W hotelu Four Seasons w Los Angeles najpierw zamykają nas (grupkę kilkorga dziennikarzy z całego świata) w średniej wielkości pokoju i pokazują 1. odcinek The Knick. Krew, wnętrzności i jeszcze więcej krwi – siedząca obok mnie pani, chyba Brazylijka, odwraca wzrok; Brytyjka też walczy z prawą ręką, która sama pcha się do twarzy, by zasłonić oczy. Pilot serialu robi na nas ogromne wrażenie, po zakończeniu zapada cisza, w końcu Argentyńczyk(?) pyta, jak się podobało. Rosjanka marudzi, że nie wie, do jakiej grupy wiekowej kierowany jest serial, reszta mruczy, że mocne, bardzo mocne, tylko ja siedzę uśmiechnięty, bo wrażenia jak najbardziej pozytywne.

Za chwilę przyjść do nas ma Clive Owen, czyli największy sztywniak Hollywoodu, człowiek stworzony do wcielania się w pompatycznych bohaterów, z których każdy musi przynajmniej raz wygłosić płomienne przemówienie (w The Knick, rzecz jasna, robi to w jednej z pierwszych scen). Czego można się spodziewać po wywiadzie z kimś takim?

Cóż, późniejsze wydarzenia pokazały, że otwartości, nieschodzącego z ust uśmiechu (a zęby tak białe, że żałowałem, iż nie wziąłem okularów przeciwsłonecznych) i wyraźnego zaangażowania w swój serialowy projekt, o którym opowiadał z niezwykłą pasją. Oto, co powiedział:

MARCIN ZWIERZCHOWSKI: Dlaczego wróciłeś do telewizji?

CLIVE OWEN: Tak naprawdę, gdy otrzymałem scenariusz pierwszego odcinka The Knick, nie byłem pewien, czy w ogóle chcę kręcić dziesięciogodzinny serial. Jestem ogromnym fanem Stevena [Soderbergha – przy. red.] i od dawna chciałem z nim współpracować, ale w tamtym momencie zastanawiałem się, czy na pewno chcę zaangażować się w coś na tak długo. Siedziałem więc w swojej przyczepie w czasie przerwy w pracach na planie, rozmawiałem ze Stevenem, scenariusz miałem przed sobą. W końcu zabrałem się za czytanie i czterdzieści pięć minut później wiedziałem, że muszę to zrobić, bo w rękach trzymałem genialny tekst. Nigdy nie czytałem czegoś podobnego – ekscytującego, oryginalnego, niebezpiecznego.

Potem dostawałem kolejne scenariusze, w których niesamowicie wysoki poziom został utrzymany. To było coś wyjątkowego. Pisali je naprawę szybko, a mimo to świetna jest nie tylko historia, ale także choćby dialogi.

W kogo wcielasz się w The Knick?

Mój bohater, dr John W. Thackery, inspirowany był autentyczną postacią, drem Williamem Halstedem. Był on członkiem grupy wizjonerów, którzy w XIX wieku pracowali w nowojorskim szpitalu Johnsa Hopkinsa i w bardzo krótkim czasie pchnęli medycynę o lata do przodu – to właśnie ich dokonania w okresie ekscytującego i szybkiego rozwoju wiedzy o człowieku stały się inspiracją dla serialu.

Halsted był jednak nie tylko geniuszem, ale także narkomanem, pochłaniającym ogromne ilości używek. Gdy przebywał w szpitalu, olśniewał wiedzą i umiejętnościami, ale też często nagle znikał i jego współpracownicy nie wiedzieli, czy próbować zmusić go do zerwania z nałogiem, czy podawać więcej narkotyków, aby mógł pracować.

Wszystko to opisano w fantastycznej książce "Genius on the Edge", jednej z wielu pozycji poświęconych członkom tego zespołu, miałem więc mnóstwo materiału, aby przygotować się do roli. Nie tylko zresztą ja – The Knick imponowało mi przede wszystkim ogromem pracy włożonej w badanie źródeł, dzięki czemu każdy jego element inspirowany był czymś autentycznym, każda operacja naprawdę miała miejsce, każdy bohater zawierał w sobie elementy prawdziwej postaci. Gdy przeczytałem scenariusz pierwszego odcinka, zdzwoniłem się ze Stevenem i scenarzystami, a ci po prostu zalali mnie ogromem informacji.

Twój bohater nie jest jednak zbyt sympatyczny. Już w pierwszym odcinku daje się poznać jako rasista, seksista i arogant, można też odnieść wrażenie, że w ogóle nie zależy mu na pacjentach.

Zgadza się, ale ponieważ jestem dziwakiem, dla mnie właśnie to było w nim atrakcyjne. (śmiech) Wydawało mi się ekscytującym wyzwanie przyciągnięcia widzów do serialu z tak trudną, irytującą i arogancką postacią pierwszoplanową. Ja zaś lubię wyzwania. Owszem, można było zrobić z niego pozytywnego bohatera, który na przykład jako jedyny nie sprzeciwiałby się zatrudnieniu w szpitalu czarnoskórego chirurga, ale to były skomplikowane czasy i on do nich pasuje, bo też jest złożony – w pierwszym odcinku widzimy, jak zażywa narkotyki, a chwilę później wchodzi na salę operacyjną i jest geniuszem. To trudna rola.

Moja praca nie polega na tym, aby starać się, by ludzie mnie lubili, ale by zagłębić się w psychikę tego trudnego człowieka. W serialu zaś nie chodziło o to, by trzymać widza za rączkę i powtarzać, że wszystko będzie w porządku.

Dowiemy się więcej o przeszłości Thackery’ego?

Nieco. Ale niezbyt dużo, bo serial bardziej skupia się na relacjach między bohaterami niż na pojedynczych postaciach.

[image-browser playlist="583408" suggest=""]

Kluczowym elementem The Knick są operacje, które między innymi ty wykonujesz. To twoje ręce widzimy, gdy kamera robi zbliżenie podczas cięcia?

Żartowałem ze Stevenem, że ponieważ w ramach przygotowań do roli muszę przerobić tony materiału o Nowym Jorku początku XX wieku, nie mogę dodatkowo nauczyć się być cholernym lekarzem. (śmiech) Myślałem: "Boże, jak my to nakręcimy?", bo wiedziałem, jak Steven pracuje z kamerą, mianowicie nie robi cięć między ujęciami, preferując płynne przejścia. Nie mieliśmy więc wyjścia i musieliśmy nauczyć się najwięcej, jak mogliśmy, co oczywiście było wyzwaniem – były dni, gdy nagrywaliśmy kilka operacji. A ja miałem grać geniusza!

Na planie prowadził nas doktor Stanley Burns, który był nieoceniony. W swoim domu w Nowym Jorku ma archiwum ponad miliona fotografii z historii medycyny, ale także broszur i przewodników. Zdarzało się, że niekiedy na planie brakowało jakiegoś przyrządu potrzebnego do zabiegu, a wtedy on przynosił swój własny historyczny sprzęt. W czasie operacji zawsze powtarzał zaś: "Więcej krwi, więcej krwi" i "Więcej zacisków" – dbał w ten sposób o autentyczność, bo na każdym zdjęciu z epoki, które nam pokazywał, ciała były po prostu obwieszone zaciskami.

Faktycznie, te sceny są wręcz brutalnie realistyczne.

Widz rzeczywiście może odbierać je bardzo emocjonalnie, myśleć tylko o przelewającej się krwi. Dla mnie jednak była to kwestia stricte techniczna – skupiałem się wyłącznie na swoim zadaniu, tak abym w trakcie operacji wyglądał jak najbardziej przekonująco. Choć raz zdarzyło się, że coś mną wstrząsnęło. Goście od rekwizytów byli niesamowici i tworzyli rzeczy, które dla naszych oczu wyglądały bardzo realistycznie. Ja zaś w jednej z operacji dosłownie wkręcam się korkociągiem w czyjąś głowę – wówczas uważano to za świetny sposób na zmniejszenie ciśnienia. (śmiech) I to było tak przekonywujące! I odrażające.

Kolejne odcinki są równie intensywne jak pilot?

Dla mnie najlepsze w serialu jest to, że się rozpędza i w ostatnich trzech-czterech godzinach nabiera mocy. Pod tym względem fabuła jest bardzo dobrze skonstruowana.

[image-browser playlist="583409" suggest=""]

Za sterami The Knick stał Steven Soderbergh, który już jakiś czas temu ogłosił przejście na emeryturę.

No, jeżeli tak wygląda emerytura… (śmiech) Dziesięciogodzinny serial telewizyjny. Kręcenie dwunastu stron scenariusza dziennie. I gdy zaczynaliśmy prace nad serialem, powiedział mi, że będziemy to kręcić jako bardzo długi film, nie epizod po epizodzie.

Czyli nie nagrywaliście scen chronologicznie?

Nie. Gdy Steven powiedział mi, że będziemy tak kręcić, nie miałem nic przeciwko. W końcu tak robi się filmy, to nic wielkiego. Kiedy jednak zaczęliśmy… O mój Boże.

Scenariusze były wtedy gotowe?

Tak, do wszystkich odcinków, i potrzebowałem tablicy, na której wszystko rozrysowałem, by ogarnąć całość, bo na przykład przenosiliśmy się do domu Thackery’ego i od razu nagrywaliśmy sceny z odcinka pierwszego, dziesiątego, z wielu innych. A ja grałem narkomana, który ma lepsze i gorsze dni – wtedy zrozumiałem, że ta rola będzie bardziej wymagająca, niż sądziłem. Dlatego potrzebowałem schematu, żeby każdego ranka móc z jego pomocą się odnaleźć.

Nie sądzę, żeby było wielu reżyserów, którzy byliby w stanie udźwignąć taki projekt. Soderbergh był reżyserem, operatorem, scenarzystą i montażystą. Pracował przy tym w niezwykle szybkim tempie.

Nie obawiałeś się jednak, że będzie to po prostu kolejny serial o lekarzach?

Tak, początkowo. To była jedyna rzecz, która mnie trapiła: Jak sprawić, by nie była to kolejna produkcja ze szpitalem w tle, tyle że z akcją osadzoną na początku XX wieku? Jednakże scenarzyści skupili się na Nowym Jorku, na tym, co w tym czasie działo się w mieście, w slumsach; na ludziach tamtego okresu. Dodatkowo rzeczywiście był to niezwykły czas dla medycyny, wtedy dosłownie pchnięto ją w przód i opracowano rzeczy, z których korzystamy do dziś. Przez to nie miałem poczucia, że The Knick będzie kolejnym szpitalnym proceduralem.

Czytaj także: Recenzja pilotowego odcinka "The Knick"

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj