26 maja w Ergo Arenie w Trójmieście Hans Zimmer rozpoczął polski etap swojej trasy koncertowej. Miałem okazję być na tym koncercie i opowiem Wam, jak to wygląda i czy warto w ogóle się wybrać.
Koncert
Hans Zimmer nie jest tym samym, co zwyczajny koncert muzyki filmowej z puszczanymi fragmentami scen w tle. Temu widowisku nie towarzyszy obraz, który odciągałby uwagę od tego, co robią na scenie muzycy. To oni stanowią o jakości tego show, wkładając serce w granie popularnych tematów z repertuaru Hansa Zimmera. Co prawda, w tle towarzyszą nam różne pasujące do utworu wizualizacje, a czasem mamy spojrzenie na zbliżenie tego, co robią akurat muzycy, ale w tym przypadku mowa jest o dodatku, uzupełnieniu, który jest, bo jest, ale nie przyciąga nadto uwagi. Stanowi integralną część koncertu, która stoi w równowadze z pozostałymi elementami.
W tym przypadku nie ma mowy o tym, by powiedzieć, że w zasadzie odtwarzane są utwory z filmów w skali 1 do 1. W zasadzie nic, co pokazuje Zimmer na koncercie nie brzmi w 100% tak, jakbyśmy słuchali tego w domu. Do każdego utworu jest przygotowana specjalna koncertowa aranżacja, która zmienia jego wydźwięk, siłę, a często jego akcenty są oparte na innych instrumentach, przez co bardzo różni się to od oryginału. A to też jest dużym plusem dla fanów, którzy nie zawsze od razu rozpoznają z czym mają do czynienia, bo brzmi to inaczej, świeżo i ciekawie.
Nie można mylić koncertu Hansa Zimmera ze słuchaniem muzyki filmowej z filmem w tle czy muzyką klasyczną w filharmonii. To jest stworzone dla ludzi, nie tylko dla koneserów, którzy będą analizować każdą nutę. Dlatego też na scenie dzieje się naprawdę dużo. Jest dynamicznie, efektownie (gra świateł!), emocjonująco i z hollywoodzkim zacięciem. Chociaż wciąż jest to koncert, na którym się siedzi i słucha, energia płynąca ze sceny udziela się, a emocje mają wpływ na odbiór. Kiedy trzeba, koncert potrafi wzruszyć, kiedy indziej może przyspieszyć nasze bicie serca. Są momenty spokojniejsze, ale są też szumne, głośne i widowiskowe. Raz ogląda się to z podziwem, raz czuć, jak w odpowiednim momencie dzieje się coś takiego, że aż ciary przechodzą po plecach. Cała gama różnorakich emocji, które pozwalają cieszyć się i przeżyć coś wyjątkowego pod względem emocjonalnym i rozrywkowym.
Na takim koncercie tak naprawdę każdy będzie cieszyć się z innej jego partii. Oparte jest to na tym, jaką muzykę Zimmera i z którego filmu się lubi. Jedna osoba będzie wzruszać się i podskakiwać na
Gladiator, inna będzie wylewać łzy na
The Lion King. Najlepsze są te momenty, gdy bez przerw liczny zespół Zimmera przechodzi z jednego filmu w drugi, bo wtedy towarzyszy uczucie niespodzianki i podziwu, jak dobrze przygotowano to przejście. Chyba dlatego też zaparło mi dech w piersi wyjątkowe otwarcie
Króla Lwa, gdy charakterystyczny głos z soundtracku rozpoczyna wielką przygodę. Przekrój przez wyjątkową muzykę animacji pozwoli osobom wychowanym na niej poczuć coś wyjątkowego. Mnie to szczerze wzruszyło... A do tego okazało się, że głos słyszany na koncercie to naprawdę Lebo M, człowiek, który nagrywał ten album razem z Zimmerem w 1994 roku. A towarzyszyła mu jego córka obdarzona równie wyjątkowym wokalem. Pod wieloma względami czuć i słychać, że to
Król lew, ale zarazem koncertowa wersja jest inna, atrakcyjna i obdarzona świeżością.
Już samo otwarcie potrafi zachwycić w sposób, który zapiera dech w piersi, wywołuje ciary, a ręce same składają się do braw. Najpierw muzycy grający na poszczególnych instrumentach wchodzą na scenę i budują temat z
Driving Miss Daisy, który po jakimś czasie płynnie przechodzi w
Sherlock Holmes, by potem dać widzom wielkim finał z przodującymi gitarami w temacie z
Madagascar. Podczas trzech etapów okazuje się, że scena jest podzielona na trzy warstwy. Najpierw mamy przód, który się rozkręca, potem kurtyna się podnosi i wchodzi środek z perkusjami i bębnami, dając mocne uderzenie, a na koniec z idealnym wyczuciem czasu kolejna kurtyna odkrywa przed nami chór i resztę orkiestry, wprowadzając w oszołomienie, jak to jest idealnie dograne. A to zaledwie samo otwarcie, początek, pierwszy trzy utwory, zanim w ogóle ktoś powie "dzień dobry"! Niesamowite wrażenie!
Jeśli miałbym wybrać najjaśniejszy punkty, o których na pewno długo nie zapomnę, to byłoby to niezwykle trudne zadanie. W całym koncercie jest tak dużo dobra, piękna i widowiskowego show, że każdy znajdzie coś dla siebie, co na długo zapadnie w pamięć. Dla mnie poza otwarciem oraz wspomnianym już
Królem lwem, będą to części z
Gladiator, serii
Pirates of the Caribbean: Dead Man's Chest, trylogii
Batmana Nolana oraz
Man of Steel. Tak, to dużo, a to świadczy właśnie o tym, jak wybitnej jakości jest to rozrywka. To jak pięknie przechodzą pomiędzy tematami
Gladiatora, z wokalem i charakterystycznymi melodiami daje wiele frajdy, a gdy przy Batmanie wchodzi chór z tematem Bane'a, ciary same przechodzą po plecach. Najbardziej jednak chyba zapamiętam
Piratów z Karaibów, bo to przede wszystkim popis jednej osoby - Tiny Guo, niezwykłej wiolonczelistki, która na tej scenie robi niestworzone rzeczy i trudno oderwać wzrok jak gra. Ona właśnie była na pierwszym planie w tej części koncertu, dając pokaz swojego nadzwyczajnego talentu. Zaś temat Supermana wychodzi dobrze, ale prawdziwe uderzenie następuje w momencie, gdy przechodzi w przewodnią muzykę postaci Wonder Woman. Takiego mocnego gitarowego grania chyba nikt nie spodziewałby się na koncercie muzyki filmowej. Efekt kapitalny!
Sam Hans Zimmer to człowiek orkiestra. Tego dnia sam grał na około 10 instrumentach, dawał sygnały dyrygując swoją orkiestrą oraz zabawiał publiczność opowieściami. Chyba najbardziej klimatycznym, poruszającym momentem tego dnia jest jego opowieść o pracy nad trylogią
Mrocznego Rycerza Nolana. Od początku, poprzez śmierć
Heath Ledger, skończywszy na tragedii z Aurory, gdzie na pokazie
The Dark Knight Rises zginęło wiele osób podczas strzelaniny. W tym momencie Zimmer zagrał utwór, który napisał po tym wydarzeniu w hołdzie dla ofiar. Tego dnia był to też hołd dla tych, którzy zginęli w zamachu w Manchesterze. To jest jedyny niefilmowy moment koncertu, który pod względem emocjonalnym działa fenomenalnie, a muzycznie jest równie piękny, jak pozostałe jego partie.
Ciekawe jest to, że choć na scenie widzimy kilkudziesięciu muzyków, są momenty, gdzie niektórzy z nich mogą pokazać swoje umiejętności w partiach solowych. Są tematy muzyczne, gdzie na początku mamy tylko gitarę wylewającą z siebie niezwykłe dźwięki, w innych wiolonczela (wspomniana Tina Guo), w innych skrzypce, a w jeszcze innych perkusje. Zawsze każdy z tych muzyków pokazuje, że nie został wybrany przypadkowo. Hans Zimmer otoczył się talentami z najwyższej półki, którzy gwarantują nietuzinkowe doznania. W tym miejscu mamy też polski akcent w osobie gitarzysty, Aleksandra Barona z Afromental, który nie ustępował innym na krok. Zaś sam Zimmer ogłosił, że Baron zaręczył się z dziewczyną z grupy muzyków. Taka prawdziwa historia miłosna opowiedziana na koncercie.
Tak, jak samemu koncertowi nie mogę niczego zarzucić, tak frustrująca jest nasza rodzima publika. Ludzie spóźniali się na koncert wchodząc już po rozpoczęciu, często kręcili się i chodzili w te i we te, co było powodem do irytacji. Sam Zimmer też to widział i wielokrotnie komentował w, na szczęście, żartobliwym tonie. Najgorzej jednak wyglądało po ostatnim utworze, gdy wszyscy byli brawo w oczekiwaniu na bis, w którym przecież miał polecieć taki hit jak
Time z
Inception. A tu bardzo liczna grupa osób bezceremonialnie odwraca się na pięcie i wychodzi. Nie wiem, czy tak samo to działa na koncertach w innych krajach, ale tak to nie powinno wyglądać. To jest brak szacunku do artystów, brak świadomości, że takie zachowania jest żenujące i złe oraz jest to frustrujące dla reszty publiki, która przyszła tam obejrzeć koncert do końca, a takie osoby im przeszkadzają. Czy naprawdę wszyscy muszą się tak spieszyć, by wyjechać sobie zanim będzie tradycyjny korek? Mi jest po prostu wstyd, tak po ludzku.
Już mnie nie razi fakt, że dużo osób, pomimo otwarcie komunikowanego zakazu, ogląda koncert przez komórkę nagrywając sobie fragmenty, na których potem mało co widać i słychać. To jest akurat znak naszych czasów, do którego łatwo przywyknąć i nie przeszkadza to aż tak. Smutne jednak jest to, że ludzie nie potrafią cieszyć się ulotnością chwili, chłonąc emocje własnymi oczami i sercem, nie przez telefon komórkowy. Naprawdę wprowadzenie zasady deponowania telefonów w jakimś miejscu przed wydarzeniami, zmieniłoby odbiór, bo jestem pewien, że są osoby, których denerwuje świecenie komórkami. Szczególnie, że niektórzy wyraźnie nie potrafią z nich korzystać i zamiast robić zdjęcie, włączają latarkę świecącą na całą scenę...
Koncert Hansa Zimmera to rzecz warta każdych pieniędzy. Niesamowite, wyjątkowe i niepowtarzalne widowisko, które może się spodobać każdemu, kto zna i trochę lubi. Nie trzeba być koneserem muzyki filmowej, by docenić kunszt koncertowych wykonań i popisu umiejętności muzyków. Emocje, jakie towarzyszą podczas tego występu, zostają na długo. A wspomnienia już na zawsze.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h