otwarte. Czując się trochę jak włamywacze, weszli do środka. Wewnątrz panował mrok. Stary zegar tykał powoli w kącie, a pokój był zastawiony meblami dość mocno wytartymi, ale sprawiającymi wrażenie wygodnych. Słyszeli też dziwny, brzęczący odgłos. Wydawał się dobiegać z niedużej szafki pod schodami. Horacy otworzył ją. I odkrył, że wygląda na plażę. Tu i tam rosły wielkie paprocie, w oddali wznosiły się klify. Na niebie wisiało duże i żółte słońce. Horacy szybko zamknął drzwi i znów miał przed sobą całkiem zwyczajną szafkę. Otworzył je – i była tam plaża. – No dobrze – stwierdził mężnie i przeszedł. Po chwili wahania Jane podążyła za nim. Razem stanęli na piasku. Za nimi, unosząc się tuż nad ziemią, zawisł jak gdyby obraz wnętrza chaty. – Mam wrażenie, że właśnie znaleźliśmy się miliony lat w przeszłości – stwierdził Horacy. Wskazał w górę. Nad paprociami fruwało kilka wielkich motyli. – Zastanawiam się, jak on to robi – powiedziała Jane. – Przecież w tej chacie nie ma nawet elektryczności. Horacy przetoczył po piasku spory kamień i umieścił go w otworze. – Mam nadzieję, że to wystarczy – rzekł. – Chcę mieć pewność, że będziemy mogli wrócić. Nie mam ochoty zostać skamieliną. Ruszyli przez plażę. Od czasu do czasu jakieś wielkie jaszczurki przepływały im nad głowami na skórzastych skrzydłach, a raz spotkali coś, co Jane nazwała brontozaurem. Zjadał paprocie, po stogu naraz, ale przerwał, żeby się im przyjrzeć. Miał rozmiar mniej więcej domu. – Są całkiem niegroźne – zapewniła Jane, poklepując zwierzę po pysku. – To wegetarianie. Wiesz, były tak wielkie, że gdybyś takiemu nadepnął na nogę, nie poczułby tego przez dwa dni? – No… nie – przyznał Horacy. Przedarli się przez gąszcz paproci i o mało się nie potknęli o doktora Golightly’ego. Siedział na leżaku i potrząsał małym przenośnym radiem. – To draństwo nie chce działać – oświadczył. – Odbiera tylko mnóstwo niczego. – Nie sądzę, żeby w tych czasach mieli BBC – uznał Horacy. – Chyba że to Bractwa Brontozaurów Chór. – Och, dzień dobry… – Doktor przyjrzał się im. – Dziwne… Czy to nie was spotkałem wczoraj? Co robicie w epoce jurajskiej? Może napijecie się herbaty? Doktor parzył herbatę na palniku turystycznym. Wszyscy byli spragnieni, a kiedy usiedli w gęstwinie paproci, Horacy opowiedział, jak znaleźli tę niezwykłą szafkę pod schodami. – To się zdarza co drugi wtorek – wyjaśnił doktor. – Ale niebiosa świadkiem, że nie mam pojęcia dlaczego. – Czyli często pan tutaj bywa? – spytała Jane. – O, tak. To bardzo wygodne. Wiecie, jest tu sporo wspaniałych motyli, i oczywiście nikogo w okolicy. I nie będzie jeszcze przez miliony lat. – Słyszeliśmy, jak pan śpiewa „Kiedy marzę o plaży” – oznajmił Horacy. – W muszli. – Mój drogi chłopcze, czy ja wyglądam na osobę, która śpiewa zabawne piosenki? To musiał być ktoś inny. – O rany – westchnęła Jane. – Pomyślcie tylko, ludzie mogą spędzać dni wolne w całych czasach prehistorycznych! A jak pan wraca? Golightly podniósł duży budzik. – Portal zamyka się po siedmiu godzinach – odparł. – Dlatego zawsze biorę ze sobą ten budzik. Horacy przyjrzał mu się, potem zerknął na swój zegarek. – Piasek dostał się chyba do środka – oświadczył. – Bo stanął dwie godziny temu. Pięć minut później przedarli się przez paprocie akurat w chwili, kiedy znikał otwór przejścia. Głaz, który wbił w niego Horacy, został przecięty na połowy. Nastąpiła długa, dramatyczna chwila ciszy. Potem odezwał się doktor Golightly: – No więc tak… Przynajmniej pogoda tutaj zawsze jest ładna. I przypuszczam, że dwa tygodnie przeżyjemy jakoś na małżach. Spędzili bardzo niewygodną noc na czubku skały, a jakieś stworzenia stękały i parskały w poszyciu. Jane płakała trochę, ale uznała, że niewiele z tego wynika, więc zaczęła się zastanawiać, jak można przyrządzać małże. Rano wszystko wyglądało lepiej. Rozpalili ogień, skupiając światło słońca przez grube okulary doktora, i w imbryku na herbatę przyrządzili coś w rodzaju potrawki z małży. – Wcale nie takie złe – przyznał z podziwem Horacy. A po śniadaniu odszedł, żeby w należącą do doktora siatkę na motyle łapać prehistoryczne ryby. Było to o wiele przyjemniejsze niż siedzenie przez cały dzień w dusznym muzeum, więc po chwili zaczął śpiewać. I urwał nagle, kiedy zauważył leżącą niedaleko muszlę. Więc to siebie słyszałem, domyślił się. Nic dziwnego, że głos brzmiał znajomo. To właśnie ta muszla, której skamielinę znaleźliśmy. Pobiegł z powrotem, żeby odszukać pozostałych. Jane i doktor Golightly postanowili właśnie rozejrzeć się po plaży i zauważył ich w chwili, kiedy okrążali sterczące skały. Kiedy ich dogonił, spoglądali właśnie na małą zatoczkę otoczoną niskimi klifami. – Słońce mocno grzeje – stwierdził doktor Golightly. – I chyba mam złudzenia. Przecież trafiliśmy miliony lat w przeszłość, prawda? Pod urwiskiem stała nieduża, kryta strzechą chatka, z różami wokół drzwi i równo przyciętym trawnikiem od frontu. Wrażenie psuł nieco uwiązany na sznurku mały dinozaur, który pożerał róże. Nad drzwiami wisiał szyld z napisem „Pod Lwem z Piaskowca”. – To pub – domyślił się Horacy. Ruszyli przez skały w tamtą stronę. Pub nie znikał. Wewnątrz panował półmrok. Na ścianie wisiała tarcza do darta i rozmaite mosiężne elementy uprzęży. Długi rząd kufli zwisał z belki, a mimo upału na dworze w kominku palił się ogień. Przed kominkiem pochrapywała nieduża jaszczurka. Za barem otworzyły się drzwi na zaplecze i wyszedł przez nie niski, łysy człowieczek. Nosił promienny uśmiech i jaskrawoczerwoną kamizelkę. – Dzień dobry – powitał ich piskliwym głosem. – Piękny mamy dzień. Z kiedy jesteście? – Z kiedy? – powtórzył Horacy. – No, chyba z 1973. Człowieczek zdumiał się wyraźnie. – To bardzo wcześnie! Nieczęsto trafiają tu ludzie z dwudziestego wieku… Chociaż nie mam nic przeciw temu, oczywiście – dodał dyplomatycznie. Horacy zamówił po dużej lemoniadzie dla wszystkich i postanowił opowiedzieć barmanowi – który nazywał się Buncombe – o ich przygodzie. Ten wysłuchał go z uwagą. – To, co macie u siebie, to coś, co nazywamy skutkiem ubocznym – wyjaśnił w końcu. – We wtorki przejeżdża tędy Ekspres Temporalny i może otwierać takie przejścia. – Co to jest Ekspres Temporalny? – zdziwiła się Jane. Okazało się, że to wielka machina czasu, która podróżuje regularnie między dwudziestym piątym wiekiem a rozmaitymi okresami prehistorycznymi. Dowiedzieli się, że w dwudziestym piątym stuleciu modne jest spędzanie wakacji w przeszłości. Właśnie dlatego pan Buncombe zbudował tutaj swój pub „Pod Lwem z Piaskowca”. – Docierają tu ludzie wysokiej klasy – opowiadał. – W tej chwili jest po sezonie. Chociaż nie krytykuję okresów triasu czy karbonu. Są całkiem w porządku, jeśli ktoś lubi gorącą, parną pogodę. – Karbonu? – powtórzył zdumiony Horacy. – Ty było wtedy, kiedy powstały pokłady węgla – wyjaśniła Jane. – Nie uczyłeś się w szkole? Miliony lat temu. Pan Buncombe wskazał duży plakat na ścianie. Ukazywał gigantyczną ważkę śmigającą przez bagnistą dżunglę, a napis głosił: „Przyjedź i zobacz, jak powstawał węgiel. Zapoluj na ważki giganty w dusznym karbonie”. A na dole, mniejszymi literami: „Druk dla Chronodrogi Prekambryjskie, sp. z o.o., Biuro: 2455 r.”. Tymczasem pan Buncombe przyglądał im się z namysłem. – Możecie mieć kłopoty – uprzedził. – Widzicie, ludzie z dwudziestego wieku tak naprawdę nie powinni o tym wiedzieć. Nie jestem pewien, czy Policja Czasowa pozwoli wam wrócić. To może prowadzić do problemów. – Ale przecież znaleźli skamieniałą gazetę… – zaczął Horacy. – Och, ludzie szybko uznają, że to jakaś sztuczka – odparł pan Buncombe. – Przepraszam na chwilę. Sięgnął po coś, co wyglądało jak bardzo skomplikowany telefon, i wybrał długi ciąg cyfr. Potem przez chwilę rozmawiał z kimś cicho. – To była centrala czasowa w 2500 roku – wyjaśnił potem. – Opowiedziałem im o was i specjalnie dla was zatrzymają Ekspres Temporalny. To tylko przystanek na żądanie, rozumiecie. Mówią, że możecie wrócić, ale musicie się zgodzić, żeby pod hipnozą kazali wam o tym wszystkim zapomnieć. Inaczej mogą być kłopoty. – Ehm… – odchrząknął doktor Golightly. – Czy ktoś miałby coś przeciw temu, żebym tutaj został? To miłe miejsce. Bardziej mi się podoba niż dwudziesty wiek. Pomyślcie tylko, jaką mógłbym stworzyć kolekcję motyli! – Właściwie to przydałby się drugi barman – przyznał pan Buncombe. – I na pewno chętnie powitam jakieś towarzystwo. – Ja wolałbym wrócić do dwudziestego wieku – oświadczył Horacy. – Może i nie jest idealny, ale to mój dom. – Ja także – dodała Jane. Przed pubem rozległ się przytłumiony huk i w powietrzu zmaterializował się długi srebrzysty cylinder. Odsunęły się drzwi w jego powłoce i ktoś zawołał: – Okres jurajski!! Następny przystanek wczesna epoka kamienia i wszystkie stacje aż do roku 2700! Jane i Horacy pożegnali się z doktorem i weszli na pokład. Nastąpił błękitny rozbłysk i obudzili się, siedząc na klifach ponad brzegiem morza. W dole widzieli znajomy kształt molo i jachty w zatoce. – Mmm… – zamruczał Horacy. – Trochę mi się kręci w głowie. – Wiem, o czym mówisz – zapewniła go Jane. – Jestem pewna, że powinnam o czymś pamiętać. Słyszałeś kiedyś o pubie, który nazywał się… nazywał się… Nie pamiętam. – Spróbujmy sobie przypomnieć przy lunchu – zaproponował Horacy i pomógł jej wstać. Kilka miesięcy później Horacy i Jane pobrali się i ustatkowali, by żyć potem długo i szczęśliwie. Chociaż było coś, co nie dawało im spokoju: ktoś przysłał im kartkę pocztową. Widoczek musiał być fotomontażem, bo przedstawiał kilka pasących się dinozaurów. Znaczek też był dziwny – duże T na niebieskim tle, ze stemplem „Poczta Jurajska”. Z drugiej strony ktoś napisał: „Bardzo tu przyjemnie. Progności pogody przewidują, że pozostanie piękna przez najbliższe dwa miliony lat. Szkoda, że was tu nie ma”. Nigdy nie odkryli, od kogo ją dostali.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj