Smoleńsk to prawdziwy fenomen w polskim kinie ostatnich lat. Abstrahując w tym miejscu od związanych z nim konotacji politycznych, należy zauważyć, że podzielił on społeczeństwo również na poziomie artystycznym. Choćbyśmy nie wiem, jak mocno chcieli zaklinać rzeczywistość, produkcja ta jest po prostu zła i godzi w dobre imię X Muzy. Smoleńsk, pomimo tego, że niektórzy dopisują mu łatkę dokumentalną, jest przejawem pewnej wizji reżyserskiej, dlatego nic nie stoi na przeszkodzie, aby w jego ocenie dać się ponieść fantazji. Postanowiliśmy więc stworzyć listę rzeczy, które należałoby zmienić w ekranowej historii, w taki sposób, by zaprezentować ją w Hollywood jako nasz produkt eksportowy. Celem tego tekstu w żadnym wypadku nie jest obrażanie czyichś uczuć. Nazwijmy bowiem rzeczy po imieniu: to, co stało się 10 kwietnia 2010 roku, jest tragedią i nie ma w tym osądzie specjalnego znaczenia, pod jaką flagą wykrzykujemy hasła w czasie rozmaitych marszów. Sęk w tym, że film Antoni Krauze nadaje smoleńskiej katastrofie karykaturalny wymiar przez różnorakie zabiegi artystyczne, które nie mają analogii we współczesnym kinie. Jeśli ktoś z Was dalej wierzy w pochodzące z Rejs słowa –"W polskim kinie nic się nie dzieje" – to jest w wielkim błędzie. Oj, dzieje się...

Napisać scenariusz

Największymi twardzielami dzisiejszej kinematografii są te osoby, które kręcą swoje wiekopomne dzieła bez jakiegokolwiek scenariusza. To choćby wujek Mietek, po kilku głębszych sięgający po kamerę, by uwiecznić rodzinne popisy w czasie I komunii świętej, Rosjanie wyciągający telefony w zoo, gdy tuż przed nimi ten czy inny tygrys akurat odrywa czyjąś głowę, ewentualnie reżyserzy serialu Klan, którzy 20 lat temu stracili scenarzystów w czasie zbiorowego porywania ludzi przez kosmitów. W tej kwestii wymiękł nawet Christopher Nolan, który co prawda zamierzał stworzyć swoją Dunkirk bez skryptu, ale ostatecznie spanikował. Smoleńsk na papierze scenarzystów ma aż czterech, jednak po seansie niektórzy z nas będą mieć wrażenie, że w rzeczywistości było ich mniej niż zero. Kolokwialnie rzecz ujmując, ta opowieść nie trzyma się kupy. Wygląda jak zlepek osobnych historii, które łączono ze sobą za pomocą młotka i lutownicy. Doskonałym posunięciem byłoby faktyczne zaangażowanie czwórki gigantów scenariopisarstwa; niech będą to, dajmy na to: Quentin Tarantino, Oliver Stone, Woody Allen i twórca zapisków na papierze toaletowym, które zrodziły Kac Wawa. Może to być nawet pan Edek i jego koledzy spod budki z piwem - stawiam dolary przeciwko orzechom, że lepiej zapanowaliby nad chaosem w całej opowieści.

David Lynch jako reżyser

W trakcie seansu Smoleńsk młodsza część widowni gdzieś z tyłu głowy będzie mieć irracjonalne poczucie, że ktoś chce ją zwyczajnie strollować. Nie do końca wiadomo kto. Reżyser? Aktorzy? Osoby na sali, które biją brawo w czasie napisów końcowych? Jeśli już więc decydujemy się iść tą drogą, to warto byłoby zaangażować do pracy nad filmem największego trolla współczesnej telewizji, David Lynch. Legendarny twórca już na papierze wygląda bowiem jak idealny kandydat na to stanowisko. Bywa w naszym kraju, pokochał rozpadające się łódzkie kamienice, gdy inni chcieli je wyburzyć, a w dodatku ma na swoim koncie kilkunastominutową sekwencję przelotu przez grzyb atomowy, odnotowaną w ósmym odcinku 3 sezonu serialu Twin Peaks. Lynch to prawdziwy żartowniś, kuglarz, który śmieje się widzowi w żywe oczy, gdy ten rozgorączkowany szuka jakichkolwiek znaczeń w pojawiających się na ekranie metaforach. Nie musiałby więc bronić swojej wizji - ta broniłaby się sama, np. gdyby w połowie filmu postać Jerzy Zelnik dostała 20-minutową scenę, w której pytałaby przechodniów na Krakowskim Przedmieściu o zapalniczkę. W dodatku giganci, karły i sobowtóry wprowadzałaby w opowieść aurę większej tajemnicy, do której nikt, poza samym twórcą, nie ma dostępu. Co więcej, Lynch cholernie głośno mówi, więc jest szansa na to, by w jakiś sposób trafił do członków obsady, którzy budując swoje kreacje, zachowują się trochę na zasadzie: nic nie widziałem, nic nie słyszałem.

Atak kosmitów

Tajemnicą poliszynela jest to, że Smoleńsk stał się ulubionym filmem Foxa Muldera – w końcu stężenie spisków, insynuacji i innych tajemnic na centymetr taśmy celuloidowej jest w tej produkcji nie do zniesienia. W dodatku głównym mottem dzieła Antoniego Krauzego mogłoby być znane z serialu The X-Files: "The truth is out there". Prawda jest gdzieś tam, nikt nie wie gdzie. Twórcy traktują nas trochę jak szaraków, przy całym szacunku dla znanego z ekranu typu kosmitów. Jeśli już o nich mowa – w Smoleńsk pojawia się postać Amerykanina, który zostaje umieszczony w całej historii z nie do końca jasnych przyczyn. Zagadkę jego obecności w tej opowieści do dziś próbują rozwiązać połączone siły FBI, KGB i Inspektora Gadżeta. Wyobraźmy sobie jednak na chwilę, jak wiele możliwości oferuje jego rola. Trzeci akt, Tupolew podchodzi do lądowania. Cięcie, Amerykanin patrzy na ekran telewizora. A co gdyby zobaczył tam medialne doniesienia o pojawieniu się latających spodków nad Stargardem Szczecińskim? W ten sposób można upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: z jednej strony pokazać, że zmagający się z inwazją obcych świat i tak patrzy w kierunku Smoleńska, z drugiej zaś ogłaszać wszem wobec, że lwią część budżetu na efekty specjalne pochłonęło ukazanie stargardzkiej szarży międzygalaktycznych najeźdźców, trochę na zasadzie: "The CGI is out there".

Rekinado

Skoro już padł temat efektów specjalnych – jak słusznie zauważył Kamil Śmiałkowski w naszej recenzji, Smoleńsk jest trochę jak Sharknado bez rekinów. Sfera wizualna to właściwie kalka słynnej serii stacji SyFy, ot, wybuchy i lot samolotu wyglądają, jakby stworzyli je uczniowie podstawówki na lekcji plastyki. W tej kwestii poprawa jest właściwie potrzebna na wczoraj. Nie zrozumcie mnie źle: nie wymagam tego, by na ekranie zamiast brzozy od razu pojawiał się Godzilla. Ale jeśli seria Rekinado czegokolwiek nas uczy, to z pewnością tego, że z tornadem jest trochę jak z pudełkiem czekoladek – nigdy nie wiesz, co wyciągniesz. Dlatego proponowałbym poumieszczać na ekranie kilka solidnych cyklonów. Dajmy na to scena w kwaterze głównej NATO, nadchodzi tornado - właściwie już NATOnado. Tusk z Putinem na molo w Sopocie? Tuskoputinonado. Jerzy Zelnik w krzakach? Krzakonado. Siły natury mogłyby też przerwać pojawiającą się w filmie, paskudną scenę seksu, oczywiście w ramach tego czy innego Kopulonado.

Soundtrack złożony z piosenek Kazika

Choć Kazik Staszewski zapewne nigdy nie zdawał sobie z tego sprawy, jego utwory stanowiłyby idealną ścieżkę dźwiękową do filmu Smoleńsk. Pal już licho proroczą powieść science fiction Jan Paweł 202. i równie wizjonerskie podejście do społecznej ruchawki, którą zapowiadał w Mars napada. Chodzi przede wszystkim o pojawiający się w 12 groszach fragment: "Zabłądziłem po północy na South'cie w Chicago, miałem serce w przełyku, lecz nic mi się nie stało". Podobną drogą mogłaby podążyć główna bohaterka filmu, dziennikarka Nina. Przypomnijmy, że w produkcji odwiedziła ona swego ojca w Wietrznym Mieście, zakładając w ciemno, że zastanie go w domu. To trochę tak, jakbyście chcieli bez uprzedniego kontaktu wybrać się do dziadka w Tajlandii, z góry przewidując, że w chwili Waszego przybycia nie będzie on akurat zajmował się robieniem sobie jaj z uczestników programu Azja Express kilkaset kilometrów dalej. Jednak gdyby tak Nina również zabłądziła w Chicago... Gdyby w jej metaforycznej wędrówce pojawiali się "pijani zgredzi" palący trawkę, lecz niezaciągający się Bill Clinton, wredna jędza z nocnego z alkoholem czy wegetarianin wpierdalający schabowe? Podróż Niny w stronę Chicago od razu nabrałaby zupełnie innego sensu, właściwie miałaby jakikolwiek sens, w dodatku okraszony jeszcze popisami całkiem nieźle grającego na wieśle Kazika.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj