Biali Wędrowcy

W Smoleńsk znajduje się zupełnie wyrwana z kontekstu scena, w której Bogu ducha winnych manifestantów spod krzyża na Krakowskim Przedmieściu atakuje rozwścieczona horda bojówkarzy o dość czytelnej proweniencji politycznej, z zupełnie niejasnych powodów złożona między innymi z... Azjatów. W pierwszej chwili chciałem zaproponować, że skoro już Azjaci, to warto byłoby, aby przewodził im przebrany za Tuhaj-beja Daniel Olbrychski. Jestem jednak niemal pewien, że nie zgodziłby się zagrać w filmie, dlatego posiłków należałoby poszukać zupełnie gdzie indziej. Choćby za Murem w Westeros, który lada moment sforsuje przerażająca armia Białych Wędrowców. Inni idą i idą w naprawdę ślimaczym tempie, więc chyba nic nie stoi na przeszkodzie, aby zagadać w tej sprawie do George R.R. Martin i na chwilę przenieść popularnych Walkersów do Warszawy. Eksponowanie zagrożenia na ekranie wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby Nocny Król wychodził ze swoją świtą z pierwszej linii stołecznego metra, a druga grupa Innych podążała w kierunku manifestantów z, dajmy na to, Ursynowa. Pamiętajmy, że wszystko dzieje się w 2010 roku, więc ówczesnego premiera naszego kraju można by oskarżać o spiskowanie już nie z Rosją i Niemcami, a z samym diabłem, którym dla wielu współczesnych fanów niewątpliwie jest Martin.

Miotacze ognia i wybuch bomby atomowej

Nie ma specjalnego znaczenia, czy jesteśmy zwolennikami teorii o wybuchach na pokładzie Tupolewa, czy też nie. W filmie Smoleńsk jest za mało czegoś, co fani internetowych parodii określiliby mianem "ostatecznego pierdolnięcia". Niby na ekranie jakaś eksplozja jest, ale pokazana w taki sposób, jakby twórcy chcieli nas po prostu oślepić żółtą barwą. A przecież można inaczej. Na przykład do rąk rosyjskich żołnierzy docierających na miejsce katastrofy i bojówkarzy z Krakowskiego Przedmieścia włożyć miotacze ognia, których płomienie rozświetlałyby całe niebo. Pokazać przemykającą hen wysoko kometę, do złudzenia przypominającą twarz Władimira Putina. Wreszcie skomponować finałowe sekwencje z filmów przedstawiających wybuch bomby atomowej. Takie obrazy nie muszą bezpośrednio łączyć się z samą fabułą, ale z pewnością byłyby efektowne, a wspomniany już tutaj Lynch dał nam przykład, jak atomowego grzyba na ekranie ukazywać mamy. Nie idziemy więc na żaden kompromis – jeśli komuś nie pasują obrazki z nuklearnej eksplozji, to wyłącznie jego problem. My swoje wiemy.

Inny pomysł na Jerzego Zelnika

Jedną z najbardziej tajemniczych postaci w filmie jest grany przez Jerzego Zelnika Dyplomata. To szara eminencja całej rozgrywki – od razu widać, że źle mu z oczu patrzy. Kulminacją jego obecności na ekranie jest przemykanie między krzakami tuż po katastrofie. Szkoda jednak marnować talent tak wybitnego aktora na rolę drugoplanową. Istnieją dwa rozwiązania problemu. Po pierwsze, możemy ocieplić wizerunek postaci Zelnika, przez bite dwie godziny pokazując, jak skrada się w stronę tego czy innego kota, którego po prostu chce zjeść. W scenie w krzakach wyjawiamy, że Zelnik jest Alfem i nic złego nie miał na myśli. Druga opcja to uczynienie z Dyplomaty Johna Rambo. W rozgrywającej się w chaszczach sekwencji działa więc zgodnie z zamysłem reżysera, ale ostatecznie, widząc krwiożerczych żołnierzy rosyjskich, zakłada na głowę opaskę, wyjmuje zza pleców karabin maszynowy i zaczyna robić to, co Rambo zgotował połowie Birmy – roznosi napastników w kulki. Po takich rzeczach nawet kozioł by się przekręcił.

Wbijanie flagi w rosyjską ziemię

Zgodnie z założeniami rodzimej martyrologii, w Smoleńsk polskie flagi co prawda są, ale patrzymy na nie głównie przez pryzmat okrycia nimi trumien zmarłej w katastrofie pary prezydenckiej. Tymczasem z amerykańskiego kina patriotycznego płynie klarowny przekaz: proporce muszą łopotać na wietrze gdzie i kiedy tylko się da. Zamiast więc pokazywać w finale filmu duchy rozstrzelanych pod Katyniem żołnierzy Wojska Polskiego, należałoby raczej stworzyć scenę, w której mała grupka rodaków udaje się pod smoleńską brzozę i zaczyna w tamtejszą ziemię wtykać flagi, anektując terytorium. Warto byłoby taką sekwencję okrasić jakimś podniosłym utworem muzycznym. Moją propozycją byłoby tutaj Tako rzecze Zaratustra z repertuaru Richarda Straussa.

Główna bohaterka jako Carrie White z powieści Stephena Kinga

Jednym z największych problemów Smoleńsk jest karykaturalne wręcz rozpisanie postaci i fatalna, niemająca żadnej analogii w polskim kinie gra aktorska. Synonimem upadku w tej kwestii jest portretowana przez Beata Fido dziennikarka Nina. Na ekranie ma ona tak bogatą mimikę twarzy, jaką za kilka tysięcy lat będzie mieć poddana ewentualnej mumifikacji Justyna Pochanke, chociaż niektórzy odbiorcy widzą w niej raczej Karolinę Korwin Piotrowską, którą – co tu dużo mówić – szlag trafił. Nie ma żadnych szans na to, by wykrzesać z Fido jakieś pokłady dobrej gry aktorskiej, bo zapewne ostatni raz dały one o sobie znać w czasie wystawiania szkolnych teatrzyków. Jest tylko jedna rada: szok i niedowierzanie. Można to osiągnąć w ostatnim akcie filmu, gdy sakramencko poirytowana Nina odkrywa całą prawdę na temat zabójstwa Kennedy'ego, Trójkąta Bermudzkiego i katastrofy smoleńskiej. A gdyby tak wówczas zdenerwowała się nieco mocniej i robiła to, co tytułowa bohaterka filmu Carrie? Ogień pochłonąłby wszystko, łącznie z czekającymi na autobus Białymi Wędrowcami...
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj