Stanisław Mąderek jest polskim reżyserem, scenarzystą, kompozytorem i aktorem filmowym. Rozmawialiśmy z nim podczas konferencji Artbuzz w Krakowie, gdzie był jednym z gości specjalnych. Pierwszą część wywiadu, w której artysta opowiada o swoich poprzednich projektach, "Stars in Black" i "Zemście Staszka", a także nadchodzących pełnometrażowych "Gwiazdach w czerni", możecie przeczytać tutaj.
DAWID RYDZEK: Czemu w Polsce nie robi się sci-fi?
STANISŁAW MĄDEREK: To jest drogie kino, to raz. A dwa, był taki moment, kiedy powstała taka produkcja fantasy... jak to powiedzieć subtelnie... która spaliła za sobą wszystkie mosty u dystrybutorów, jeśli chodzi o filmy fantastyczne w ogóle. Produkcja, która pokazała, że próba zrobienia tego filmu w Polsce to totalne nieporozumienie, wyjdzie totalna kicha…
I gumowy smok.
- Tam wszyscy bardzo się starali, ale tyle elementów walnęło już na etapie scenariusza. Nie dało się potem tego już uratować. Serial jeszcze troszeczkę się bronił, było kilka odcinków, które dało się obejrzeć, w szczególności tych, w których scenarzysta najmniej ingerował w Sapkowskiego. A, przepraszam! Nie chciałem używać nazwisk i tytułów.
Nie szkodzi, o "Wiedźminie" niestety nie da się zapomnieć.
- Efekt ostateczny tego jest taki, że pójście do dystrybutora i powiedzenie "dzień dobry, chcę zrobić film science fiction/fantasy" skutkuje wyśmianiem i wyrzuceniem za drzwi. Co więcej, dystrybutorzy mają już sprawdzony schemat. Wiedzą, że beznadziejnie durna komedia romantyczna będzie miała gigantyczną oglądalność i zarobi dla nich gigantyczną kasę. Wyprodukowanie takiego gniota, który dzieje się w jednym miejscu i wymaga ledwie 15 dni zdjęciowych, nie jest żadną filozofią. To wszystko jest tanie, a dystrybutorzy na tym konkretnie zarobią. Efekt uboczny: mamy tylko takie kino. Kino widowiskowe i z efektami specjalnymi też jest, ale jak mówiłem – będzie to coś bazującego na historii Polski albo lekturze szkolnej, bo szkoły na to pójdą siłą rzeczy. Kończy się tu zakres produkcji, które są brane pod uwagę u polskich dystrybutorów. Ten repertuar polskich filmów, który wygląda tak, a nie inaczej, wynika z tych założeń. Błędnych założeń trzeba dodać. Jeśli powstałby dobry film sci-fi, to wystarczy spojrzeć na światowy box office, gdzie największa oglądalność mają filmy tego typu.
Dystrybutorzy nie chcą, to jasne. Ale mamy ku temu chociaż predyspozycje, odpowiedni warsztat?
- W Polsce można zrobić fantastyczne kino z efektami specjalnymi. Mamy świetne możliwości, mamy sprzęt, oprogramowanie, mamy ludzi, którzy współpracują z największymi firmami na świecie. Mało tego, tworzymy efekty specjalne do gigantycznych produkcji zagranicznych, nasze firmy swoimi środkami tworzą zaawansowane efekty, które są oglądane w produkcjach amerykańskich czy brytyjskich. To wszystko się dzieje obok nas. Sami sobie jednak w pewnym momencie spaliliśmy przyszłość, bo przegraliśmy pewien swego rodzaju przetarg i teraz potężne produkcje hollywoodzkie często kręci się w Pradze. Mają świetne zaplecze, jest tam dla Amerykanów nieprzyzwoicie tanio. Podobnie jak u nas, tylko że my musimy przełamać stereotypy, zacząć się pokazywać w świecie.
Na czym się zatem wzorować? Na jakich filmach?
- Nie mam jednego filmu, który mógłbym zupełnie bezkrytycznie podać jako wzorzec. Podejrzewam, że nigdy nie będę takiego miał. Co chwilę powstają nowe świetne produkcje, a wraz z nimi świeże techniki, narzędzia. W każdym z tych filmów można znaleźć inspiracje, które wpłyną potem na szereg następnych obrazów. To może być też użycie starej techniki, ale na przykład w zupełnie inny sposób. I tak byłem w tym roku na filmie Niepamięć. Zwykle, gdy chcemy pokazać, że za postaciami dzieją się jakieś niesamowite rzeczy czy widać fantastyczne krainy, korzystamy z blue boxu. Kręci się aktorów na niebieskim tle, a potem w miejsce tego jednolitego koloru wrzuca się wygenerowane komputerowo lub nakręcone już wcześniej ujęcie. W filmie Josepha Kosinskiego zastosowano zaś zamiast tego genialny, ale szalenie prosty patent. Była tam pewna baza nad chmurami, w której toczyła się znaczna część akcji. Twórcy, by osiągnąć realistyczny efekt, pojechali więc nad wulkan i w każdej możliwej opcji, poranka, dnia, wieczora, nocy, nagrywali tamtejsze chmury. Obłoki tam unoszące się idealnie pasowały do postapokaliptycznej wizji świata przedstawionej w filmie. Następnie z trzech bardzo silnych projektów nagrania wyświetlono na białych ekranach, które od razu stały się gotowym tłem. Nie tylko pozwoliło to zrezygnować z blue boxu, ale też oświetliło cały przód i dało wszystkie naturalne odbicia w danej scenografii. Dało to fantastyczny efekt, niemal nie do osiągnięcia za pomocą komputera, a przynajmniej nie bez ogromnych nakładów pracy. To naprawdę świetny pomysł i wiem, że na pewno sam z niego skorzystam przy swoich projektach.
A co z zapowiadanym jako przełom w technice komputerowej Avatarem?
- To był na pewno przełom. Ja sam nie jestem jeszcze do końca przekonany do tej technologii 3D, która wciąż ma wiele minusów. Poza IMAX-em, gdzie mamy dwa nieprawdopodobnie mocne projektory i przez to ten efekt nie jest jeszcze tak widoczny, zawsze zakładając okulary trójwymiarowe w kinie widziany przez nas obraz jest ciemniejszy, niż być powinien. To wywołuje szybsze zmęczenie oczu; sprawia, że film nie jest odbierany tak, jak chcieli twórcy, a efekty 3D nie wychodzą tak spektakularnie, jak były zaprojektowane. Nie mam w związku z tym do tej technologii jeszcze zbyt wielkiego zaufania.
Ale Avatarowi udało się jednak w tym wszystkim obronić?
- Tak, z tym że najbardziej przełomowe jest nie to, co widzieliśmy na ekranie, ale to, w jaki sposób film powstawał – praca na planie z małym ekranikiem, na którym reżyser widział kręconą właśnie scenę w postprodukcji, z gotową animacją i elementami scenografii. Przyznam, że jak zobaczyłem ten materiał zza kulis, autentycznie mnie zatkało. Do tamtej pory myślałem, że już widziałem autentycznie wszystko w dziedzinie efektów specjalnych. Wszystko, co nowe, sprowadza się bowiem raczej tylko do poprawy jakości danej animacji. Jednak jak zobaczyłem Jamesa Camerona biegającego z monitorem, na którym widział zamiast aktorów z kulkami do motion capture niemal gotowych Na’vi skaczących po drzewach… naprawdę zgłupiałem. Pod względem realizacyjnym, produkcyjnym czy nawet technologicznym, Avatar jest kolejnym krokiem milowym w dziedzinie efektów specjalnych. Aczkolwiek od strony widza wcale nie było gorzej, bo tam wszystko było wygenerowane komputerowo, a wyglądało szalenie realistycznie.
Coś jeszcze można uznać za rewolucję w ostatnich latach?
- Sporym krokiem naprzód była też seria Transformers Michaela Baya. To przykład świetnej obróbki żywego planu z animacją komputerową. Różnie można oceniać treści tych filmów, Avatara podobnie, ale od strony technicznej to kawał znakomitej roboty. Do perfekcji dopracowano tam niektóre sceny, pracując na ogromnej liczbie warstw, mieszając przeróżne techniki symulacji płynów, dymu, ognia. Wszystko to na dodatek jest tak dynamiczne, że wzbudza chyba u każdego wielki zachwyt. Szczerze mówiąc lepiej to wyszło moim zdaniem w Transformers niż w The Avengers, gdzie Blu-ray masakrycznie zdemaskował wszystkie niedociągnięcia. Wspomniany też wcześniejszy powrót do projekcji przedniej przy okazji Niepamięci być może też w kolejnych latach przeżyje swój renesans.
Wcześniejsza produkcja Kosinskiego, Tron: Legacy, była chyba nie mniej spektakularna.
- Drugi Tron, w przeciwieństwie do pierwszego, przełomowy nie był. Ten z 1982 roku był naprawdę rewolucyjny, wcześniej czegoś podobnego zwyczajnie nie było. Nikt w takim stopniu nie próbował połączyć aktora z animacją komputerową, wszystko to, co widzieliśmy uprzednio, było naprawdę drobnostką. Dziedzictwo było ładne, widowiskowe, ale nie było w nim nic pod względem technologicznym nowego. W przeciwieństwie do np. takich Piratów z Karaibów.
Davy Jones?
- Davy Jones. Zazwyczaj, gdy siedzę w kinie i oglądam film, wiem, jak wszystko jest zrobione. Oczywiście czasem na osiągnięcie danego efektu jest pięć różnych sposób, a wynik końcowy jest zupełnie taki sam, ale generalnie zwykle rozpoznaję daną metodę. Jak zobaczyłem jednak pierwsze wejście "faceta z mackami na ryju", byłem w szoku. Myślę sobie: "Animatronika?". Ale nie, to nie mogła być animatronika, widziałem poprzednie sceny z użyciem tej techniki i nie ma szans, żeby można było za jej pomocą uzyskać taki efekt. Choćby miał stać wagon ludzi poruszających tymi mackami, to się nie da. No to myślę dalej: "Komputer?". Ale przecież on ma tak realistyczną mimikę twarzy i naturalne, zupełnie prawdziwe oczy. Gryzłem się strasznie długo; wyjaśniły to dopiero pierwsze materiały typu "making of". I znów zwaliło mnie wtedy z nóg, bo zobaczyłem, że tam wszystko było wygenerowane komputerowo, oczy, nos, macki, o całym stroju nie wspominając. Mało tego, tam w większości scen nie było blue boxa, więc trzeba było rotoskopowo, klatka po klatce obrabiać. Niesamowita robota.
Cały czas tutaj mówimy o efektach niemal czysto komputerowych, tymczasem w Hollywood pojawił się przed kilkoma laty wyraźny głos Christophera Nolana, który wszędzie, gdzie tylko było można, stosował tzw. efekty praktyczne.
- Jest w ogóle w tym sporo legendy - szybko obwieszczono, jakoby Nolan z komputera nie korzystał. To oczywiście błąd, bo wiadomo, że maszyna latająca Batmana z Mroczny Rycerz powstaje nie ma prawa unosić się w powietrzu i że stadion nie eksploduje w całości. Jego metoda pozwoliła z drugiej strony na wysadzenie w powietrze szpitala. I to było fantastyczne. Jeśli mamy możliwość zrobienia czegoś fizycznie, jestem jak najbardziej za. Wtedy łapie się kontakt z tym wszystkim, co ważniejsze, aktorzy łapią ten kontakt, reagują bardziej naturalnie. Oczywiście ci, którzy są obyci z animacją komputerową, są w stanie to sobie wyobrazić, ale to u nas dopiero raczkuje. Nie tak łatwo wytłumaczyć aktorowi, jak to dokładnie będzie wyglądało na ekranie i w jaki sposób on ma się zachować. Efekty specjalnie nie zawsze sprzyjają kreacjom aktorskim.