Wcale nie mam na myśli znanego wszystkim W11. W dziejach światowej telewizji można odnaleźć produkcje, gdzie policjanci nie są herosami, obładowanymi najnowocześniejszym sprzętem. Gdzie nie są geniuszami, dziwakami, tudzież przestępcami. Gdzie policjanci to policjanci, a sprawy, które prowadzą, są prawdziwe. I przy tym nie okraszone drewnianymi dialogami, jak w przypadku serialu o glinach z Pomorskiej. Do takich produkcji zalicza się Adam-12.
Zanim jednak kilka słów o tej produkcji, przenieśmy się do roku 1951. Wtedy to Jack Webb powołał do życia firmę produkcyjną Mark VII Limited. W tym samym roku rozpoczęła ona produkcję telewizyjnej wersji radiowego serialu Dragnet. W skrócie opowiadał on o codziennej pracy policyjnego detektywa z Los Angeles oraz jego zespołu. Historie był oparte na prawdziwych sprawach, zaś twórcy starali się oddać pracę stróżów prawa jak najbardziej realnie.
Siedemnaście lat i kilka produkcji później Webb zajął się kolejnym serialem. Miał to być spin-off Dragnet (którego nową wersję równolegle produkował). Tym razem wybór padł na opowiedzenie historii dwóch policjantów, patrolujących wspólnie ulice Los Angeles. Jednym z nich był Pete Malloy (Martin Milner) - doświadczony oficer policji, który po stracie partnera zastanawia się nad odejściem ze służby. Tymczasem przełożeni powierzają mu pod opiekę nowicjusza w szeregach stróżów prawa - Jima Reeda (Kent McCord). Razem rozpoczynają wspólną służbę, przemierzając okolicę biało-czarnym radiowozem oznaczonym numerem 12. Zaś ich kodem rozpoznawczym na policyjnych częstotliwościach było "1-Adam-12" (jeden jako określenie terenu, gdzie stacjonowali, "Adam" jako rodzaj samochodu i 12 jako określenie, którą dzielnicę patrolowali).
Sprawy, z którymi przychodziło się im mierzyć, były jak najbardziej wyjęte z życia (scenariusze, podobnie jak przy Dragnet, bazowano na prawdziwych policyjnych aktach). Czy to wykroczenie drogowe, czy próba kradzieży - załoga z Adama-12 zawsze była na "posterunku". Jednak nie można w tym odnaleźć typowego dla innych produkcji "heroizmu" głównych bohaterów. Twórcom bardzo zależało, by serial jak najlepiej oddawał rzeczywistość pracy policji - co doprowadziło do tego, że niektóre odcinki były pokazywane w akademiach policyjnych jako materiał szkoleniowy dla kadetów.
Wydawałoby się, że takie podejście nie gwarantowało sukcesu - zwłaszcza, że widz lubi gdy na ekranie dzieje się sporo, często z dużym pominięciem realności. Adam-12 udowodnił, że można inaczej - serial był produkowany przez 7 sezonów, co w sumie przełożyło się na 174 odcinki. Zapewne duży w tym udział mieli główni aktorzy - udało im się stworzyć postacie charakterystyczne, ale przy tym bardzo realne.
Większość czasu policjanci, a zatem i widzowie, spędzali w radiowozie. Przez 7 lat produkcji wóz zmieniał się ("grało" go 5 różnych modeli). Nie przeszkodziło to, by ów czarno-biały radiowóz stał się jednym z bardziej charakterystycznych serialowych samochodów (ale nie tak, jak chociażby późniejszy KITT czy Viper). Aktorzy używali w serialu oryginalnych odznak policji z Los Angeles. Związane to było z pewnym "rytuałem" - każdego ranka owe odznaki były przywożone na plan przez policjanta i wieczorem zabierane do policyjnego depozytu.
W czasie emisji serial doczekał crossów z innymi produkcjami Mark VII Limited: wspominany już wcześniej Dragnet czy medycznym Emergency! (zbudowanym na podobnej zasadzie, co dwa poprzednie seriale). W 1990, już inna firma producencka wypuściła nową wersję serialu - The New Adam-12. Główny koncept był ten sam - dwóch policjantów w radiowozie ukazanych na codziennej służbie. Tym razem bohaterami byli Matt Doyle (Ethan Wayne) i Gus Grant (Peter Parros, najbardziej znany z roli RCIII w Nieustraszonym). Serial miał tylko dwa sezony - czyli 52 odcinki i w 1991 spadł z anteny.
Adam-12 potwierdza, że opowiadanie o zwykłym życiu może być ciekawe i atrakcyjne dla telewizji. Wcale też nie musi oznaczać na siłę udawanego stylu "paradokumentalnego", w którym "wykonawcom ról" bliżej do kawałka deski niż prawdziwej gry aktorskiej. Z drugiej strony swój triumf święcił w latach 70., kiedy kultura była inna. Jednak czasem warto zapoznać się i z takim sposobem robienia seriali. A nuż będzie inspiracją dla kolejnych pokoleń twórców do zrobienia czegoś naprawdę porządnego?