ADAM SIENNICA: Gdy widzowie odpalą Netflixa i zobaczą przy filmie Dzień Matki napis "film akcji", to raczej szyderczo się zaśmieją. Sens jednak może nas pozytywnie zaskoczyć. Dlatego ciekawi mnie, co pan poczuł, gdy dostał pan propozycję zagrania w takim filmie? To jednak gatunek, który w Polsce jest dość rzadki.
DARIUSZ CHOJNACKI: W Polsce jakoś tak mamy z kinem akcji, że się go obawiamy. Wchodziłem do tego projektu z pełnym poczuciem bezpieczeństwa z powodu produkcji Najmro, którą wcześniej zrobił Mateusz Rakowicz. Film różnił się od tych, które zazwyczaj powstają w Polsce. Młodzi reżyserzy umieją korzystać z narzędzi, które oferuje im współczesne kino. Byłem więc spokojny. Towarzyszyła mi radość, bo już na etapie rozmów była zabawa [śmiech]. Na planie odpaliliśmy wrotki i poszło! Do tego doszedł kawał świetnej roboty Agnieszki Grochowskiej, która pokazuje, że polski aktor potrafi się bić [śmiech].
A to nie jest łatwe – nawet w Hollywood! Charlize Theron pokazała, że się da, ale wiele aktorek na tym poległo. Trudno w takiej sytuacji o wiarygodność.
Plusem jest to, że twórcy dali możliwość przygotowania się do tego filmu. Jeśli się nie mylę, Agnieszka pracowała nad tym prawie pół roku. Trzeba też dodać, że kaskaderzy, którzy pracują i przygotowują filmy w Polsce, wchodzą na coraz wyższy poziom. Od tej strony wszyscy czuliśmy totalne bezpieczeństwo, bo to kompletni profesjonaliści. Mam nadzieję, że to widać na ekranie [śmiech].
Widać nie tylko profesjonalizm, ale też kreatywność w scenach akcji. Zaskoczyło mnie i rozbawiło, gdy w scenie walki w kuchni Agnieszka Grochowska wykorzystała marchewkę jako broń.
Tak, dokładnie! To jest hit [śmiech]. Sam podczas tej sceny podobnie zareagowałem. To jest jakaś petarda!
Widziałem wiele filmów akcji, a jednak polski film zaskoczył mnie scenami walk. To niesamowite. To chyba zasługa reżysera.
Mateusz Rakowicz wyrasta nam na specjalistę od kina gatunkowego. Jego przygotowanie (bo twórcy mieli wszystkie te sceny rozpisane co do sekundy) i kreatywność dają siłę aktorom. Oni wiedzą, czego chcą. Aktora zawsze uspokaja to, że wszystko jest pod kontrolą. Na planie nie było chwili zwątpienia. Dzień Matki jest przemyślany przez Mateusza od A do Z.
W tym wszystkim Mateusz Rakowicz jeszcze jest reżyserem niedoświadczonym, bo ma na koncie tylko produkcję Najmro. Zastanawia mnie, jak się z nim współpracuje na planie.
Przede wszystkim praca z nim to była dobra zabawa. Jest to reżyser, który cały czas jest w procesie: uczy się, jeździ na warsztaty i spotkania, jest otwarty, a na planie dużo rozmawia z aktorami. To człowiek, który cały czas się przygotowuje. Ma na koncie dwa filmy, ale są to potężne produkcje, z którymi związana jest duża odpowiedzialność. Praca z nim więc była bezpieczną zabawą.
A pan prywatnie jest fanem kina akcji?
Nie jestem. To nie tak, że w ogóle nie oglądam takich filmów, bo mam przyjaciół, którzy kochają kino gatunkowe, więc czasem idziemy razem do kina. Zagraniczne produkcje są na najwyższym poziomie, więc nieraz jest to ogromna przyjemność.
Kino akcji przeważnie ma pretekstową fabułę, ale Dzień Matki stara się mówić coś więcej za pomocą Niny walczącej o syna oraz wątku Igora, którego motywacją jest dobro córki. To całkiem skutecznie pogłębia wydźwięk filmu.
W kinie pojawia się coraz więcej kobiecej siły. Plusem tego filmu jest też to, że można się zastanowić, co mężczyźni mają w głowach. Rzadko w Polsce mówi się o relacji ojca i dziecka. To duży plus tego scenariusza, bo pozwala przyjrzeć się, co się dzieje z facetem, gdy musi podjąć różne decyzje. Często w takich sytuacjach możemy wybierać źle, ale chodzi bardziej o to, jakie emocje względem dziecka tobą kierują. To jest właśnie istotne w tym filmie. I to jest główny motor napędowy mojej postaci.
To wydaje się kluczowe w postaci Igora, bo nie da się jednoznacznie ocenić, czy jest on dobry, czy zły.
Jeśli tak zostanie on odebrany, to będzie mój sukces. I oczywiście też Mateusza Rakowicza. Nie chciałbym, aby ludzie mówili: "co za zły, beznadziejny frajer!" [śmiech]. Często myślimy, że wiemy, jak w konkretnej sytuacji byśmy zareagowali, a tak naprawdę, dopóki nie zderzymy się z daną sytuacją, nie wiemy, co byśmy zrobili. W filmie mój bohater reaguje w taki sposób, ale i tak kluczowa w tym jest miłość.
To może wywołać ciekawe przemyślenia u widza, bo przecież postać Niny też nie jest śnieżnobiała i idealnie dobra.
Ten film został ze mną na dłużej. Mam dwie córki, więc ani Igora, ani tym bardziej Niny bym nie potępiał. Podczas pracy na planie odkryłem, że jestem w stanie zabić. Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałem. Wielu z nas mogłoby zrobić dużo zła, by uratować kogoś, kogo kochamy najbardziej na świecie. I ta odpowiedź personalnie mnie uderzyła, bo tak, mógłbym w takiej sytuacji wyrządzić komuś krzywdę.
A ta świadomość pomogła w tworzeniu kreacji?
Jak najbardziej. Włączyłem sobie skojarzenie z własnymi dziećmi. Stąd też pojawiał się strach lub siła do działania, bo coś podobnego mogłoby się naprawdę wydarzyć.
Fajne w tej postaci jest to, że pozornie wydaje się niegroźnym fajtłapą, a te wszystkie emocje są w środku. Aż wykipiały w fantastycznej scenie ze zlewem. Jak podszedł pan do budowy tych emocji, by były one dostrzegalne pod warstwami i by była ta świadomość, że one zaraz wybuchną?
Ta scena, o której pan mówi, jest bardzo ważna. Zastanawialiśmy się nawet, czy to nie jest jakoś przerysowane. Trzeba jednak wziąć pod uwagę trudną sytuację, problemy z żoną i córką oraz to, że całe życie się sypie – wtedy nie ma w ogóle takiego poczucia. To jest dobre, bo pokazuje na ekranie żywego człowieka, a nie jakąś karykaturalną postać. Zależało nam na tym, by w tych postaciach był dostrzegalny człowiek. Czy to u mojej postaci, czy to u Niny.
Dzień Matki jest pierwszym od lat polskim filmem, który obejrzałem trzy razy. Uwielbiam analizować wszelkie detale. Zaskoczyło mnie to, że z każdym seansem atmosfera niepokoju przepełniona napięciem działa tak samo dobrze. Wręcz przytłacza i nie pozwala na chwilę oddechu.
Już można było to odczuć na poziomie scenariusza. Ogromną robotę w tym aspekcie wykonano w montażowni. Mam wrażenie, że twórcy spędzili tam kilkaset godzin. Od początku Mateusz mówił, że musi być dobry rytm, więc to było celem do osiągnięcia przy montażu. Mam wrażenie, że znaleźli ten rytm, ale było to okupione ogromem pracy.
Dzień Matki to film Netflixa, więc będzie mieć globalną premierę. Pytanie więc brzmi, czy jest pan gotowy na oferty z Hollywood?
[śmiech] Aż tak daleko się nie wybieramy! Na razie chcę się cieszyć premierą i tym, co się dzieje wokół tego filmu. To już jest fantastyczna przygoda. A co potem? Zobaczymy [śmiech].
Ten film jest ważny dla polskiego kina, bo do tej pory nie mieliśmy tak twardej bohaterki. Agnieszka Grochowska staje się gwiazdą kina akcji.
Aktorka kojarzona eterycznie, która zawsze gra role dramatyczne, tym razem dostaje szansę zrobić kino akcji. I to możliwością przygotowania się do takiej postaci! Nigdy za dużo kobiecej siły! [śmiech]
Wiem, że jest pan fanem piłki nożnej, ale też analizuje pan ostatnio środowisko kibicowskie. Zastanawiam się, czy to z uwagi na jakąś rolę?
Tak, zgadza się, analizuję to środowisko pod kątem zawodowym. By zobaczyć, co to za energia i co ona ze sobą niesie. Wchodzę w kolejny rejon poznawania wrażliwości ludzi. Takie analizowanie jest mi zawodowo potrzebne. Przyglądam się różnym środowiskom i zastanawiam się, dlaczego się nienawidzą i skąd się biorą określone rzeczy. To wywodzi się z tego, że mnie interesuje człowiek. Muszę wiedzieć coś więcej o nim, by móc go dobrze grać. Nie chcę opierać się na "bo tak mi się wydaje". Wolę wejść w te środowiska, by wiedzieć, jak coś ukazać.
Czyli to bardziej dla własnego rozwoju? Nie ma to związku z określonym projektem?
Tak, zgadza się. Projekty są różne i nigdy nie wiesz, co ci się trafi. Po prostu nie tracę czasu [śmiech]. Jest mi to potrzebne, bo w tym zawodzie spotykam się blisko z drugim człowiekiem. Muszę być zawsze przygotowany i znać jego motywacje i serce. A to samo w sobie jest pięknem aktorskiego życia.
Czasem można odnieść wrażenie, że dla zwyczajnego widza polskie kino to wyłącznie komedie romantyczne lub filmy kostiumowe. Lubi pan takie gatunki jako aktor, czy raczej stroni pan od nich?
Sami jesteśmy odpowiedzialni za poziom artystyczny tego, co robimy. Do 30. roku życia miałem zasadę, że nie gram w serialach. Te jednak kompletnie się zmieniły, są teraz zupełnie inne niż kiedyś. Nie miałem okazji odmówić głównej roli w komedii romantycznej. Rzeczywiście jestem fanem kina kostiumowego. Bardzo mnie to wciąga i chciałbym się z czymś takim zmierzyć. Dla mnie ważna jest najpierw postać – później zastanawiam się, co to w ogóle jest. Jeśli na poziomie scenariusza jest ciekawie, a spotkanie z reżyserem jedynie to potwierdza, to nie zastanawiam się nad gatunkiem. Pozostaje tylko pytanie: jaki to niesie ze sobą poziom?
Nic, tylko czekać, aż w Polsce powstanie coś w stylu Walecznego serca Mela Gibsona.
[śmiech] Chciałem do tego nawiązać! Jakbym chciał robić kino kostiumowe, to zdecydowanie na pierwszym miejscu byłoby coś w stylu Bravehearta. Albo coś w stylu mojego ukochanego filmu Ostatni Mohikanin! Błagam, zróbmy takie dobre kino! [śmiech]
Nie mogę nie zapytać, co dalej? Jakie filmowe role ma pan w planach?
Zacząłem prace nad kilkoma serialami, ale nie mogę nic zdradzić. Jeden jest już rozpoczęty, a do dwóch kolejnych się przymierzamy. W tym są dwie produkcje Netflixa. Powoli pracujemy.
Wiem, że lubi pan dobrą muzykę (na czele z jazzem) i dobrą książkę. Czy to jest ważne w pana pracy?
Nigdy nie ukrywałem, że motorem napędowym mojego zawodu nie był ani teatr, ani film. Inspiracją dla mnie jest przede wszystkim człowiek, bo lubię rozmawiać i zrozumieć drugą osobę. To się dobrze łączy z moim zawodem. Ważna jest też muzyka. W niej odnajduję energię do grania. Rytm postaci. Dlatego muzyka jest dla mnie kluczowa. Dzięki niej znajduję emocje i wrażliwość. Bez względu na to, kogo gram, nie muszę się nad tym zastanawiać, bo wszelkie potrzebne narzędzia odnajduje w muzyce. Interesuje mnie szerokie spektrum muzyczne, bo każdy gatunek niesie jakąś odpowiedź na pytanie o człowieka. Książki też są oczywiście istotne, bo one uruchamiają wyobraźnię. Mam w nich kontakt z wieloma osobowościami i światami, co też stanowi klucz w moim zawodzie.
A co pan lubi oglądać?
Filmy czasem oglądam. Moja żona jest pasjonatką seriali. Cały czas siedzi na platformach streamingowych. Wówczas pojawia się między nami pewny zgrzyt, bo ja wolę książki. Co prawda, były takie okresy, gdy przez miesiąc oglądaliśmy kilka seriali, ale to zabierało mi cierpliwość do czytania czy słuchania muzyki. Słucham winyli – od początku do końca – a to wymaga skupienia. Szczególnie gdy jest to trudna muzyka. Kiedy przez miesiąc oglądam świetne seriale, to widzę, że tracę skupienie. Uciekam więc od tego, by zostać z moją wrażliwością, która jest książkowo-muzyczna.
A jakiś ulubiony serial?
Jednym z najważniejszych seriali dla mnie jest Robin z Sherwood z Michaelem Praedem. Totalna klasyka! Z moją żoną wciągamy w to nasze dzieci. W grudniu mamy taką tradycję, że oglądamy razem pierwszą i drugą serię. Robimy tak od 10 lat! To pozwala powoli budować wrażliwość, bo kochamy takie rzeczy i po prostu to jest nasz świat. Ten serial jest ze mną od 13. roku życia. To po prostu daje nam poczucie bliskości i bycia ze sobą. Przypomina o wrażliwości w tych trudnych czasach – o tym, że można uciec do takiego świata, w którym robi się dobro [śmiech].