Serial Defenders to przygody czwórki superbohaterów Marvela, którzy zwykle wolą pracować samodzielnie. Podobnie było przez blisko pół wieku komiksowych przygód tej grupy... tyle że tamtejsi Defenders to zupełnie inni ludzie.
Gdy kilka lat temu Netflix ogłosił swe komiksowo-serialowe plany (cztery samodzielne tytuły, a potem finałowe przygody Daredevila, Luke’a Cage’a, Jessiki Jones i Iron Fista pod banderą The Defenders), obok zachwytów i sporych oczekiwań wśród fanów komiksów Marvela dość głośna była jeszcze jedna reakcja – ale o co chodzi? Co te postacie mają wspólnego z Defenders? To marvelowska marka, która istnieje od początku lat siedemdziesiątych i w różnych inkarnacjach lepiej lub gorzej radzi sobie do dziś, ale z pewnością nigdy, ani przez moment, nie miała takiego składu. Ba, nigdy nie ograniczała się też do lokalnych nowojorskich działań, często była wręcz konkurencją dla Avengers i dziesiątki razy ratowała całą naszą planetę przed rozmaitymi zagrożeniami z zewnątrz, wewnątrz czy innych wymiarów. Czemu więc teraz wykorzystano tę czwórkę jako telewizyjny skład Defenders? Uczciwej odpowiedzi na to pytanie pewnie nie poznamy nigdy. Cóż, Marvel, zdając sobie sprawę z rozmiarów telewizyjnej promocji, uruchomił niedawno na nowo komiksowych Defenders (to już piąty w historii komiks pod tym tytułem) właśnie z ekipą znaną z telewizji. Ale to oczywista zagrywka bieżąca. My tymczasem przyjrzyjmy się i historii komiksu, i powstawaniu serialu. Oto Defenders!
Grupa ta zadebiutowała w 1971 roku w pierwszy numerze komiksu Marvel Feature i początkowo była triem komiksowych outsiderów, trójką pełnych mocy postaci, które raczej nie przepadały za pracą zespołową. Oczywiście połączyła ich misja ratowania naszej planety, ale ci goście nawet się nawzajem niespecjalnie lubili. O kim mowa? To Doctor Strange, Hulk i Namor. Dwóch pierwszych chyba nie trzeba przedstawiać, bo nawet ci, którzy nie czytają komiksów Marvela, pewnie widzieli ich na wielkim ekranie. Namor zaś to jeden z najpotężniejszych na Ziemi mutantów i władca Atlantydy, wielkiej podwodnej krainy. Co ciekawe, to jedna z najdłużej występujących postaci w komiksach Marvela, zadebiutował bowiem w 1939 roku, czyli dwa lata wcześniej niż Kapitan Ameryka. Ten silny i arogancki władca czasem pomagał ludziom, czasem z nimi walczył (obecnie pojawia się na łamach wydawanego w Polsce New Avengers), ale gdy trzeba było ratować całą planetę, nie ociągał się i stawał ramię w ramię z innymi.
Po trzech zeszytach Marvel Feature Defenders dostali swój własny komiksowy tytuł i działali w nim przez 15 lat (co przełożyło się na 152 zeszyty). Już w drugim numerze do składu doszedł kosmita Silver Surfer i pomimo późniejszych zmian w obsadzie, gdy tradycyjny fan komiksu słyszy hasło "Defenders", myśli właśnie o tym kwartecie – Doctor Strange, Hulk, Namor i Silver Surfer. Początki ich przygód wydano po polsku w dwóch tomach serii Wielka Kolekcja Komiksów Marvela: Dzień Defenders i Wojna Avengers z Defenders. To świetna lektura dla miłośników klasycznych komiksowych opowieści. Znajdą tu oni bowiem długie komiksowe tyrady o imponderabiliach, kilkustronicowe bijatyki, w których postacie często mówią, co w danym momencie robią, czy perfidne intrygi złowrogich bytów z innych wymiarów (gościnnie pojawiają się chociażby Dormammu czy Loki).
Zakończona w 1986 roku seria Defenders (z kronikarskiego obowiązku dodam tylko, że Luke Cage był przez jakiś czas członkiem grupy, a Iron Fist dołączył do nich bodajże na jeden zeszyt) nie była końcem opowieści. Członkowie grupy czasem łączyli siły – zwłaszcza podstawowa czwórka – by komuś nałomotać, ale na nowy tytuł pod szyldem Defenders trzeba było czekać do 1993 roku. Wtedy pojawili się Secret Defenders, zupełnie różna opowieść o co chwila innym zespole herosów, których zbierano w zależności od potrzeb misji. Obok dawnych postaci można tu było spotkać bohaterów z tak różnych stron uniwersum Marvela, jak Wolverine, Drax Niszczyciel czy Deadpool. Seria przetrwała 25 numerów. Potem wracano do tego pomysłu jeszcze kilkakrotnie, zmieniając konwencję albo tytuł – był The Order, byli Last Defenders, a potem oczywiście kolejni po Last i tak dochodzimy do piątego tytułu, który wystartował niedawno, chcąc skorzystać z szumu wokół serialu.
A jak potoczyła się z kolei jego historia? Ogólnie rzecz biorąc – pozytywnie, bo możemy go oglądać. Oczywiście od pierwszych zapowiedzi całość uległa pewnym korektom – popularność pierwszego serialu, który trafił na antenę, Daredevil, spowodowała, że jeszcze przed Defenders nakręcono jego drugi sezon. Jeszcze większym zaskoczeniem okazała się popularność postaci, która pojawiła się gościnnie właśnie w tym drugim sezonie, czyli Punishera, bezwzględnego mordercy wszelkich przestępców. W efekcie czego równocześnie z realizacją Defenders w tym samym studio filmowym w Nowym Jorku zaczęto zdjęcia do kolejnego (to już będzie szósty) serialu rozgrywającego się w tym samym komiksowym nowojorskim uniwersum, którego tytułowym bohaterem jest nie kto inny jak wspomniany Punisher. Skąd tak dobrze wiem, że w tym samym czasie i że w Nowym Jorku? Bo w styczniu tego roku byłem gościem na planie obu tych seriali i spędziłem długi i pełen wrażeń dzień w studiu na Greenpoincie, gdzie obejrzałem zarówno dojo Collen Wing, jak i kryjówkę Micro czy słynną ścianę broni Punishera. Ale o rzeczach związanych z Punisherem napiszę za dwa miesiące, przy premierze serialu.
Sympatycznie było zobaczyć przy pracy całą czwórkę serialowych herosów (czy raczej szóstkę, bo w scenie, którą podpatrywaliśmy, pojawiali się jeszcze Collen i Stick). Rzecz była stosunkowo prosta – ot, wyjście z dojo i zerknięcie do stojącej na ulicy furgonetki, ale ilość dubli i zmian ustawień kamery dała w sumie kilka godzin roboty, podczas których samego wykrzyczanego przez reżysera „Akcja” było pewnie z pięć minut. Łatwo było zauważyć, w którym miejscu owa „Akcja” się kończy, bo natychmiast w kadr wbiegały asystentki, rozdając wszystkim aktorom grube kurtki (nowojorski wieczór w styczniu w Chinatown nie należał do najcieplejszych). Skąd to Chinatown, skoro mówiłem o Greenpoincie? Ano – magia ekranu. Wnętrze dojo zbudowano w studiach na Brooklynie, ale sceny rozgrywające się teoretycznie po drugiej stronie drzwi kręcono już na prawdziwym Manhattanie, gdzie przewieziono nas po południu. A wcześnie rano oglądaliśmy kręconą właśnie jeszcze zupełnie w innej części miasta rozmowę między Alexandrą (Sigourney Weaver) a XXXX (i tu zostawię krzyżyki, bo może ktoś jeszcze nie dooglądał do tego miejsca i byłby to dla niego spoiler). Rrozmowa miała miejsce na starym cmentarzu, pełnym zabytkowych nagrobków. Rzecz w tym, że wynajęta do zdjęć nekropolia była… żydowska, co znaczy, że nagrobki opatrzono napisami w jidisz. Operatorzy mocno więc musieli się namęczyć, by jak najmniej inskrypcji pojawiło się w kadrze, a to, co zostały, pewnie usunięto w postprodukcji, bo wątpię, by pasowały do opowieści.
Ale powróćmy do nowojorskiego wieczoru w Chinatown. Skończyliśmy go krótkimi rozmowami z obsadą. Krysten Ritter powiedziała mi, że Jessica Jones niewiele się zmieniła od wydarzeń znanych z serialu serialu i wciąż jest… (jaki będzie rodzaj żeński od „dupkiem”?), a ona chętnie czyta najnowsze komiksy z Jessicą, które ostatnio wydaje Marvel; Charlie Cox (Daredevil) opowiedział, że gdy podpisywał kontrakt na swój serial, w ogóle nie przejmował się ciągiem dalszym, traktował to jak daleką przyszłość i opcję stosunkowo mało prawdopodobną, a tu nagle kręcą kolejny serial w dużym składzie i naprawdę dobrze się przy tym bawią; a Mike Colter i Finn Jones, którzy przyszli razem jak oryginalni Power Man i Iron Fist, mówili, jak często całą czwórką chodzą po zdjęciach na kolację i jak ludzie reagują, gdy rozpoznają kogoś z nich, a dopiero po chwili orientują się, że cała ekipa siedzi razem. A potem pobiegli z kręcić kolejne ujęcie. Czyli, innymi słowy, jak wszyscy Defenders przed nimi, bronić nas przed złem.