Aktorskie ekranizacje gier nie mają się ostatnimi czasy zbyt dobrze, czego dowodem jest choćby Assassin's Creed. Jednak na polu animacji produkcje te radzą sobie całkiem nieźle. Owszem, z roku na rok powstaje ich coraz mniej, ale wciąż w większości przypadków dają sporo zabawy. Trzeba sobie zadać pytanie, czemu animacje radzą sobie lepiej niż aktorzy? Odpowiedzi jest kilka. Po pierwsze najwięksi giganci, jeśli chodzi o liczbę ekranowych wcieleń, czyli Super Mario World, Sonic Underground, czy nawet sporo nowsze Angry Birds Toons, czerpią bohaterów z tytułów o średnio ustabilizowanej linii fabularnej, a jednocześnie bogatej i zróżnicowanej historii serii. Jest to bardzo ważne, bo daje twórcom mnóstwo swobody w kreowaniu takiej opowieści, wystarczy wziąć głównych bohaterów, ich przeciwników, kilka ogólnie przyjętych dla serii elementów fabuły i świata przedstawionego i voila! Można to remiksować do bólu bez obaw o łamanie kanonu czy zbytnie odchodzenie od materiału źródłowego. Przykładem tego jest wspomniany Sonic Underground, trzecia z kolei już seria o przygodach niebieskiego jeża-sprintera, która prezentuje nam także jego rodzinę, świat z którego pochodzą, a wszystko to w dystopijnym otoczeniu okraszonym rockową muzyką. Podobnym torem poszli twórcy Angry Birds Toons, dając nam nawet animację opartą na spin-offie Angry Birds Stella, czy tez historyjki z życia zielonych świniaków. Drugi powód to cel w jakim owe animacje powstają. Pierwsze serie wspomnianych wyżej tytułów, jak i nieśmiertelnego choć średnio udanego The legend of Zelda miały jeden prosty cel – reklamę gier. Pamiętajmy, że we wczesnych latach 90., kiedy obrazy te powstawały, internet nie był nawet blisko skali, jaką osiągnął teraz, a nie każde dziecko kupowało taki np. "Nintendo Power" czy inne branżowe czasopisma. Jakoś jednak trzeba było dotrzeć do tych nowych, młodych umysłów. Taki produkt z założenia musiał być na tyle niezły, żeby dzieciak zaczął wiercić rodzicowi dziurę w brzuchu o kupno gry, a i taki dorosły, który zapewne obejrzał ze swą latoroślą jeden czy dwa odcinki, musiał się przekonać, że produkt, który zakupi, prezentuje dobrą jakość. Z biegiem lat to podejście uległo zmianie, a w mojej opinii wręcz odwróciło się i teraz to takie produkcje bazują na popularności gier. Najlepszym tego przykładem jest ubiegłoroczny Ratchet & Clank. W tym przypadku zmiana nie wyszła filmowi na dobre. Dostaliśmy średniej jakości produkcję familijną, która (choć ładnie wykonana) upada pod naporem wszelkiej maści animacji dla całej rodziny. Mnie, jako graczowi, film podobał się jednak bardziej niż przeciętnemu zjadaczowi chleba, a chrześniak, z którym go oglądałem, nieznający nawet uniwersum tej gry, bawił się świetnie. Wydaje mi się więc, że jest to też kwestia po prostu docelowego odbiorcy. Kolejna rzecz, jaka przekonuje do oglądania takich produkcji, to nostalgia. Jest to argument stosunkowo nowy, odwołujący się głównie do mojego pokolenia, które wyrosło na takim Super Mario World czy wcześniejszych odsłonach Sonica. Mam duży sentyment do produkcji, które za dzieciaka chłonąłem wraz z grami i nawet ta średnia animowana Zelda trąca we mnie jakąś strunę. Nie przeszkadza mi nawet fakt, że kreska się nieco zestarzała (czasem nawet już nie nieco, a mocno), czy że historia, która za młodu wydała mi się taka ciekawa, teraz blednie w obliczu nowych metod narracyjnych. Tutaj działa ten sam efekt co w przypadku starego Disneya, jednak łączy pierwiastek dzieciaka z pierwiastkiem gracza. Czy warto więc sięgać po animacje bazowane na grach? Jak najbardziej. Wszak oglądając wąsatego hydraulika, powracamy do czasów, kiedy byliśmy dzieciakami. Jeszcze lepiej, gdy towarzyszy nam nasze dziecko, któremu nie dość, że pokazujemy fajną, kolorową i zajmującą kreskówkę, to jest szansa, że wychowujemy właśnie nowego gracza, który nie będzie znał elektronicznej rozrywki tylko od strony jakiegoś Call of Duty...
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj