Niegdyś lubiany i ceniony, dzisiaj jest nazywany, no cóż, królem tandety i cesarzem szmiry i, przy całej mojej sympatii dla Cage'a, nie mam zamiaru się z tym spierać. Etykiety tej nie odlepi sobie od wydatnego czoła nawet jeśli machnie kolejneLeaving Las Vegas. Facet zawsze był trochę stuknięty, nawijał dziennikarzom makaron na uszy i wygadywał rozmaite pierdoły o aktorskiej metodyce, które mu ślina na język przyniosła, lecz szło mu wybaczyć, skoro robił dobre filmy. Ale dzisiaj? Sięgnijcie po byle który wywiad z ostatnich paru lat, zwykle Cage klepie farmazony o tym, jak to chciał nawiązać do estetyki niemieckiego ekspresjonizmu albo zagrać niczym aktorzy z japońskiego teatru, wyzłośliwiając się na postępującą memizację jego osoby. Kurde, choćbym chciał, trudno mi uwierzyć, że istotnie, jak twierdzi, szuka dla siebie niewydeptanych jeszcze ścieżek, a kino straight-to-vod oferuje mu możliwości lepsze niż kino, skoro kręci takie knoty. Może działa w tym przypadku jakiś mechanizm obronny usiłujący wyprzeć niechcianą rzeczywistość i zastąpić ją fantazjami o poszukiwaniu tespijskiego absolutu? Nie mi wyrokować, choć akurat Cage'owi, który aktorstwo zawsze traktował z fanatyczną powagą i kultycznym oddaniem, byłbym skłonny uwierzyć, choć z biegiem lat to jego postrzelenie przestało budzić serdeczną sympatię, a zaczęło niepokoić. Znaczy się to absolutnie nic złego, że facet ciągle gra, że chcą go zatrudniać i mu płacić, bynajmniej. Osobiście wyznaję przekonanie, że szczęśliwy aktor to aktor robotny, a dopóki Cage dostaje mniej lub bardziej przyzwoicie płatne role, to sam doradzałbym mu, żeby je brał. Tyle że sytuacji tej towarzyszy jednak niebezpodstawne przekonanie, że stać go na więcej, co zresztą niejednokrotnie udowodnił. Czyli można by rzec, że mamy do czynienia ze złamaną karierą i zmarnowanym talentem. A to zawsze chwyta za serce, szczególnie gdy ma się do czynienia z, bądź co bądź, pogubionym poczciwiną, jaką to personę Cage wykreował dla siebie na ekranie i przez filtr której, chcąc nie chcąc, zwykło się na niego patrzeć. Nie piszę tego z litościwą protekcjonalnością, nic z tych rzeczy, tego się drugiemu człowiekowi nie robi. Ale nie ma chyba pośród nas kogoś, kto, oglądając kolejne parszywe filmidło za dolara, z Cage'em snującym się po planie ze zbolałą miną zbitego psa, nie zadał sobie pytania: „Nic, ale... czemu?”.
fot. materiały prasowe
Zwykle, pół żartem, pół serio, odpowiada się, że jak nic przehulał hajs, że pewnie ma długi, że musi spłacić hipotekę, że dorwała go skarbówka i tak dalej, i tak dalej. Tyle że w przypadku Cage'a to wszystko, cholera, prawda. Przez parę lat kompulsywnego szastania kasą na lewo i prawo – a był to okres pomiędzy Adaptation. a drugim Skarbem narodu – facet przepuścił ponoć praktycznie wszystko, co miał. Pewnie nie tylko mnie dziwi, jak można przeputać sto pięćdziesiąt amerykańskich baniek, ale wystarczy spojrzeć na zakupy Cage'a. To, oczywiście, jedynie wyimki z przyklejonej zapewne na lodówce listy: luksusowy jacht, a nawet cztery; zamek (tak, zamek), a nawet dwa; prywatny odrzutowiec i kilkadziesiąt aut (bardzo drogich, nikt nie płakał, jak sprzedawał); gnaty dinozaura; grobowiec stylizowany na piramidę; krokodyl; ośmiornica; rekin; dom, a nawet kilka; wyspa, a nawet dwie; ból głowy. Nie wszystko znajdziecie na półce lokalnego supermarketu. Owszem, jego pieniądze, niech se chłop je wydaje, jak chce, choćby miał kupić zasuszoną głowę pigmejskiego wojownika, a nawet kilka (to tylko plotka). Tyle że fiskus nie do końca to rozumowanie podzielał. Cage dostał takiej korby, że zupełnie zapomniał o podatkach i przez parę lat uzbierał mu się dług w wysokości kilkunastu baniek, a odsetki rosły jak złocisze na liczniku nocnej taksówki. Niby to niewielka suma, skoro dostawał tyle za swoje role, tyle że te jakby przestały przychodzić, konto świeciło pustkami, a nie było chętnych, żeby odkupić od niego te wszystkie rupiecie. Dlatego wydaje się, że nie ma w tym mistycznej tajemnicy ani żadnego drugiego dna. Cage zaczął, po prostu, rypać szrot za szrotem, bo musiał spłacić ogromne długi. Tak jak ślepej kurze ziarno, tak i jemu zdarzały się przez ten czas, oczywiście, pozycje lepsze, a nawet znakomite, lecz jego filmografia od końcówki ubiegłego dziesięciolecia przypomina kulaną przez żuczka kupę gnoju, do której przyczepiają się jednak nie tylko kamienie i patyki, ale czasem i złota moneta. Cage próbował jeszcze obwinić o zaistniałą sytuację swojego księgowego i pozwał go za sporą sumę, ale sąd nie dał wiary tej wersji. Żył jak szejk (słowa anonimowego znajomego) i nagle znalazł się na dnie. Resztę już chyba znamy, film za filmem, jeden gorszy od drugiego – aczkolwiek świeżutkie Mandy to perła – co prowadzi do pytania: czy Cage ma szansę na drugą szansę (sic!)? Prorok ze mnie żaden i choć trzymam za to kciuki, pozwolę sobie wyrazić wątpliwości. Nie jest to równoznaczne z tym, że nie nakręci już nic dobrego, bo jestem pewien, że nakręci. Ba, może nawet powróci tryumfalnie za dziesięć czy dwadzieścia lat na duże ekrany jako szacowny senior, ponownie odkryty przez dzisiaj młodych i zdolnych. Może. A tymczasem wystarczy spojrzeć na zapowiedzi – trzy filmy na kolejny rok już skończone, czwarty się kręci. Cóż, zawsze zostanie nam Peggy Sue Got Married, Wild at Heart i, a jakże, Face/Off.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj