DAWID MUSZYŃSKI: Długo pan się opierał przed napisaniem książki Janusz Majewski. Film - Kobieta jego życia . Co się nagle zmieniło? JANUSZ MAJEWSKI: Spotkałem Zofię Nasierowską, która jest profesjonalistką w swoim fachu. Poznałem ją jako współautorkę powieści o Łódzkiej Szkole Filmowej nazywanej nieszczęśnie Filmówką. Pamiętam, że wtedy wszyscy absolwenci i uczniowie tej szkoły zaczęli mocno protestować przeciwko takiemu uproszczeniu nazwy tej szacownej instytucji. Niemniej Zofia pokazała się z jak najlepszej strony. Później współpracowaliśmy przy albumie o mojej żonie, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że jest profesjonalistką i sobie znakomicie poradzi. Przekazanie – w sumie obcej osobie – swoich intymnych listów, notatek i wycinków prasowych nie jest chyba czymś łatwym. Gdy się kogoś przez parę lat zna, jest to łatwiejsze, niż może się panu wydawać. Zwłaszcza że w międzyczasie pracowaliśmy ze sobą przez jedną kadencję w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej. Po tym czasie problem, o którym pan wspomina, przestał istnieć. Poza tym ja nie mam w swojej biografii jakichś momentów, których bym się tak bardzo wstydził, że chciałbym je ukryć przed światem. Moje domowe archiwum było przed nią otwarte na oścież. Spędziła w nim rok, przygotowując książkę, którą pan teraz trzyma w rękach. Choć jeśli mam być szczery, to byłem przekonany, że ludzie raczej nie będą zainteresowani, że szkoda im będzie czasu. Teraz mogę powiedzieć, że się myliłem. W książce znajdziemy wiele wspomnień i ciekawostek. Wszystkie pan pamiętał? Nie. Wiele z nich było dla mnie zaskoczeniem, gdyż umknęły mojej pamięci. Zwłaszcza te dotyczące jakichś niezrealizowanych projektów, można tam nawet znaleźć jakieś skończone scenariusze, których z różnych względów nie dało się zrealizować.
Źródło: Marginesy
Porozmawiajmy więc o tych filmach, które na szczęście udało się dokończyć. Dziwi pana ciągła popularność C.K. Dezerterzy i Zaklętych rewirów? Gdybym powiedział, że mnie to dziwi, byłbym po prostu nieszczery. Od początku wierzyłem w siłę tych filmów. Nie zaskakuje mnie więc, że się nie starzeją i wciąż zdobywają serca nowych widzów. Młodszych widzów! Dzieje się tak, ponieważ nie robiłem filmów o bieżących problemach, które mogły szybko się zdezaktualizować i stracić swoją moc. Jednak one wytrzymują próbę czasu nie tylko ze względu na poruszane tematy, ale także ze względu na wykonanie. Nie widać w nich jakiejś sztuczności w ekspozycjach na drugim czy trzecim planie, związanych z mniejszym budżetem. Żeby stworzyć złudzenie prawdy, nie wolno stawiać na półśrodki. My przecież tworzymy baśnie, nowe światy –  w taki sposób, by widz w to uwierzył. By wyrwał się z obecnej rzeczywistości. Jeśli twórcy się to uda, to jego dzieło przetrwa każdą próbę. Zwłaszcza jeśli dana opowieść opiera się na ludzkich emocjach, które raczej się nie zmieniają. Zdrada, miłość, nienawiść, przyjaźń są i będą takie same teraz czy za 100 lat. Zmieniają się tylko realia wokół nas. Widzowie zostają też z tymi filmami dzięki wspaniałym kreacjom aktorskim Marka Kondrata, Wiktora Zborowskiego czy Wojciecha Pokory. Tak. Po pierwsze niektórych sam odkryłem, dając im szansę zaistnieć na dużym ekranie. Na przykład Wiktora Zborowskiego czy Marka Kondrata. Po drugie starałem się zawsze otaczać aktorami, których dobrze znam i wiedziałem, czego mogę od nich oczekiwać. No i jeszcze jest taka kwestia, że mi się nie odmawia (śmiech). Nie zdarzyło się nigdy, by ktoś znaczący odmówił współpracy ze mną, chyba że miał już inne zobowiązania. To czym Marek Kondrat pana do siebie przekonał, że dał mu pan szansę? Gdy rozpoczynałem pracę nad Zaklętymi rewirami, przez długi czas szukałem odpowiedniego aktora do roli Romana Boryczko. Zależało mi na znalezieniu świeżej twarzy wśród młodych aktorów. Zrobiłem nawet próbne zdjęcia, podczas których przed moją kamerą przeszło kilkunastu chłopaków ze szkoły aktorskiej, po szkole aktorskiej, a nawet amatorów. Jednak wszystkim im brakowało tego czegoś. Wciąż byłem niezadowolony. Wtedy moja asystentka –  druga reżyserka, Halina Garus – przypomniała sobie, że jej znajomy kolega, aktor Tadeusz Kondrat, ma młodszego syna, który jej zdaniem nadawałby się do tej roli. Wtedy został zatrudniony w teatrze w Katowicach, ale jeszcze czekał na swoją rolę. Jak to się mówi w kręgach teatralnych – „nosił halabardę”. Zgodziłem się, by przyjechał. Gdy tylko wszedł do sali w hotelu Bristol, zdarzyło się coś, czego już nigdy więcej nie poczułem. Ogromna pewność, że to jest ten aktor. Powiedziałem wtedy: „On to zagra”. Marek nawet nie zdążył jeszcze słowa wykrztusić z siebie, a w mojej głowie już miał tę rolę. Zadziałała intuicja. Nie przewidziałem jednak, że ten młody chłopak jest tak wybitny i tak utalentowany, że stanie się jedną z najjaśniejszych gwiazd na naszym filmowym firmamencie. Faktycznie jego kariera od tego momentu rozwinęła się błyskawicznie. Pamiętam, że podczas kolaudacji Zaklętych rewirów Marek przykuł uwagę Andrzeja Wajdy, który do tego stopnia się nim zachwycił, że wykonał w mojej ocenie bardzo nierozsądny krok. Przygotowywał się do realizacji Smugi cienia, w której główną rolę miał zagrać Daniel Olbrychski. W ostatniej chwili jego miejsce zajął Marek Kondrat. To był błąd i moim zdaniem jedna z jego słabszych ról. Był po prostu nieprzekonujący w roli kapitana. Za młody. Za delikatny. Trudno było uwierzyć, że jest prawdziwym wilkiem morskim. Chciałbym teraz dodać do naszej rozmowy nieco dziegciu. Czy naprawdę kontynuacja C.K Dezerterów, czyli Złoto dezerterów była potrzebna? Odniosłem wrażenie, że to film zrobiony trochę na siłę. Tutaj nakłada się szereg śmiesznych okoliczności. Po pierwsze widzom wbiło się w głowę, że jeszcze nigdy na świecie żadna kontynuacja się nie udała. Wszystkie są gorszę od swoich oryginałów. Wobec tego już z takim nastawieniem udali się do kina. Po drugie wydaje mi się, że użyłem takiego rodzaju humoru, który jest u nas niezrozumiały. Byłem przekonany, że wszystko, co widzowie zobaczą w tym filmie, wezmą w cudzysłów, że podejdą do tego z wielką dozą ironii. Tymczasem dla jednych było to za mało komediowe, a dla innych zbyt mało poważne. Z mojego punktu widzenia ten film miał problemy natury aktorskiej. Nie pasowali mi w nim tacy aktorzy, jak Piotr Gąsowski czy Bogusław Linda. Ich postacie były mało przekonujące i psuły odbiór całej historii. No cóż. Każdy ma swój punkt widzenia. Ja muszę powiedzieć, że byłem mocno zaskoczony negatywnymi recenzjami. Zwłaszcza że film został bardzo entuzjastycznie przyjęty podczas swojej premiery w Gdyni. Ludzie bili brawa na stojąco. Nie miałem wtedy pojęcia, że tego samego dnia jakiś dziennikarz z lokalnego radia bardzo zjechał ten film. To rozpoczęło jakąś lawinę złych recenzji. Pojawiła się wtedy też jakaś nowa tonacja wśród piszących, tonacja jakiegoś wielkiego zawiedzenia i pretensji. Zaczęto o moim filmie pisać w bardzo obraźliwym tonie, jakbym zbezcześcił dobro narodowe. To mnie nawet na jakiś czas zniechęciło do robienia filmów. Powiedziałem sobie: „To już chyba nie jest mój świat. Czas zrobić sobie przerwę”. Trwała ona parę lat. Dostrzegł pan w tej krytyce jakieś plusy? Podobało mi się, że widzowie tak mocno stanęli w obronie postaci, które kiedyś pokochali. Chyba to mnie najbardziej ucieszyło, jeśli można tak powiedzieć. Nie spodziewałem się, że pierwsza część wzbudza w widzach tak duże pozytywne emocje.
źródło: materiały prasowe
Skąd pomysł, by po latach powrócić filmem muzycznym „Excentrycy,? Wiem, że widzowie lubią takie filmy i nie wiedziałem, czemu u nas one nie powstają. Do tego namówił mnie do nakręcenia Ekscentryków mój producent, twierdząc, że to projekt stworzony dla mnie. Powiedziałem mu, że chętnie go zrobię, ale musi o tym wiedzieć, że to będzie strasznie duże pieniądze kosztowało. Same prawa autorskie do wykorzystania utworów muzycznych, które trzeba zakupić w Stanach Zjednoczonych, kosztowały prawie milion złotych. I to mówię o prawach tylko na Polskę. Dlatego też film nigdy nie wyszedł poza granice naszego kraju. Nie mogliśmy też pokazać go na festiwalach zagranicznych. Teraz ten sam producent namawia mnie na nakręcenie jeszcze jednego filmu. A pan chce jeszcze wrócić za kamerę? Oczywiście. Zwłaszcza że miałaby być to ekranizacja mojej książki Czarny mercedes. Wiem nawet, jak należałoby to zrobić. Mam też pomysł, kto mógłby to zagrać, by było to atrakcyjne. Jednak ja to widzę jako serial. Mamy już scenariusz na 10 odcinków serialowych, a także w zanadrzu scenariusz skrócony tak, by był z tego film. Na razie szukamy sponsora. Zobaczymy, czy się uda takowego znaleźć.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj