A miejcie sobie tych swoich Gajosów, Hopkinsów i innych, pożal się Boże, The Rocków – żaden z nich i tak nie dorasta do pięt Danielowi Day-Lewisowi. Prawda? A może to największa bzdura, jaką nam wmówiono?
Co czujesz, kiedy słyszysz, że Daniel Day-Lewis jest najlepszym aktorem na świecie? Jak często to słyszysz? Prawdopodobnie może nawet i zbyt często. Gloryfikacja jego talentu stała się tak natarczywa, że u niektórych zaczęła wzbudzać instynktowny sprzeciw. Do historii przeszła cenzurka wystawiona grze Meryl Streep przez Donalda Trumpa. Amerykański prezydent określił aktorkę jako przecenianą i niejeden z nas podobnie określa karierę Daniela Day-Lewisa. Ba, wystarczy przejrzeć komentarze pod jakimkolwiek materiałem poświęconym Brytyjczykowi. Wśród powodzi ochów i nawałnicy achów wyłuskamy coś na kształt klasycznego już – „jak ma mnie zachwycać, skoro nie zachwyca?”. Czyżby trolling? Poszukajmy odpowiedzi.
Zmordowany maratończyk
Na planie thrillera Marathon Man z 1976 roku, Laurence Olivier przeraził się na widok Dustin Hoffman. Młodziutki aktor wyglądał jak wrak człowieka: śmierdział potem, miał przekrwione oczy, ciężki oddech i ledwie komunikował się z otoczeniem. Olivier zapytał, czy jego koledze z planu nie przydarzyło się może coś złego. Hoffman odrzekł dumnie, że od czterech dni nie spał, nie mył się ani się nie przebierał.
– Dlaczego tak się torturowałeś? – zatroskał się Olivier.
– Taka moja rola… Starałem wczuć się w moją postać – odparł Hoffman.
– Mój drogi chłopcze! Dlaczego nie spróbowałeś aktorstwa? To o wiele łatwiejsze! – prychnął weteran sceny.
Interpretację tej anegdoty możemy zamknąć na stwierdzeniu, że to tylko złośliwy żarcik Laurence’a Oliviera. Ale jednak pobrzmiewa w owej puencie pewna szczerość. Wybitny aktor sugeruje nader ambitnemu Hoffmanowi, że uliczką, którą zmierza (choćby brukowana kością słoniową), jest ślepa. Sugeruje, że wcieleniowe, pełne poświęcenia aktorstwo, chociaż imponujące, przekłada się na rezultat identyczny jak ten, do którego prowadziłyby bardziej oszczędne środki. Słowem: nie trzeba narysować jeżowi sześciu tysięcy kolców, żeby każdy rozpoznał na obrazku, jakie to zwierzę. Nie wiemy, jak do kąśliwej uwagi Oliviera odniósł się potem sam Hoffman. Nie chce mi się wierzyć, że przyjął ją z zupełną pokorą, przecież umęczył się i spocił, a wypoczęty i najedzony wyga przegląda sobie scenariusz i najbezczelniej w świecie drwi z jego poświęcenia! Czym jest owo poświęcenie, jeśli nie czystej wody aktorstwem?
Metoda na aktorstwo
Daniel Day-Lewis usłyszał tę anegdotę podczas udziału w telewizyjnym talk-show.
– Mogę powiedzieć, co o tym myślę? – zapytał prowadzącego. – Z całym szacunkiem do Laurence’a Oliviera, ta historia pokazuje jedynie jego osobiste spojrzenie na aktorstwo. Przecież te same słowa mogli usłyszeć od niego Robert De Niro, Marlon Brando, James Dean czy Mongtomery Clift!
Żaden z wyżej wymienionych aktorów nie zgodziłby się z tezą, że aktorstwo polega na udawaniu. Albo inaczej: że polega wyłącznie na udawaniu. Przeciwnie, to dopiero ostatni etap ich pracy. Są jak szef kuchni, który zanim zaserwuje swoje danie, najpierw musi je przygotować. Bryan Cranston powiedział w rozmowie z Nerdist, że aktorstwo to obserwowanie. Skrytykował młodszych kolegów, którzy narzekają na nudę i zastój pomiędzy kolejnymi rolami. "Aktor nie ma prawa się nudzić" – mówił. – "Powinien uważnie obserwować emocje i zachowania ludzi dookoła, a potem zapamiętywać je i łączyć z daną rolą". Innymi słowy, Cranston wyłożył najważniejsze założenia metody Stanisławskiego. Chodzi o koncepcję warsztatu aktorskiego z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Moskiewski reżyser teatralny Konstanty Stanisławski spisał etos pracy w teatrze i sposób, w jaki aktor powinien przygotować się do roli. Według niego z każdą kolejną fazą tego procesu odtwórca roli miał zbliżać się do widza. W teatrze greckim nosił maskę, która odzwierciedlała emocje, jakie miał przedstawić. W klasycznym teatrze angielskim aktor budził zachwyt – nie tylko swym artystycznym kunsztem, ale i wyglądem. Dowcipnie brytyjską szkołę aktorską nazywa się bish-bash-bosh, czyli: naucz się swoich kwestii, ładnie je wypowiedz i nie przywal przy tym w element scenografii. Rosyjskie podejście odrzucało to, co nazywamy teatralnym tonem. Aktorzy, przygotowując się do dramatów psychologicznych Lwa Tołstoja, nie wygłaszali swoich kwestii z przesadną manierą, lecz starali się robić na scenie dokładnie to, co robiłyby ich postacie, gdyby były prawdziwymi ludźmi.
Obie formy aktorstwa są jak dwie odrębne profesje. Wybitny aktor szekspirowski mógłby nie sprawdzić się w roli wymagającej oszczędnej gry i odwrotnie. Świetnie widać to w produkcjach, które zestawiają ze sobą kontrastujące szkoły. Sam tytuł Pracy aktora nad sobą Stanisławskiego pięknie oddaje jego podejście. Aktor, opracowując daną postać, powinien się nią stać. Jeżeli jego bohater ma przedstawić pożądaną emocję, aktor przypomina sobie podobny stan i stara się go odtworzyć. Odtwórca roli musi wiedzieć o swojej postaci wszystko: odnajdywać się w jej relacjach z pozostałymi bohaterami, znać jej cel i wiedzieć, jakie motywy skłoniły ją do osiągnięcia tego celu.
Podejście to dotarło do Ameryki dzięki Antonowi Czechowowi, Ryszardowi Bolesławskiemu, Lee Strasbergowi i innym, którzy rozszerzali metodykę Stanisławskiego i wykładali ją pierwszym gwiazdom Hollywood –w tym aktorom, na których autorytet powołał się Daniel Day-Lewis. Strasberg odszedł od wyczerpującego studium charakteru, które polecał Stanisławski. W zamian kazał swoim uczniom poszukiwać swoich postaci, sięgając jeszcze głębiej w odmęty własnych przeżyć. Wybaczcie, jeżeli moja interpretacja podejścia Strasberga jest chybiona, ale jej sedno zrozumiałem w ten sposób: podczas gry to nie ty stajesz się swoją postacią, ale twoja postać staje się tobą. W gruncie rzeczy oba podejścia były podobne, bo miały sprawić, że uwierzymy w to, co oglądamy i poczujemy prawdziwe emocje.
Daniel Day-Lewis idzie o krok dalej
Jeżeli natknęliście się na kryminały Nicholasa Blake’a, wiedzcie, że pod tym pseudonimem pisał ojciec Daniela Day-Lewisa. Cecil Day-Lewis był wybitnym poetą i pisarzem. Odwiedził syna, gdy ten grał Hamleta w Teatrze Narodowym w Londynie w 1989 roku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby Cecil nie umarł kilkanaście lat wcześniej. Po tym, jak zobaczył ducha swojego ojca, Day-Lewis na zawsze porzucił teatr i nigdy do niego nie powrócił. Wobec aktorstwa filmowego nie był już taki konsekwentny. Co jakiś czas wspominał o emeryturze, ale za każdym razem, czasami po kilku latach, powracał w kolejnej roli. Najnowsza jego deklaracja ma bardziej oficjalny i ostateczny wydźwięk, ale wolę traktować ją z rezerwą. Tak czy inaczej, na pewno nadchodzącego, nienazwanemu jeszcze filmowi Paul Thomas Anderson nie zaszkodzi katastrofalne „Daniel Day-Lewis w swojej ostatniej roli” na plakacie.
Ale ta i poprzednie deklaracje nie wynikają z tego, że aktor stracił serce do swojego zawodu, popadł w rutynę ani, tym bardziej, że jest za stary. Day-Lewis to wielki miłośnik kina, zwłaszcza amerykańskiego. Mimo że urodził się w Anglii, a na co dzień mieszka w Irlandii, zasłynął grą w produkcjach zza oceanu. Zresztą nie zostałby aktorem, gdyby nie młodzieńcza fascynacja amerykańskim kinem. Był zachwycony Robert De Niro w Taxi Driver. Najwidoczniej wziął sobie do serca informację, że De Niro przygotowywał się do roli, prowadząc prawdziwą taksówkę. Nie tylko zaadaptował tę metodę, ale doprowadził ją do ekstremum. Właściwie każda jego rola wiąże się z jakąś ciekawą anegdotą.
Day-Lewis na potrzeby filmu In the Name of the Father spędził za kratami kilka nieprzespanych nocy. Polecił strażnikom, żeby go torturowali i próbował w ten sposób zrozumieć, co mógł odczuwać niesłusznie skazany Gerry Conlon. Przed zdjęciami do The Last of the Mohicans wyruszył w dzicz, gdzie jadł tylko to, co sam upolował, zbudował sobie szałas i wyciosał kanoe. Kiedy miał zagrać Rzeźnika, czarny charakter z Gangs of New York, wprawił się w profesji swojego bohatera. Nie tylko nieźle szło mu krojenie mięsa, ale jeszcze na dodatek chodził po mieście, szukając zaczepki i prowokując bójki. W przygotowaniach do kolejnych ról uczył się czeskiego, został cieślą i spędził kilka lat na treningach bokserskich. Żeby wcielić się w sparaliżowanego bohatera My Left Foot: The History of Christy Brown nie tylko spędził miesiące z paralitykami, ale sam symulował tę przypadłość, każąc nosić się na rękach i karmić. Na planie Lincoln komunikował się z ludźmi tylko poprzez esemesy i nie reagował, jeżeli ktoś nie zwracał się do niego per sir albo panie prezydencie.
„Jestem za słabym aktorem, żeby móc to sobie wyobrazić.”
Tymi słowami Daniel Day-Lewis odpowiadał na pytania, dlaczego tak bardzo poświęcał się dla kolejnych ról. Czy zatem aktor, którego tak często nazywamy najlepszym, tak naprawdę jest najgorszym aktorem świata? Nie umie zagrać rzemieślnika, więc uczy się danego rzemiosła i staje się rzemieślnikiem? Czy na tym polega aktorski talent? Czy imponujące historie o jego wieloletnich przygotowaniach do kolejnych ról zasługują na nasz podziw i świadczą o jego wybitności? Czy oceniamy jego kolejne role przez pryzmat wyczerpujących przygotowań?
Jeżeli tak, to dlaczego wszyscy pozostali aktorzy nie robią tego samego i nie przyjmują jednej roli na kilka lat? Czy mają wyobraźnię, której brakuje Danielowi Day-Lewisowi, i nie muszą przygotowywać się do ról z podobnym poświeceniem. A może brak im komfortu przyjmowania tylko takich zleceń, na jakie mają ochotę? Day-Lewis nieraz starał się o role, które ostatecznie przypadały komuś innemu. Zmagał się z tymi samymi problemami, co inni aktorzy i nie każdy film, w którym wystąpił, można uznać za udany. Ale nie potrafię wskazać ani jednego tytułu, w którym zagrał na autopilocie.
Nieco inne światło na warsztat gwiazdy There Will Be Blood rzuca cecha, która zdaje się najpełniej określać jego osobowość: ciekawość. To ona skłania go do przyjmowania kolejnych ról i sprawia, że trudno oskarżyć go o lenistwo. Podejmuje się kolejnych zwariowanych wyzwań, bo kieruje nim dociekliwość. Aktorstwo, jak żadna inna profesja, pozwala doświadczyć, jak to jest być kimś innym. Daniel Day-Lewis zdaje się wykorzystywać tę okazję najlepiej, jak się da. Przez rekordową ilość Oscarów na koncie i nieszczęsną łatkę „najlepszego” przestajemy postrzegać go jako zajawkowicza, który spełnił swoje dziecięce marzenia.
Nie chcę wyrokować, czy Day-Lewis jest najlepszym aktorem na świecie. Równie dobrze może być jednocześnie najlepszy i najgorszy. Skoro jego role przemawiają do ciebie głośniej niż jakiekolwiek inne, śmiało, uznaj go za boga dużego ekranu! Jeśli jednak słyszysz jedynie cichutki szept, przyznaj rację samemu zainteresowanemu.