Gigantyczne przedsięwzięcie, jakim jest Avengers: Infinity War stanowi stosowne zwieńczenie wszystkiego, co do tej pory w MCU się wydarzyło. Epicka opowieść imponuje pod każdym względem. Przede wszystkim jednak wprowadza ideę crossoveru na nowy poziom – do tej pory w kinematografii nieznany. To, co w komiksach zostało wypracowane już dawno i od dziesięcioleci rozpala serce miłośników opowieści odcinkowych, teraz zaistniało na dużym ekranie, zaszczepiając bakcyla popcornowej publiczności. Sześć lat temu podobny efekt wywoływał film The Avengers, który przy Wojnie bez granic wydaje się wręcz kameralną produkcją. Nowa część przerasta swojego poprzednika pod względem rozmachu, tworząc przy okazji niebezpieczne zjawisko, mogące działać w przyszłości na niekorzyść marki. Opierając koncept Avengersów na coraz bardziej epickich crossoverach, każdy kolejny obraz będzie musiał przerastać rozmachem swoich poprzedników. Nawet najwięksi psychofani Marvela zdają sobie sprawę, że to nie fabuła jest największą siłą marki. Liczy się oprawa, klimat, ciekawie napisane postacie, dialogi między nimi oraz chemia łącząca głównych bohaterów. Każdy kolejny obraz spod znaku Avengers będzie musiał więc wnosić wymienione motywy na coraz wyższy poziom, aby nie przegrać pod względem jakości z poprzednią odsłoną. W momencie, gdy fabuła dostosowana jest do wymagań bardzo młodej widowni i nie stanowi najmocniejszego punktu produkcji, trzeba wciąż rozwijać niewątpliwe zalety filmów Marvela, aby nie popaść w destrukcyjny dla marki regres. Czy MCU jest skazane na tę tendencję? Na szczęście nie, a dowodem na to niech będzie właśnie Avengers z 2012 roku. Mimo wspomnianej kameralności w powszechnej opinii obraz ten jest lepszy od blockbustera z 2018 roku. Na czym polega jego fenomen? Chyba wszyscy się zgodzą, że na pewno nie w fabule. Podobnie jak w przypadku nowego filmu, to klasyczna komiksowa opowieść, gdzie dobrzy konfrontują się ze złym, a większość czasu ekranowego zajmują epickie walki. Avengers z 2012 roku imponuje jednak konceptem, czyli pomysłem na prowadzenie opowieści. Film oparty jest na kontrastach między wszystkimi głównymi bohaterami, którzy dopiero się poznają i muszą wiele rzeczy przepracować, aby stworzyć tytułową drużynę. W ślad za tym scenarzyści, oprócz rozpisywania scen walk, skoncentrowali się na rozbudowanych dialogach, uwiarygadniających ambicje, motywacje i obawy danych postaci. Powyższe wydaje się kluczowe dla MCU, a Kevin Feige sprawia wrażenie człowieka wiedzącego, co robi. W świetle tego, obraz z 2018 roku jest dużo bardziej klasyczny w treści niż Avengers z 2012, gdzie przykładowo zaskakująco dużo czasu poświęcono rozmowom Czarnej Wdowy i Lokiego czy Natashy z Clintem, które miłośnikom kina akcji, bez zbędnego filozofowania, mogą wydawać się przydługie i niepotrzebne. W Wojnie bohaterów powyższe motywy są nieobecne, a największą głębie zyskuje Thanos, głównie dzięki swoim czynom, a nie rozmowom. Avengers 3 idzie więc inną drogą od pierwowzoru, ustępując miejsca obrazowi z 2012 roku, jako najlepszemu marvelowskiemu crossoverowi. Mimo że rozmachem film ten nigdy nie dorówna nowszym produkcjom, pod względem koncepcyjnym to nadal jedno z najlepszych dzieł Marvela. Zwłaszcza że większość żartów jest celnych, dialogi są emocjonujące, a sceny walk pasjonujące. Avengers nie przerasta pod tym względem Wojny bez granic, ale z pewnością mu dorównuje. W powyższym omówieniu celowo omijam Avengers: Age of Ultron Avengersów. Film ten oczywiście mocno odstaje od swojego poprzednika i następcy, ale winą za taki stan rzeczy trzeba obarczyć różnice kreatywne pomiędzy reżyserem, Joss Whedon, a producentami. Wynikiem tego, film sprawia wrażenie pociętego, niepełnego, źle rozpisanego. Pewne rzeczy są w nim na miejscu, inne zupełnie nie pasują do klimatu. To oczywiście wciąż bardzo dobry obraz, ale trudno go omawiać w kontekście trendów, popychających MCU do przodu. Jak pod tym względem prezentują się solowe filmy z pierwszej fazy MCU? Czy Iron Mana, Hulka i Thora da się dzisiaj obejrzeć bez uczucia zażenowania? Tutaj sprawa nie jest tak oczywista. Powyższe filmy można pół żartem, pół serio, porównać do zdjęcia klasowego sprzed kilkudziesięciu lat, oglądanego przez absolwentów szkoły. Na fotografii widnieją te same osoby, wyglądające tylko trochę, delikatnie mówiąc, mniej gustownie. Te fryzury, kostiumy, niedojrzałe twarze, wywołują u oglądających sympatyczny uśmiech politowania. Tak właśnie jest z pierwszymi obrazami Marvela. Wciąż uwielbiamy bohaterów tych filmów, jednak w świetle tego, co o nich dzisiaj wiemy, ich początki trudno uznać za atrakcyjne. Nie ma oczywiście w tym nic złego. MCU wypracowało sobie obecny poziom dzięki próbom, błędom i trudnym początkom. Gdyby Edward Norton nie wcielił się w zielonego potwora w obrazie The Incredible Hulk, dzisiaj Mark Ruffalo nie mógłby prezentować swojego komediowego potencjału w tej roli. Gdyby Kenneth Branagh, w pierwszym Thor, momentami nieudolnie, nie próbował zaszczepić nieco specyficznego humoru, postaci Boga Piorunów, być może rozwój tego bohatera poszedłby w zupełnie innym kierunku. Nisko oceniany Captain America: The First Avenger, wykreował jednego z najbardziej charakterystycznych złoczyńców MCU, choć wiemy przecież, że Hugo Weaving do roli Czerwonej Czaszki już nie powróci.Poza tym, pierwszy film ze Stevem jest kopalnią nawiązań i odniesień do mitologii MCU, które w późniejszych obrazach odgrywały bardzo istotne role ( Tesserakt, Bucky, Howard Stark, agentka Carter). Film sam w sobie cierpi na kilka problemów charakterystycznych dla pierwszej fazy filmowego Marvela, ale właśnie dzięki tym smaczkom jest on niezwykle istotny dla uniwersum. W przeciągu 10 lat MCU wypracowało sobie styl, który na początku dopiero kiełkował. W kolejnych filmach pojawiły się tony humoru, nieobecnego na pierwszym planie w premierowych obrazach. Dopiero Avengers znalazło odpowiedni balans między śmieszkowaniem, a akcją. Incredible Hulk był praktycznie całkowicie pozbawiony celnego żartu, a pozostałe filmy nie zawsze trafiały w dziesiątkę pod tym względem. Oczywiście należy  tutaj wyróżnić pierwszego Iron Man, który jest tym dla solowych filmów, czym Avengers dla epickich crossoverów. Kameralny, wręcz niskobudżetowy obraz i pomysł opierający fabułę na bardzo charakterystycznej postaci. Mimo że kolejne produkcje przewyższały Iron Mana rozmachem kilkukrotnie, to mało który jest w stanie dorównać mu pod względem klimatu i stylistyki. Również estetyka pierwszych filmów Marvela może nieco trącić myszką. Zmianie, a raczej dostosowaniu do obecnych trendów, uległ wygląd głównych bohaterów. Ich kostiumy są mniej komiksowe i pompatyczne. Przestały rzucać się w oczy jaskrawe barwy stroju Kapitana Ameryki czy płaszczu Thora (nie mówiąc o jego blond fryzurze). Anthony Russo chętnie uciekają od przerysowanej estetyki, implikując postaciom bardziej rzeczywiste cechy. MCU podąża za modami, stąd broda Steve’a Rogersa czy coraz bardziej gustowne stroje Tony’ego Starka. To wszystko sprawia, że ci, dla których superbohaterska stylistyka jest nie do przyjęcia, być może przymknął oko na konwencję i skupią się na zaletach takich produkcji. Powyższe nie razi również komiksowych wyjadaczy, ponieważ nowe pomysły twórców są jak najbardziej akceptowalne i idealnie wpisują się w tendencję ewolucji kinowego Marvela. Pierwsza faza MCU broni się za to pod względem technicznym. Przez dziesięć ostatnich lat oczywiście nastąpił rozwój efektów specjalnych, ale nie tak znaczący, aby filmy oparte na warstwie audiowizualnej różniły się diametralnie. Asgard z pierwszego Thora wciąż prezentuje się bardzo dobrze. Jeden z najgorszych filmów MCU – Thor: The Dark World (to już co prawda druga faza) ma piękną estetykę i pod tym względem zdecydowanie wyróżnia się na tle pozostałych filmów. Oczywiście momentami CGI razi w oczy, ale umówmy się – wiele współczesnych topowych produkcji,  także w ramach MCU, nie domaga pod tym względem. Sporą krytykę za to zebrała między innymi Wojna bez granic i Black Panther. Na tym tle zaskakująco dobrze prezentuje się ponownie pierwszy Iron Man, gdzie niewielki budżet, widoczny jest praktycznie na każdym kroku. Twórcy przyłożyli wielkich starań, aby słabe CGI nie zdominowało opowieści, a tam gdzie się da, zupełnie się nie pojawiało. Wynikiem tego, film jest pełen praktycznych efektów specjalnych, które sprawdzają się idealnie, tworząc przy okazji odpowiedni balans dla obrazu generowanego komputerowo. Powracając do pierwszej fazy MCU, możemy się poczuć jak na wcześniej wspomnianym zjeździe absolwentów, gdzie przypominamy sobie piękne chwile z przeszłości, śmieszkując przy okazji z naszego dawnego image’u. Czy Incredible Hulk, Iron Man, Kapitan Ameryka lub Thor będą określane kiedyś jako klasyka kina? Trudno powiedzieć, bo sytuacja w kinie superbohaterskim wciąż jest bardzo dynamiczna i wiele jeszcze może się wydarzyć. Pewne jest natomiast, że do obrazu Avengers będzie można wracać jeszcze długo po Wojnie be granic, ponieważ nadal ze świeczką szukać we współczesnym kinie tak świeżego podejścia do herosów w trykotach.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj