Najgłośniejszą porażką ostatnich lat pozostaje naturalnie disnejowski John Carter (2012); wytwórnia oszacowała bowiem straty na ponad sto milionów dolarów. W tym przypadku odpowiedź na pytanie: „Co poszło nie tak?” wydaje się wyjątkowo prosta – odpowiedzialność za tę wpadkę ponosi ponoć w dużej mierze reżyser, Andrew Stanton. Wydawało się, że powierzenie stołka facetowi, spod którego ręki wyszły prawdziwe animowane hity przynoszące i pieniądze, i nagrody, jak Toy Story, Gdzie jest Nemo? czy WALL·E, to przepis na sukces. Zszokowani producenci pewnie do dziś przecierają oczy ze zdumienia. Wszystko zaczęło się od chybionej („Jednej z najgorszych w historii!”) kampanii marketingowej; trailery i teasery, zamiast zachęcić publiczność, wywoływały raczej konsternację, podobnie jak slogan reklamowy: „Zrozumiesz – przeżyjesz. Nie zrozumiesz – nie przeżyjesz”. Szef marketingu zapewniał, że to nie jego wina, Stanton podobno kręcił nosem na wszystkie pokazywane mu wersje trailerów, każąc je ciąć bez litości i nie pozwalając wykorzystać wielu ujęć, które, według niego, były „bez odpowiednich kolorów lub z niedopracowanym jeszcze CGI”. Zdezorientowani widzowie nie wiedzieli więc nie tylko o czym będzie traktował film, ale nawet czy przeznaczony jest dla starszej, czy młodszej publiczności. Tymczasem uparty Stanton nie wdział problemu; uważał, że John Carter jest postacią ikoniczną – jak Batman czy Dracula – którą wszyscy powinni znać. Sam czytał książki Edgara Rice’a Burroughsa jako dzieciak i sądził, że to fenomen na miarę Harry’ego Pottera. „Dla niego był to jeden z najważniejszych filmów science-fiction, nie miał pojęcia, że inni zupełnie nie wiedzą, kim jest John Carter z Marsa i mają to gdzieś”, mówił jeden z marketingowców. Tym samym marzenie Stantona, by nakręcić swoją wielką kinową sagę, legło w gruzach.
fot. Disney
Inaczej sprawy miały się z Conan the Barbarian (2011). Reżyserem został Marcus Nispel, spec od remake’ów (Teksańska masakra piłą mechanicznąPiątek 13-go, Frankenstein, Tropiciel), choć od samego początku pojawiały się głosy, że porywanie się na tak żelazny klasyk mija się z celem. Jason Momoa nie miał w sobie charyzmy Arnolda Schwarzeneggera, krew lała się zbyt gęstym strumieniem, w dodatku scenariusz kulał. To wszystko nic; i tak pozostawała spora szansa, że skądinąd nośny tytuł zarobi swoje, przecież nie takie cuda Hollywood widywało. Ale nie – konwersja 3D, zupełnie niepotrzebna, pochłonęła ogromne kwoty, a ponieważ film otrzymał kategorię wiekową R, grono chętnych do pójścia do kin widzów zostało znacznie ograniczone. W rezultacie zwróciła się raptem połowa kosztów, a Nispel na cztery lata trafił w reżyserski niebyt (w 2015 roku powrócił zmiażdżonym przez krytykę niskobudżetowym horrorem Exeter). W przypadku Cutthroat Island (1995) Renny’ego Harlina mówi się, że film trafił na nieodpowiedni czas. To dość łagodne określenie, bo do dziś uchodzi za największą finansową porażkę wytwórni MGM (ponad sto milionów utopionych dolarów) i na długo odwiódł Hollywood od kręcenia pirackich historii. Złą passę przełamał dopiero osiem lat później Disney, wypuszczając swoich Piratów z Karaibów. Są tacy, którzy odpowiedzialnością za tę klapę obwiniają Michaela Douglasa – to jego nazwisko miało przyciągnąć ludzi do kin. Aktor zrezygnował jednak w ostatniej chwili, a znaleziony na szybko następca, Matthew Modine, okazał się niewystarczającym wabikiem dla mas.
fot. Lionsgate
Obwinianie Douglasa ma pewnie uzasadnione podstawy, w końcu nierzadko to sam aktor ściąga do kin tłumy; wspomniana seria Piraci z Karaibów dawno już nie trzyma formy, ale Johnny Depp działa na publiczność jak magnes. Sądzono pewnie, że magia Deppa zadziała również w przypadku The Lone Ranger (2013), tymczasem straty znów wyniosły blisko sto milionów dolców. Środki pochłonęła głównie szeroko zakrojona kampania reklamowa, ale widzom nie spodobała się ani fabuła, ani fakt, że Depp gra Indianina (nie pomogły zapewnienia, że aktor ma w sobie domieszkę indiańskiej krwi). Od tego momentu jego kariera powoli zaczęła zmierzać po równi pochyłej. Kolejne hollywoodzkie wpadki można by mnożyć bez końca. Smutny Keanu pewnie zasmucił się jeszcze bardziej, obserwując wyniki finansowe 47 roninów. Matthew „alright, alright, alright” McConaughey do dziś ma nadzieję, że nikt nie pamięta już jego Sahary. Na Zieloną Latarnię warto spuścić zasłonę litościwego milczenia. A po Trzynastym wojowniku Omar Sharif, grający tam niewielką rólkę, oznajmił, iż scenariusz był tak zły, że czuł się upokorzony za każdym razem, kiedy przychodził na plan. Czy King Arthur: Legend of the Sword również podzieli ich los? Już teraz film Guya Ritchie’ego uważa się za wtopę, a przeważające negatywne recenzje raczej nie sprawią, że uda się odzyskać zainwestowane w niego pieniądze.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj