Aaron Sorkin już od swoich studenckich lat zapowiadał się na znakomitego dramaturga i scenarzystę. Jego wykładowcy i nauczyciele zawsze byli pod wrażeniem talentu i pomysłowości pochodzącego z Nowego Jorku artysty. Początkowo pisał szkolne, czy uniwersyteckie sztuki lub dramaty wystawiane w małych teatrach zwanych Off-Off-Broadwayem. Kiedy dostał dyplom, pomysł na pierwszą produkcję wpadł mu w ręce właściwie sam. Pewnego dnia zadzwoniła do niego siostra i pochwaliła się, że podpisała kontrakt z marynarką wojenną i jedzie bronić jako adwokat grupy marines do Guantanamo Bay. To stanowiło podwaliny "Ludzi honoru", pierwszego filmu i zarazem hitu Sorkina.
Już w jego najwcześniejszej produkcji można było wyczuć oryginalny, charakterystyczny styl prowadzenia akcji i budowania napięcia. "Ludzie honoru" określany jako courtroom drama składał się wyłącznie z dialogów i to właśnie one nadawały tempa narracji. Ta zresztą wypadła znakomicie, bo film przyjął się bardzo dobrze, a Sorkin natychmiast awansował do grona liczących się w Hollywood scenarzystów.
[image-browser playlist="601432" suggest=""]
Dynamiczne i błyskotliwe dialogi szybko stały się jego znakiem rozpoznawczym. Połączenie szybkości i finezji, z jaką wypowiadane były kwestie bohaterów sprawiły, że zyskały sobie specjalną nazwę - sorkinezję. Sukces "Ludzi honoru" i "Prezydenta - Miłość w Białym Domu" nowojorski scenarzysta kontynuował w telewizji. Stworzone przez niego seriale takie jak "Redakcja sportowa", "Prezydencki poker", czy "Studio 60" choć nie zawsze były hitami pod względem oglądalności, zawsze były wysoko oceniane przez krytyków i zdobywały wierne (choć niekiedy niestety niezbyt liczne) grono fanów.
Podczas pracy przy serialach Sorkin wypracował sobie kolejny leitmotif. Czy to w redakcji CSC, gabinetach w Białym Domu, wszyscy bohaterowie przez większość czasu trwania produkcji przemierzają korytarze. Na tym koncepcie zaczęła opierać cała konstrukcja wszystkich odcinków. Postacie jednocześnie rozmawiały i chodziły, były zawsze w biegu, sytuacje statyczne były rzadkością. Nieistotny był nawet kierunek ich wędrówki, nieustanne chodzenie nadawało fabule dodatkowego dynamizmu, rekompensując tym samym braki tradycyjnej akcji. Szybkie wymiany zdań sprawiają, że filmy Aarona Sorkina to kino jedyne w swoim rodzaju. Dość dobrze ich esencję tłumaczy anegdota, według której w scenie rozmowy Marka Zuckerberga z jego dziewczyną w "The Social Network" można wyróżnić pięć kontekstów i cztery jednocześnie poruszane tematy. Mało uważny widz wyłapuje z nich trzy, polskie napisy mówią o dwóch, a dla lektora konwersacja jest już tylko na jeden temat.
Sorkin nie boi się też wyrażać własnych opinii. W swoich produkcjach często przemyca opinie na temat swoich szefów lub kolegów, na przykład w zabawny sposób krytykując ich decyzje. Zdarza się też, że nawet jego życie osobiste ma swoje odzwierciedlenie w fabule. Te zaś było równie ciekawe, jak jego filmografia - przez wiele lat artysta był bowiem uzależniony od kokainy. Swój charakter i typ poczucia humoru, Sorkin pokazał wracając przed miesiącem na Syracuse University, gdzie w swoim stylu pożegnał tegorocznych absolwentów.
Po produkcjach o kulisach tworzenia programu sportowego, kabaretowego i sceny politycznej, Sorkin wziął na warsztat medium we współczesnym świecie. O tym, czy "czwarta władza" jeszcze rzeczywiście ma jakieś znaczenie będą mówić bohaterowie The Newsroom. Naturalnie z sorkinezją.
Czytaj więcej: ZAPOMNIANY SERIAL: "Prezydencki poker" - polityka w najlepszym wydaniu