No dobra, moi rodzice. Przynajmniej jeszcze do wczoraj, bo raz dwa nadrobiłem zaległości i wyjaśniłem, co i jak. A nawet zapowiedziałem serię seansów, by unaocznić temat i dać mamie popatrzeć na Hemswortha, bo drań wart jest tego...

Tak czy owak, od niedawna żyjemy już w czasach i świecie, gdzie nazwa „The Avengers” kojarzy się praktycznie wszystkim, nie tylko Amerykanom i Zjednoczonej Organizacji Nerdów Okularników Czytających Komiksy (w skrócie to oczywiście T.A.R.C.Z.A., jakbyście nie zauważyli). I to kojarzy się raczej pozytywnie, sądząc po recenzjach. Coś się, Panowie i Piękne Panie, zmieniło i nie byłbym sobą, gdybym nie próbował przeanalizować, co za tym sukcesem stoi. A powodów jest kilka.

[image-browser playlist="602064" suggest=""]©2012 Marvel Studios

Przede wszystkim Disney. To na co, pamiętam, psioczyliśmy niemal wszyscy, z czego drwiliśmy, ubierając Myszkę Miki w strój Spider-Mana czy Donalda w zbroję Tony’ego Starka, zaowocowało po pierwsze bardzo spójną, konsekwentnie realizowaną wizją całości, po drugie zaś, nie ma co ukrywać, środkami na cały projekt. Obserwując sytuację filmowych potęg, trudno znaleźć inne studio, które mogłoby się podjąć takiej złożonej, zaplanowanej na lata akcji, i tak sprawnie się z nią uporać. Zapłaciliśmy za to, rzecz jasna, PG13, ale szczerze – kto się spodziewał wyuzdanego seksu Starka i panny Potts albo krwawej, pełnej flaków rozwałki w plastikowym, marvelowskim Asgardzie, ten jest zwyczajnie naiwny i nierozgarnięty. Nie było tego w komiksach (no dobra, nie liczymy pomysłów takiego chociażby Ennisa), nie mogło być i w filmach. Więc pomysł, żeby filmy były strawne wizualnie dla dzieciaków, nie był w sumie taki zły.

Zresztą zobaczcie sami, porównajcie to, co Marvel robił poniekąd niezależnie, a co pod szyldem nowego właściciela. Czy po takich „Spider-Manie” Raimiego (którego osobiście nawet lubię, zwłaszcza dwójkę) i „Daredevilu” (którego z kolei wręcz nie znoszę) widać, że to ten sam świat? Ta sama rzeczywistość? Nie, prawda? No właśnie.

[image-browser playlist="602065" suggest=""]©2008 Marvel Studios

Drugi powód, trochę z pierwszego wynikający, to dobór reżyserów do każdego z filmów serii. Czasem udany, czasem nie, ale nie sposób odmówić tu twórcom konsekwencji. Pomijając bowiem Jona Favreau, reżysera „Iron Manów”, a wcześniej jednak bardziej aktora, każdy obraz serii dostał twórcę najlepiej doń pasującego. I tak za kamerą nowego „Hulka” stanął Louis Leterrier, który według wszelkich znaków na niebie i ziemi (czytaj: według portfolio zawierającego dwa „Transportery” i „Danny the Dog”) powinien wiedzieć, jak uporać się z rozwałką, jaką gwarantuje zielony olbrzym. I rzeczywiście, sceny rozwałki to najlepsze sceny w tym średnio jednak udanym filmie.

Za „Thora” odpowiada z kolei spec od Szekspira Kenneth Branagh – i naprawdę nie potrafię sobie wyobrazić nikogo, kto z tak słabym wyjściowym materiałem poradziłby sobie lepiej. Słabym, bo jednak marvelowska Valhalla śmierdzi plastikiem i lateksem, ale jakie to ma znaczenie, gdy nad całością czuwa człowiek zdolny zrealizować czterogodzinnego Hamleta, który nie nuży?

Potem jest jeszcze „Kapitan Ameryka” zrobiony trochę na odczep, bo musiał powstać, żeby dopełnić całości. Potrzebny był rzemieślnik znający się na fachu, ale nie udziwniający specjalnie. I proszę, Joe Johnston jak znalazł. Zwłaszcza, że to ten sam gość, który kiedyś zaprezentował światu „Rocketeera”, więc coś tam na temat już wiedział, jakoś czuł klimat epoki.

[image-browser playlist="602066" suggest=""]©2012 Marvel Studios

No i wreszcie „The Avengers”. I Joss Whedon. No dobra, przyznaję, jestem trochę kultystą, wielbię Whedona od czasów Buffy, a genialny Firefly jeszcze mnie w tym uwielbieniu utwierdził. I dlatego tak się cieszę, że pomysły i koncepcje forsowane przez Jossa wreszcie znalazły ujście na dużym ekranie.

Bo Whedon to mistrz zabawy konwencją, dużo lepszy na tym polu od Tarantino, który konwencje zna, ale ich nie szanuje. Joss z jednej strony trzyma się schematów, składa obraz ze znanych klisz, ale z drugiej nasyca je czy to ironicznym podtekstem czy gorzką refleksją. Nade wszystko jednak wie, jak prowadzić skrajnie różnych bohaterów, tak by każdy był równie ważny, a jednocześnie, by stanowili drużynę. Zobaczcie, w „Avengersach” każdy z bohaterów jest sobą, jakim go zapamiętaliśmy z poprzednich filmów (no, za wyjątkiem Hulka, ale tu zmienił się aktor… i dobrze!). Każda postać zachowała swój styl, sposób bycia, swoje motywacje, a jej odtwórca – sposób gry. Jest zupełnie tak, jakby nad „Avengersami” czuwał komplet reżyserów i każdy doradzał „swojemu” bohaterowi, co i jak ma robić. Z drugiej strony sprytnym zabiegiem połączenia herosów w pary Joss osiągnął niezwykłą spójność w samej drużynie. Trochę jakby w środku znosiły się wzajemnie równoważne siły. Nie ma indywidualności, są duety, które potrzebują tylko impulsu, by stać się pełnoprawną drużyną. I ten impuls następuje, również w whedonowym stylu, o którym jednak sza! Kto nie widział, niech zobaczy. A komu się spodoba, niech obejrzy Firefly, by zdać sobie sprawę z tego, jak hartowała się stal. Czy też raczej, gdzie i jak Joss nauczył się pracy z drużyną.

Trzeci powód wreszcie to aktorzy. Górna półka rzemieślników miesza się w serii z debiutantami czy też prawie debiutantami. Czasami studio dobierało po warunkach, czasem wbrew nim, ale zawsze podparte scenariuszem, podparte wizją. I zawsze trzymając się zasady – nie chcemy nikogo, kto nie umie się bawić zespołowo. Zadziałało.

[image-browser playlist="602067" suggest=""]©2012 Marvel Studios

Oczywiście argumenty można by mnożyć, uważam jednak, że te trzy są kluczowe. Ani bowiem muzyka, ani scenariusze nie są specjalnym wyznacznikiem serii – raz jest lepiej, raz gorzej, a historie były poniekąd narzucone. Ciśnie się co prawda na usta, że twórcy poszli na łatwiznę, prawie wszystkie filmy opierając na tym samym schemacie – heros walczący ze swoim alter ego o niemal identycznych mocach – ale to już konwencja. Cóż poradzić z takim materiałem wyjściowym?

Tak czy owak, sukces „The Avengers” to wynik przemyślanej strategii, co rokuje całkiem nieźle na przyszłość. Bo po pierwsze wkrótce zaowocuje kolejnymi filmami z serii („Iron Man 3”, „Thor 2”, „Avengers 2”), a po drugie może poszerzy Universum o kolejnych herosów. Czy nowy „Spider-Man” będzie już pasował? Czy „Fantastyczna Czwórka” przestanie być tak infantylna i poradzi sobie z utratą Johnny’ego Storma (który, jak wiemy, awansował na kapitana i biega teraz z gwieździstą tarczą)? Jedno jest pewne, taryfa ulgowa się skończyła. Bohaterowie zostali przedstawieni. Kto ich dzisiaj nie zna... z tego śmieją się nawet dzieci w przedszkolu. Bo serio, nie rozpoznać Mjöllnira? Wstydź się, szczeniaku!


Jakub Ćwiek – polski autor fantastyki, znany przede wszystkim z bestsellerowej tetralogii „Kłamca”, której ostatni tom właśnie trafił na rynek. Z zawodu pisarz, publicysta, copywriter i scenarzysta, hobbystycznie aktor i reżyser teatralny. Znawca i miłośnik popkultury.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj