Jednym z najciekawszych zjawisk w świecie filmowym jest kino autorskie - specyficzna twórczość konkretnego artysty, którą ciężko włożyć w ramy czy przypisać do gatunku. Zazwyczaj po obejrzeniu kilku filmów twórcy kina autorskiego można swobodnie poruszać się po jego kolejnych dziełach. Mają swój indywidualny styl, narrację czy nawiązania. Jednak nie chodzi mi o definicję kina autorskiego. Temat wyszedł na wierzch z powodu Andersa Thomasa Jensena – duńskiego scenarzysty oraz reżysera. Oglądając wszystkie jego pełnometrażowe filmy, doszłam do wniosku, że mam tutaj do czynienia z kinem autorskim, bardzo specyficznym i niesamowicie uzależniającym. Jestem przekonana, że gdyby ktoś mi dał do obejrzenia jego kolejny film, a nie podałby mi informacji, kto jest jego twórcą, prawdopodobnie trafiłabym, że to właśnie Anders Thomas Jensen. Lata twórczości Duńczyka rozpoczynają się już w 1996 roku, kiedy zaczął pisać pierwsze scenariusze do filmów (jednak trzeba być tu uczciwym i podkreślić, że produkcje zostały dość chłodno przyjęte) oraz wyreżyserował swój pierwszy obraz – póki co krótkometrażowy - Ernst i światłość. Już tutaj szybko można wyczuć charakterystyczne poczucie humoru Jensena. Krótka historia spotkania Ernsta z Jezusem przepełniona jest dyskusją na temat współczesnego świata oraz jego potrzeb. Ernst nie jest zaskoczony spotkaniem z Synem Bożym, ale nieprawdopodobnym cudem jest dla niego to, że niedziałający od kilku dni telefon komórkowy zaczął działać (za pośrednictwem Jezusa, co również nie robi na Ernście wrażenia). Zaledwie dwa lata później Anders Thomas Jensen otrzymał Oscara za krótkometrażowy film Valgaften. Główny bohater – Peter, spędzając wieczór z kolegą w pubie, orientuje się, że nie wziął udziału w głosowaniu. Pozostaje mu 20 minut do zamknięcia lokali wyborczych, więc decyduje się na szaleńczy wyścig z czasem. Jensen w charakterystyczny dla siebie sposób zestawia ze sobą problem (którym jest tutaj rasizm) i komedię. Przerysowana postać Petera (idealisty, trafiającego wszędzie na rasistów) i jego poglądy z każdą minutą filmu zostają coraz bardziej złamane. Każda kolejna spotykana osoba przepełniona jest uprzedzeniami do innych narodowości. Nawet arabski taksówkarz, który początkowo cieszy się z faktu, że za rok otrzyma duńskie obywatelstwo, pęka i obraża Chińczyków (punktem zapalnym jest przerobienie sklepu na restaurację sushi). Dobre intencje Petera zostają szybko spisane na porażkę, a on sam zostaje oskarżony o rasizm. Valgaften wciąż porusza aktualne problemy, a jego wymiar komediowy nie jest obraźliwy, skupia się raczej na elementach absurdu. Właśnie absurd będzie towarzyszył Jensenowi przez całą jego twórczość. Zanim przejdę do pełnometrażowych filmów Duńczyka, to chciałabym chociaż napomknąć o jego sukcesach w roli scenarzysty. Jeden z najbardziej owocnych duetów Anders Thomas Jensen tworzy z Susanne Bier. Reżyserka znana jest z takich filmów jak: Bracia (2004), Tuż po weselu (2006) czy Wesele w Sorrento (2012). Do każdego z nich za scenariusz odpowiada właśnie Jensen. Warto zaznaczyć, że Tuż po weselu doczekało się w 2019 roku remake’u wyreżyserowanego przez Barta Freundlicha (znanego m.in. z serialu Californication). W filmie wystąpili: Julianne Moore, Michelle Williams czy Billy Crudup. Oczywiście za część scenariuszową wciąż odpowiadał duet Bier-Jensen. Scenarzysta ma również na swoim koncie kolaborację z Larsem von Trierem przy „Antychryście” (2009). Współpraca między twórcami była jednak dość napięta i nigdy więcej razem nie współpracowali. Jensen wspominał w wywiadach, że Lars von Trier publicznie go obrażał oraz krytykował jego scenariusze. Nie zmienia to faktu, że Jensen uważa von Triera za geniusza i jednego z najwybitniejszych współczesnych reżyserów. Duński scenarzysta oraz reżyser ma na swoim koncie 5 filmów pełnometrażowych: Błyskające światła (2000), Zieloni rzeźnicy (2003), Jabłka Adama (2005), Mężczyźni i kurczaki (2015) oraz Jeźdźcy sprawiedliwości (2020). Każdy z nich charakteryzuje się przepełnioną absurdem fabułą, przerysowanymi, ale wzbudzającymi sympatię bohaterami oraz umiejętnością przeskakiwania z jednej emocji na drugą. Pamiętam, że kiedy wyszłam z kina po przedpremierowym pokazie „Jeźdźców sprawiedliwości”, czułam się jak po emocjonalnym rollercoasterze, który wytrząsnął mnie na wszystkie możliwe strony. Postawiłam sobie pytanie: czy film bardziej mnie rozbawił czy doprowadził do płaczu? Nie da się dać jednoznacznej odpowiedzi. Zaryzykuję stwierdzenie, że Jensen umiejętnie żongluje zmianami nastroju, aby udowodnić, że śmiech i łzy są nierozerwalne i bardzo mocno na siebie wpływają. Nagła zmiana emocjonalna uderza w widza dużo mocniej i bez kontekstu nie miałaby takiego wymiaru. Nie da się nie zauważyć, że Jensen ma swoich ulubionych aktorów. Często współpracuje z takimi aktorami jak: Nikolaj Lie Kaas (Kobieta w klatce, Bracia), Ulrich Thomsen (Festen, Królestwo Niebieskie), Ole Thestrup (Rząd) czy Nicolas Bro (Nimfomanka, Czas wojny). Jednak numerem jeden w jego filmach jest Mads Mikkelsen (Na rauszu, Hannibal, Polowanie), który przechodzi niesamowite transformacje od niewyżytego erotomana z Mężczyzn i kurczaków po charakterystycznego pastora Ivana z Jabłek Adama. Anders Thomas Jensen świadomie i z lekkością prowadzi swoich aktorów, którzy otrzymują od niego szanse na wykreowanie niecodziennych postaci oraz rozwinięcie aktorskich skrzydeł. Na samym początku wspominałam o kinie autorskim. Niewątpliwie coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że twórczość Andersa Thomasa Jensena właśnie takim kinem autorskim jest. Łatwiej będzie to zrozumieć, biorąc na świecznik kilka z jego filmów. Może zacznę od pełnometrażowego debiutu, czyli Błyskające światła Czterech przyjaciół, uważających się za gangsterów (powiedzmy sobie szczerze: raczej im do nich daleko) zostaje przypadkowo uwikłanych w „grubszą akcję”. Finalnie mężczyźni okradają swojego szefa (który już jednak tym gangsterem jest), jednak w trakcie ucieczki jeden z nich zostaje postrzelony. Ucieczka zostaje skazana na porażkę, a bohaterowie ukrywają się w opuszczonym domu w lesie. Zauważeni przez miejscowych wykorzystują przypadkowe wytłumaczenie, że przyjechali tu, aby odremontować dom oraz założyć restauracje. Miliony duńskich koron (ukradzionych szefowi) zostają stopniowo wykorzystywane na zakup mebli, jedzenia czy remontu, aby podtrzymać alibi. Mężczyźni po kolei przechodzą swego rodzaju katharsis i coraz śmielej rozważają faktyczne otworzenie restauracji i rozpoczęcie nowego życia. Absurd narasta w tej historii powoli. Ukradzione pieniądze początkowo mają być przeznaczone na ucieczkę na ciepłe wyspy z daleka od kopenhaskiego zgiełku oraz starego życia. Wydawanie jednak coraz większych sum na meble, samochód towarowy czy ogólny remont przyszłej restauracji mija się z celem, ale mężczyźni coraz bardziej ulegają tej wizji. Jensen nie stroni też od przemocy, która często pojawia się w jego twórczości. Bohaterowie nie mają oporów, żeby zamordować swoich prześladowców w imię nowego, szczęśliwego życia. Sceny zabójstw nie mają w sobie niczego z powagi, wręcz przeciwnie, mają dość komediowy akcent, podkreślony zadziornym tekstem lub mini slapstickową pantomimą. To co najbardziej zaintrygowało mnie w Błyskających światłach (i sprawiło, że chciałam oglądać coraz więcej filmów Jensena), to zdecydowanie bohaterowie. Drobni złodziejaszkowie, którzy postrzegają siebie jako gangsterów, początkowo wydają się absolutnie nie do polubienia. Byłam zaskoczona jak wielką sympatią zaczęłam do nich pałać oraz jak śmieszyły mnie ich perypetie. Totalnie przerysowani, głupkowaci, zagubieni w sobie, ale z każdą kolejną retrospekcją (które pokazywały historie ich dzieciństwa – zawsze nieszczęśliwego i niepokojącego, ale z namiastką komizmu) coraz bardziej się do nich przywiązywałam. I zaczęłam im szczerze kibicować. Jednak największy zachwyt wzbudził we mnie film Zieloni rzeźnicy. Muszę od razu uprzedzić, że pojawi się tutaj spoiler, więc żeby nie psuć zabawy polecam koniecznie go obejrzeć. Nie uważam, żeby był to najbardziej absurdalny obraz Jensena, bo zdecydowanie w tej kategorii wygrywają „Mężczyźni i kurczaki”, ale to, jak sprawnie reżyser wyprowadził mnie, jako widza, w pole, jest niesamowitym doświadczeniem. Prosta historia dwóch przyjaciół: Svenda (w tej roli fenomenalny Mads Mikkelsen) i Bjarne (Nikolaj Lie Kaas, który zagrał również swojego brata bliźniaka – Eigila!), którzy postawili wszystko na jedną kartę i otworzyli własny sklep mięsny z rzeźniczym zapleczem. Svend jest mężczyzną z ambicjami, który nieustannie marzy o swoim biznesie. Jego aparycja pozostawia wiele do życzenia – mężczyzna ma wysokie czoło, dziwną fryzurę oraz nieustannie się poci. Stresuje się kontaktem z ludźmi, niezbyt wiele czasu poświęca na swój związek. Nie ma jednak żadnych wątpliwości, aby wziąć kredyt i rozpocząć własną działalność. Bjarne jest jego przeciwieństwem. Nie zależy mu na biznesie, jego brat bliźniak jest w śpiączce, a w wyniku wypadku stracił najbliższą rodzinę. Pod wpływem Svenda ulega i postanawia odłączyć brata od respiratora, aby dostać pieniądze z ubezpieczenia, a co za tym idzie, dołączyć do rzeźniczej działalności ze swoim przyjacielem. Jak łatwo się domyślić, Jensen pokomplikował wszystko, co się da. Na skutek nieszczęśliwego wypadku Svend zamyka w chłodni człowieka na noc i żeby pozbyć się zwłok ćwiartuje ciało na filety i sprzedaje w swoim sklepie (wdzięcznie nazywając je „fileciki diabliki”). Mieszkańcy miasteczka wariują na punkcie wyrobów Svenda i Bjarne, a zapotrzebowanie na mięso rośnie, więc… Owszem, brzmi to niesamowicie makabrycznie, ale jest przedstawiane w tak lekkiej i pełnej komizmu formie, że na zmianę śmiałam się oraz przecierałam oczy ze zdumienia, na co ja właściwie patrzę. Jensen dalej odbija piłeczkę – wraz z postępującą fabułą coraz więcej ludzi traci życie. Eigil wybudza się ze śpiączki (dodatkowo jest zagorzałym wegetarianinem i miłośnikiem zwierząt, więc fach brata bardzo mu się nie podoba), Bjarne zakochuje się, Svend popada w obłęd. Gdzie w takim razie absurd, skoro brzmi to jak makabra? Na samym początku filmu Svend urządza grilla, na którym podaje mięso, zachwalając swoją marynatę i snując marzenia o własnym sklepie, który osiągnie sukces właśnie dzięki marynacie. Jakiś czas później, po otwarciu swojego biznesu, namawia Bjarne do spróbowania marynaty, którą przygotował, jednak Bjarne jest (słusznie) zdenerwowany przypadkowym zabójstwem w chłodni i raczej marynaty mu nie w głowie. Wreszcie na sam koniec filmu, w chwili wielkiej kłótni między bohaterami oraz po otwarciu sklepu (wyjątkowo tego dnia bez mięsa ludzkiego), kiedy Bjarne informuje klientkę, że nie ma tego mięsa co zwykle, ta odpowiada z wielką szczerością: „mięso nie było wcale takie dobre, ale ta marynata!”. Mordowanie ludzi oraz doprowadzenie się do granic szaleństwa okazało się najzwyczajniej w świecie zbędne. Chodziło tylko o marynatę. Co ciekawe, mimo morderstw i wielu okropności, które się wydarzają w trakcie całego filmu, bohaterowie znowu wzbudzają sympatię. Coś sprawia, że wbrew ich wadom nie sposób ich nie polubić. Momentami było mi ich trochę żal, innym razem niesamowicie wytrącali mnie z równowagi, ale mimo wszystko stali mi się bliscy. Naprawdę mocno przeżywałam moment, w którym zawistny były szef nasłał na nich kontrolę i mocno trzymałam kciuki, żeby mordowanie ludzi nie wyszło na wierzch. Oczywiście, miałam świadomość, że zrobili źle, ale… Jak się ma absurd i sympatyczni bohaterowie w obliczu najnowszego filmu Jensena, czyli Jeźdźców sprawiedliwości? Zdecydowanie bardzo dobrze. Historia banalna: żołnierz na służbie - Markus (Mads Mikkelsen) wraca do Danii, aby zaopiekować się swoją córką Mathilde (Andrea Heick Gadeberg) po tragicznej śmierci swojej żony w katastrofie kolejowej. Teoria wypadku zostaje podważona przez matematyka Otto (Nikolaj Lie Kaas), który przeżył zdarzenie. Markus, przepełniony rozgoryczeniem i gniewem, dość szybko ulega sugestiom i postanawia pomścić śmierć żony, obierając za cel, wskazanych przez wyliczone przez Otto statystki, członków gangu. Rozpoczyna się odwet. Nie chcę spoilerować tutaj filmu, który będzie miał polską premierę w maju (szczęśliwie udało mi się załapać na pokaz przedpremierowy jeszcze przed lockdownem), ale dodam tylko tyle, że jeżeli chodzi o zwroty akcji, absurd oraz mieszankę emocjonalną – na pewno nikt nie będzie zawiedziony. Mads Mikkelsen fantastycznie tworzy postać Markusa – wycofanego, zagubionego człowieka, którego ucieczką przed bólem i żałobą jest przemoc i alkohol. Wyobcowany żołnierz nie potrafi znaleźć wspólnego języka z córką, a wręcz staje się dla niej dodatkowym ciężarem zamiast wsparciem. Jednak nie cofnie się przed niczym, żeby zapewnić swojej ukochanej córeczce bezpieczeństwo. Naukowcy, którzy stworzyli teorię spiskową związaną z zamachem na pociąg, pomagają Markusowi w wymierzeniu sprawiedliwości. Jak łatwo się domyślić, są fajtłapowaci, ale wygadani. Markus ich obecność w domu tłumaczy córce przykrywą, że mężczyźni są… psychologami, którzy mają pomóc im w uporaniu się ze stratą. Nikolaj Lie Kaas, Lars Brygmann oraz Nicolas Bro w połączeniu z filmowymi ojcem i córką tworzą dziwną patchworkową rodzinę, w której coraz więcej czułości, bliskości i ciepła. Wkrótce rodzina powiększa się o chłopka Mathilde oraz uratowanego z jednej z akcji odwetowych Bodashki (Ukraińca, który w gangu pełnił rolę męskiej prostytutki). Niesamowite jest to, jak ta mieszanka wybuchowa tworzy rodzinę. Jeźdźcy sprawiedliwości mają w sobie wszystko to, czym można by określić kino skandynawskie: zmienność, zaczepny dowcip, czarne poczucie humoru, nieprzewidywalność. Obraz miesza w sobie wiele gatunków filmowych (akcja, komedia, thriller, dramat), dając rewelacyjną mieszankę, którą trudno zaszufladkować. Przemycane tematy trudne, jak radzenie sobie ze śmiercią ukochanej osoby, choroby czy depresja, okraszone są niebanalnym poczuciem humoru. Historia opowiedziana przez Jensena bardzo mnie dotknęła i wzruszyła. Jeżeli nawet bezduszna osoba, która nie płakała przy śmierci Mufasy w „Królu Lwie” poczuła łzy w oczach w niektórych scenach to chyba to o czymś świadczy, prawda? Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, że filmy Jensena wywołują w Polsce dużo większe poruszenie niż w rodzimej Danii. Duńczycy właściwie nie znają tematu tabu. Chętnie poruszają wszystkie trudne zagadnienia i nie unikają dyskusji. Twórcy często podejmują więc tematykę molestowania seksualnego czy ciężkich chorób, jednak - co dla nas zaskakujące - nie tylko w kontekście poważnym, ale również komediowym. Nie chcę być tutaj źle zrozumiana, nie chodzi o to, że w Danii ludzie się śmieją z takich tematów. Chodzi o to, że są zdecydowanie intensywniej oswajani z trudnymi sytuacjami oraz przyzwyczajeni do tego, że nie można takich spraw zamiatać pod dywan, ale trzeba mówić o nich głośno i w miarę swobodnie. Szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie, żeby w Polsce powstał taki film jak Mężczyźni i kurczaki, w którym głównym wątkiem są eksperymenty genetyczne na ludziach, którzy byli krzyżowani ze zwierzętami… Anders Thomas Jensen najczęściej bierze pod lupę małą społeczność – wioskę, małe miasteczko albo wyspę. Chętnie porusza tematykę społeczną, nie unika trudnych sytuacji. Bohaterowie jego filmów są przerysowani, specyficzni i charakterystyczni. Często mają „defekty” albo dziwnie wyglądają (Otto z Jeźdźców sprawiedliwości nie ma ręki, Svend z Zielonych rzeźników ma upiorny wygląd oraz ciągle jest spocony, bracia z „Mężczyzn i kurczaków” są lekko zniekształceni – jak się okaże przez skrzyżowanie ze zwierzętami). Mają wiele wad i początkowo wydają się trudni, ale z czasem widz nabiera do nich coraz większej sympatii. Zaczyna im kibicować. Duński scenarzysta i reżyser jest mistrzem zmian emocji zarówno wśród swoich postaci jak i widzów. W jednej minucie filmu wzrusza do łez, żeby w następnej wybuchnąć gromkim śmiechem. Dzięki temu idealnemu wyważeniu obrazy Jensena nie są ani zbyt ciężkie do oglądania, ani zbyt infantylne. Oczywiście, świat przedstawiony wydaje się niewiarygodny i oderwany od rzeczywistości, ale bardzo szybko można się w nim odnaleźć i znaleźć jego lustrzane odbicie w codzienności. To, co jednak najciekawsze w twórczości Andersa Thomasa Jensena, to oczywiście absurd. Historie tak niewiarygodne, napędzane jedną małą, głupią rzeczą, decyzją czy działaniem. Jeżeli miałabym podsumować twórczość Jensena to powiedziałabym, że jego filmy przesiąknięte są marynatą absurdu. Ach, ta marynata!
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj