W środę do księgarń trafi The Wife autorstwa Meg Wolitzer - obyczajowa opowieść o kobiecie, która przekroczywszy sześćdziesiąt lat, postanawia odzyskać swoją tożsamość i rozliczyć się z przeszłością. Natomiast The Wife powieści będzie dostępna w polskich kinach już od najbliższego piątku, tj. 7 września. Wydawnictwo W.A.B. udostępniło początek Żony. Miłej lektury!

1.

W chwili, kiedy podjęłam decyzję, by od niego odejść, gdy wreszcie powiedziałam sobie dość, znajdowaliśmy się dziesięć tysięcy metrów nad taflą oceanu, pędząc z  hukiem przed siebie, choć w iluzji bezruchu i błogiego spokoju. Zupełnie jak w naszym małżeństwie, mogłabym powiedzieć, ale po co burzyć wszystko właśnie teraz? Siedzieliśmy w splendorze pierwszej klasy, na jakiś czas oderwani od obaw i trosk; bez żadnych turbulencji, pod jasnym niebem, a gdzieś za nami, w masce sposępniałego pasażera, siedział zapewne tajny agent ochrony lotu, może skubiąc bez apetytu orzeszki ziemne, a może dając się uwodzić trupiej prozie samolotowego czasopisma. Drinki podano jeszcze przed startem i nieco nas już zmorzyło; z wpółotwartymi ustami opieraliśmy ciężko głowy o podgłówki. Stewardesy w granatowych uniformach dreptały niestrudzenie między rzędami, z koszyczkami pełnymi łakoci, niczym useksowiony zaciąg Czerwonych Kapturków. – Miałby pan ochotę na ciasteczka, panie Castleman? – zapytała słodko brunetka, pochylając się ku niemu ze szczypczykami w dłoni, a kiedy jej piersi zafalowały przed jego oczami, płynąc ku niemu i cofając się po chwili, wyczułam, jak z furkotem maszynki do ostrzenia noży rusza w nim ten sam odwieczny, niezawodny mechanizm męskiego podniecenia; widok, jakiego doświadczałam tysiące razy przez te kilkadziesiąt lat. – A  pani, pani Castleman? – Kobieta zwróciła się potem do mnie, a ja odmówiłam po krótkim namyśle. Nie chciałam jej ciasteczek. Niczego od niej nie chciałam. Tak zmierzaliśmy do kresu małżeństwa, ku chwili, w której raz na zawsze, ostatecznie, wyrwę wtyczkę z gniazdka i odwrócę się od męża, z którym przez długie lata dzieliłam życie. Tak zmierzaliśmy do Helsinek w Finlandii, ku miejscu, o którym nikt nawet nie pomyśli, jeśli nie przyjdzie mu posłuchać Sibeliusa, poleżeć na rozgrzanych mokrych deskach sauny lub pożywić się potrawką z renifera. Kiedy ciasteczka wreszcie rozdano, a  chętnych uraczono drinkami, ze skrytek pod sufitem wysunęły się monitory wideo. Nikt w  samolocie nie myślał już o  śmierci, jak wcześniej, kiedy wszystkie dusze i umysły na pokładzie – te w klasie ekonomicznej, te w biznesowej i tych kilku wybranych – spętane traumą ryku, traumą woni spalanego paliwa i chóralnego jęku furii uwięzionych w silnikach, zespoliły się w wielkim wysiłku woli, pragnąc unieść samolot w chmury, tak jak zahipnotyzowane medium pragnie wygiąć metalową łyżeczkę. Oczywiście łyżeczka wygina się za każdym razem; jej dzióbek opada niczym więdnący tulipan z ciężką główką. Samolotom nie zawsze udaje się wzbić w powietrze, ale tego wieczoru się udało. Zadowolone mamy wyjęły już dla swych pociech kolorowe książeczki i  płatki Cheerios w  plastikowych torebkach z  pylistym osadem na dnie. Biznesmeni otworzyli laptopy, uruchomili je i  czekali, aż na drgających monitorach ustabilizuje się obraz. Nasz tajny agent, jeśli rzeczywiście był na pokładzie, zapewne coś chrupał, przeciągał się bądź poprawiał broń pod poliestrowym, trzaskającym kocykiem. Samolot wzlatywał, wzbijał się w niebo, aż zawisł gdzieś na planowanej wysokości i cicho sunął dalej naprzód, a  ja zdecydowałam ostatecznie: odchodzę. Na pewno. Bez odwołania. Na sto procent. Trójka naszych dzieci dawno poszła w świat. Już nic nie zmieni mojej decyzji. Już nie stchórzę.
Źródło: W.A.B.
Spojrzał nagle przez ramię, wpatrzył się we mnie i zapytał: – Coś się stało? Wyglądasz jakoś nie tego… – Nic się nie stało – odparłam. – W każdym razie nic, o czym warto teraz mówić – dodałam. Uznał tę odpowiedź za zadowalającą i  wrócił do chrupiących ciasteczek Tollhouse. Lekkie czknięcie wydęło mu na moment policzki jak rechoczącej żabie. Trudno było zakłócić spokój temu człowiekowi; posiadał wszystko, czego dusza zapragnie. Joseph Castleman, jeden z tych, do których świat należy. Wiadomo chyba, jaki gatunek ludzi mam na myśli: te chodzące autoreklamy, somnambuliczne olbrzymy przetaczające się po globie i  powalające na ziemię innych: mężczyzn, kobiety, meble, całe wioski. Co ich obchodzą inni? Wszystko należy do nich; morza i góry, drżące wulkany i bystre potoki. Występuje kilka odmian tego gatunku; Joe to odmiana literacka. Niewysoki, przysadzisty, z obwisłym brzuszkiem; pisarz, który mało sypia, uwielbia topione serki, dobre wino i whisky (specjały te wykorzystuje też do wpuszczania w  krwiobieg pigułek mających sprawić, by lipidy nie tężały w nim jak kulki tłuszczu na niemytej patelni), pisarz, który umie się bawić jak mało kto, który nie ma pojęcia, jak zadbać o siebie ani jak zadbać o innych, i który wiele ze swego stylu czerpie z Dylana Thomasa podręcznika etykiety i  higieny osobistej. Siedział teraz obok mnie, w samolocie linii lotniczych Finnair, lot 702, i chętnie przyjmował wszystko, co usłużnie podawała brunetka, każde ciasteczko, cukierka, palonego orzeszka, jednorazowe kapcie ze sztucznego tworzywa, parujący ręczniczek zrolowany ciasno jak Tora. Z  pewnością nie odmówiłby, gdyby ta ponętna ciasteczkowa pani obnażyła się przed nim do pasa i z powagą instruktorki poradni laktacyjnej podała mu pierś, delikatnie wsuwając sutek między jego wargi; bez cienia wątpliwości. Z  reguły mężczyźni, do których świat należy, są nadaktywni seksualnie, choć nie zawsze w odniesieniu do swoich żon. Dawno temu, w latach sześćdziesiątych, wskakiwaliśmy do łóżka przy każdej nadarzającej się okazji; niekiedy nawet podczas nudniejszych przyjęć. Barykadowaliśmy się w sypialni gospodarzy i rzucaliśmy na stos pozostawionych tam płaszczy. Wychodzący goście, by odzyskać okrycia, pukali nerwowo do drzwi, a my, pssst… tłumiąc chichot, uciszaliśmy się nawzajem i w pośpiechu dopinaliśmy guziki i zamki błyskawiczne. Nic takiego nie zdarzyło się nam od bardzo dawna, choć ktoś, kto widziałby nas teraz w samolocie, w drodze do dalekiej Finlandii, mógłby stwierdzić, że zapewne nie mamy powodu do zmartwień i  że nocami nasze niemłode ciała nadal chętnie się odszukują. – Chcesz drugą poduszkę? – zapytał troskliwie. – Nie. Nie znoszę tych jaśków dla lalek – odparłam. – Aha, nie zapomnij, że doktor Krentz kazał ci prostować nogi. Wystarczyło na nas spojrzeć – Joan i Joego Castlemanów z Weathermill w stanie Nowy Jork, obecnie na miejscach 3A i 3B – aby się domyślić, dlaczego lecimy do Finlandii. Można by nam nawet zazdrościć – jemu wielkiej mocy wypełniającej każdą szczelinę otyłego, znoszonego już ciała, a mnie całodobowego dostępu do tej mocy; jakby sławny i  wybitny mąż pisarz miał być dla żony otwartym na okrągło sklepem; miejscem, do którego może w każdej chwili wejść, by zaczerpnąć Wielki Łyk niezrównanego intelektu, błyskotliwego dowcipu i głębokiej emocji. Ludzie zwykle sądzili, że dobrana z nas para, i wydaje mi się, że kiedyś, dawno temu, bardzo, bardzo dawno temu, kiedy na chropowatych ścianach w Lascaux powstawały pierwsze szkice, kiedy ziemia była jeszcze niezmierzona i  niezbadana, kiedy wszystko jeszcze tchnęło nadzieją, wtedy tak, to mogła być prawda. Bardzo szybko jednak ze wzlotu i chwały młodzieńczej miłości przenieśliśmy się w ciemnozielone bagienne wodorosty tego, co delikatnie nazywa się „latami późniejszymi”. Choć mam już sześćdziesiąt cztery lata i dla mężczyzn jestem widoczna nie bardziej niż drobiny kurzu w powietrzu, to kiedyś byłam zgrabną blondynką z dużym biustem, obdarzoną przy tym pewną nieśmiałością, która przyciągała Joego jak miód pszczołę.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj