Ostatnio pod pisanymi przeze mnie recenzjami The Big Bang Theory pojawia się coraz więcej krytycznych głosów odnoszących się częściej do mnie. Wielu z Was prosi, bym zaprzestał pisania recenzji, gdyż widocznie o serialu nie powinienem się wypowiadać, ponieważ go nie lubię. Tyle że w przeszłości Teoria… była moim ulubionym sitcomem, wszystkie odcinki sezonów 1-7 widziałem co najmniej dwa razy i choć odczułem drobny spadek jakości w sezonach 5-7 nadal zdarzały się epizody, w których śmiałem się do rozpuku, a seans stanowił miłą wizytę u lubianych bohaterów. Niestety od sezonu numer 8 oglądanie przygód Sheldona i spółki stało się bardziej rutyną. Ta rutyna trwa do dziś i przejawia się w moich coraz ostrzejszych opiniach dotyczących nowych odsłon. Zamierzam więc raz na zawsze wyjaśnić kwestię tego, co w serialu poszło przez ostatnie lata nie tak, oraz wyjaśnić, dlaczego nadal piszę recenzje Teorii… pomimo rzekomej mordęgi podczas seansu oraz samego pisania. Uwaga na spoilery!

 „Toto, mam wrażenie, że nie jesteśmy już w Kansans”

Najgorsze, co mogło spotkać Teorię wielkiego podrywu to zmiana własnej tożsamości. Komedia zaczynała jako historia grupy nerdów i geeków, którzy mają problemy z funkcjonowaniem w społeczności, a wchodzenie w interakcje z kobietami było dla nich wyzwaniem o wiele większym niż rozwiązywanie skomplikowanych równań z dziedziny fizyki. Razem z Penny – piękną blondynką, która wprowadza się naprzeciwko tych niezwykłych umysłów – widzowie odkrywali świat nauki, ale również ich niezwykłych zainteresowań. Leonard, Sheldon, Howard i Raj kochali komiksy, filmy, seriale, zarówno gry video, jak i gry bez prądu (na czele z Dungeons & Dragons). Teoria… z pomysłem, ciekawym humorem przedstawiła światu grupę społeczną będącą do tej pory na uboczu i choć operowano stereotypami, które już w momencie premiery były nieco przedawnione, to dzięki tej produkcji bycie geekiem stało się nie tyle obrazą co dumą. Przy okazji serial oferował całkiem niezłą historię miłosną, wprowadzoną zapewne po to, by trafić do szerszego grona odbiorców. Sitcom bez problemów miłosnych przecież istnieć nie może. Tak więc tytuł był przyjazny dla ludzi nieobeznanych z popkulturą, a dla fanów tejże był wręcz istną kopalnią, w której szukało się licznych nawiązań do kulturowych fenomenów filmowych, serialowych, komiksowych itp. na czele z Gwiezdnymi wojnami i Star Trekiem. Obecnie widownia Teorii… jest bardziej skierowana do osób, które niekoniecznie zainteresowane są popkulturą. Nawiązania zostały znacząco ograniczone, a w wielu nowszych epizodach po prostu ich nie ma. Sitcom zbliżył się klimatem bardziej do produkcji w styluFriends i How I Met Your Mother. Tyle że postacie nie były na początku pisane z myślą o takim formacie, więc zmiana odbiła się bardzo negatywnie na poziomie nowych serii. Zwiększenie obsady o członków, którzy nie należą do pasjonatów dóbr obecnej kultury wydawało się pod tym względem decyzją rozsądną, ale te nie zaskarbiły sobie zbytniej miłości fanów, ciągnąc produkcję coraz niżej. Gorzej, że cała otoczka skupiająca się na hobby w ogóle stała się dla Teorii… kulą u nogi. Chłopaki zrezygnowali ze wszystkiego, co kiedyś kochali. Tak jakby rozmowy o najnowszych komiksach czy filmach przestały być istotną częścią ich życia. Teraz liczą się tylko związki, a nie to było przecież w centrum początkowych sezonów.

„Nic nie rozumiesz! Mogłem mieć klasę. Mogłem być mistrzem. Mogłem być kimś więcej, niż jestem”

Ta ostatnia zmiana jest związana z ewolucją postaci. W większości przypadków były to zmiany bardzo negatywne oraz zabijające w postaciach tę cząstki, za które je pokochaliśmy. W dwóch przypadkach uważam nawet, że bohaterowie mocno cofnęli się w rozwoju. Za jedyną pozytywnie zmienioną postać mogę uznać Howarda. On akurat przestał być ohydną wersją podrywacza, dorastając choć częściowo do roli męża i ojca. W tym wypadku pokuszę się nawet na stwierdzenie, iż ewolucja w jego wypadku jest zbyt wolna. Wiele w nim wciąż jest z nieodpowiedzialnego maminsynka. Ciągle jakimś cudem uchodzi mu na sucho nieogarnianie podstawowych problemów małżeńskich. Ostatnio nie potrafił zorganizować prostego przyjęcia dla swojej córki, co do tej pory wydaje mi się przegięciem. Howard w jakimś stopniu jednak wyewoluował w dobrym kierunku, stając się dla Teorii… potrzebną postacią, gdyż najbardziej zabawną. Trudno powiedzieć to w stosunku do jego żony. Bernadette ostatnimi czasy tylko zrzędzi. Humor prezentowany przez nią to krzyk, obrażanie i ogólne kreowanie jej na postrach grupy. Przecież jest drobna i ma cienki głosik, więc to zabawne. Niestety coś, co działało w mniejszych ilościach, zostało zbyt mocno zajeżdżone przez scenarzystów. Leonard, który od początku grał rolę tego najnormalniejszego z grupy, a także stanowił centralny punkt fabuły, gdyż to on był zamieszany w najważniejszy romans w serialu, obecnie nie ma nic do roboty. Razem z Penny prowadzą nudne życie, uciekając od trudnych decyzji. To w ogóle szok, że udało im się pobrać. Oczywiście nie byłoby w prowadzeniu zwykłego życia nic złego, w końcu przecież każdy z nas takie ma, ale nie w serialu. Co ciekawego jest w oglądaniu dwóch osób siedzących na sofie i od czasu do czasu rzucających do siebie jakimś złośliwym tekstem? Raczej nic, szczytem zaś było, gdy w jednym z nowszych odcinków Leonard wysłał SMS-a żonie, choć ta była w tym samym pomieszczeniu. Sheldon za to z każdym kolejnym epizodem coraz bardziej rozczarowuje. Jim Parsons był genialny w pierwszych sezonach Teorii…, to właśnie ze względu na postać dr. Coopera wiele osób pokochało ten serial. Był ekscentryczny, denerwujący, a przy tym miał w sobie pewien czar, przez co nie dało się go nienawidzić. Niestety ten prysł, gdy tylko twórcy postanowili rozwinąć tę postać. To typ, któremu powaga zupełnie nie pasuje. Każdy moment wylewności uczuciowej w jego wykonaniu po prostu wywołuje uczucie dyskomfortu. Choćby dorabianie tragicznej ideologii do ikonicznego pukania nie działa w sitcomie. Jak poznałem waszą matkę pokazało, jak powinno się poruszać poważne tematy w komedii, ale Teoria… nie potrafi tego w żaden sposób powtórzyć. Ostatnio modnym schematem jest zrobienie czegoś nieodpowiedniego przez genialnego fizyka, po czym następuje reprymenda, wyciągnięcie wniosków i głęboka scena o uczuciach. W następnym odcinku mężczyzna zapomina jakby o poprzedniej lekcji, ale dostaje kolejną na inny temat. Nie pomaga jego związek z Amy. Na początku kreowana na damską wersję dr. Coopera stała się kimś pomiędzy licealną nastolatką, a społecznym kompasem Sheldona i nauczycielem życia. Nigdy nie była to w jakoś szczególnie udana postać ani lubiana przez fanów. Przez lata nic się nie zmieniło. Dr Fowler nie tyle irytuje, co obecnie jest zbyt zwyczajna. W pewnym momencie humor związany z tą postacią opierał się na wyśmiewaniu jej młodości. To były jednak na tyle dramatyczne historie, że nie wiem, kogo mogłyby rozśmieszyć. Jakoś nigdy nie uważałem gagów na temat znęcania się szkolnego za jakieś szczególnie udane, przez co Amy nie wywołuje u mnie żadnych pozytywnych wspomnień (No, może poza jedną sceną z tiarą). Raj w pewnym momencie rozwijał się w oczekiwanym kierunku. Zaczął rozmawiać z kobietami, więc wydawało się, że to będzie początek jego lepszych czasów. Jednak twórcy nie potrafią znaleźć złotego środka na jego związki. Albo jest zniewieściałym gościem, któremu zależy za bardzo, albo prowadzi dwa związki na raz i nie potrafi się zdecydować na jeden, albo jest po prostu zbyt żałosny, by kogoś poderwać. Serio, żałość ostatnimi czasy przemawia przez tę postać. I nie, nie jest to w porządku, bo on sam o sobie wie, w jakim beznadziejnym położeniu życiowym się znajduje i jak bardzo wzbudza współczucie. Szczytem było uznanie winnym swoich porażek… Howarda. Najlepsze jest to, że nawet twórcy zdają się wierzyć w tę wersję wydarzeń i próbowali w tym przekonaniu utwierdzić widzów, tworząc konflikt na miarę – jak to ktoś z Was ładnie podsumował w komentarzach – Batman v Superman: Dawn of Justice . Zdecydowanie nie o takie inspiracje popkulturą mi chodzi. Mimo wszystko to nie Raj jest najgorszą postacią w Teorii…, bo tutaj palmę pierwszeństwa dzierży Stuart Bloom. Tak, właściciel sklepu komiksowego, ten fajny chłopak, który skończył Akademię Sztuk Pięknych w Rhode Island, jest niespełnionym artystą komiksowym, zna Stana Lee oraz Willa Wheatona obecnie jest największym życiowym nieudacznikiem wśród głównej obsady. Co jeszcze ciekawsze był on przecież na dwóch randkach z Penny (później również umawiał się z Amy) i był dość pewnym siebie, normalnym gościem. Obecnie scenarzyści znęcają się nad nim na różne mało kreatywne i nigdy śmieszne sposoby. Nikt się nie ukrywa z niechęcią do Blooma, on sam ma o sobie bardzo niskie mniemanie, bierze antydepresanty, a każda jego akcja kończy się potężnym niepowodzeniem, po którym tylko w myślach można autentycznie współczuć tej postaci. Jego w życiu nie spotyka nic pozytywnego, naprawdę. Po komedii oczekuję bardziej błyskotliwego humoru, niż takie torturowanie postaci. Czasem jest to bardzo żenujące i aż przykro na to patrzeć. Stuart pojawiający się na ekranie to obecnie bardzo niekomfortowe przeżycie i bodajże największa bolączka serialu.

 „Louis, tak sobie myślę, że to początek pięknej przyjaźni”

Z kiepską ewolucją postaci poszły też w parze nie najlepsze scenariusze. Od mniej więcej trzech sezonów brakuje ciekawych historii do opowiedzenia. Przez zrezygnowanie z motywów popkulturowych w serialu ostatnio naprawdę ze świecą szukać zapadających w pamięć epizodów. W 11 sezonie akurat znaleziono sobie temat jakim jest ślub Sheldona i Amy, ale poza tym brakuje celu. O Leonardzie i Penny już wspominałem, są nudni, uczłowieczają razem z Amy dr. Coopera. I to jest jedna cześć serialu, bo druga skupia się na Howardzie, Bernadette, Raju i Stuarcie. Doszło w pewnym momencie do takiej sytuacji, w której oglądało się dwa seriale w jednym, gdyż te grupy się ze sobą nie mieszały ani nie spotykały. Dlatego też humor nie jest wcale odkrywczy. Scenarzyści bazują cały czas na tych samych schematach, które mogły się już dawno znudzić przez tyle lat. Najgorsze jest to, że motor napędowy stanowi obrażanie drugiego człowieka. Często ostatnimi czasy zadaję sobie pytanie, dlaczego ta grupa ludzi się jeszcze przyjaźni, bo już dawno zachowują się wobec siebie bardziej jak wrogowie niż przyjaciele. Rzuca się to w oczy za każdym razem, gdy Sheldon odwiedza Leonarda i Penny, ta dwójka z powodu wizyty gościa nigdy nie jest szczęśliwa i marudzi. Nie rozumiem, czemu Sheldon na to nie reaguje w znaczący sposób. Przy tym z biegiem lat wzrosła ilość scen nadających się bardziej do sitcomu klasy B (albo w ogóle produkcji obyczajowej) niż faktycznie produkcji komediowej oglądanej przez tyle milionów osób. Do tej pory nie mogę wyrzucić z pamięci okropnej sceny współpracy Sheldona i Amy, gdy twórcy puścili w tle Happy Together. Niestety równie negatywne sceny zdarzają się od czasu do czasu. Niedawno jeden z epizodów 11 sezonu skończył się okropnym pastiszowym podskokiem rodem z jakichś produkcji sprzed 30-40 lat. Nie pomagają też występy gościnne, bo brakuje wartych uwagi bohaterów. Kiedyś obsada gościnna miała się o wiele lepiej w produkcji. Obecnie nie ma żadnych fajnych postaci, które mogłyby wspomóc główną obsadę. Rodzina kogoś z paczki pojawia się niestety rzadko (chociaż w przypadku brata Penny to akurat plus, jednorazowy występ był więcej niż wystarczający), a jedynym regularnym dodatkiem do serialu jest Bert, on jest akurat kimś, bez kogo Teoria… mogłaby się obejść. Większymi nazwiskami w obsadzie byli: Elon Musk, Jane Kaczmarek, Adam West czy Christopher Lloyd. Tylko zmarły w zeszłym roku odtwórca roli Batmana z lat 60. okazał się niezłym dodatkiem do fabuły epizodu.

„Dlaczego wciąż uderzam się młotkiem? Bo czuję się rewelacyjnie, kiedy przestaję”

Mimo tych wszystkich zarzutów dalej oglądam Teorię… i pojawia się pytanie: „Dlaczego?”. No bo przecież mam tyle do zarzucenia tej produkcji, przestałem być widzem docelowym, więc po co dalej się męczyć? W tym miejscu pragnę zaprzeczyć teoriom, że jestem zmuszany do seansu tego sitcomu. Robię to z własnej woli i nikt mi tego nie nakazuje (przecież Young Sheldon odpuściłem od razu, chociaż mógłbym śmiało wstawiać recenzje co tydzień). W każdym momencie mogę dać znać redakcji, że rezygnuję z pisania o TBBT i naprawdę nic by się nie stało. Gdy tyle czasu poświęca się serialowi, to jednak trudno z niego zrezygnować, tym bardziej że to tylko dwadzieścia minut w ciągu tygodnia, na które patrzy się bezboleśnie. Przynajmniej nie czuję uszczerbku na zdrowiu z tego powodu. Owszem, zdarza się, że niektóre sytuacje dziwnie się ogląda (tutaj przypominam sobie trzecią odsłonę najnowszego sezonu, na wątek Raja nie dało się patrzeć i tylko z redaktorskiego obowiązku obejrzałem całość). Mój sentyment do Teorii… jest naprawdę silny i każdy odcinek rozpoczynam z nadzieją, że w końcu znów poczuję to, co kiedyś. Przynajmniej raz się udało w ostatnim czasie (odcinek o Bitcoinach), ale nadal czegoś brakuje. A że wstawiam za niskie oceny? Kilka uśmiechów na odcinek, trochę bezsensownego znęcania się na Stuartem i oglądanie raczej obyczajowych perypetii (a jak już to oklepanych żartów) naprawdę nie zasługuje w moich oczach na przeciętne noty pokroju 6-7 (wspominany odcinek z Rajem był w połowie nieoglądalny, stąd też pojechałem mocno po ocenie). Jednak oczekuję śmiechu i wprawienia w pozytywny nastrój albo jakichś emocji przy bardziej poważnych scenach. W Teorii… tego nie ma. Jeżeli zaś moje recenzje wydają się pisane na siłę, to muszę za to przeprosić i zapewnić, że cały czas nad tym pracuję, problemem jest jednak nie tyle mój styl co po prostu serial. Popełnia on cały czas te same błędy, czasami trudno po prostu wymyślić coś kreatywnego. Chcę, by jak najlepiej było widać, dlaczego tak nisko oceniam dany odcinek, ale bez krytyki nie da się tego zrobić. Nie jestem wcale znudzony pisaniem, gdy siadam do recenzji również nie robię tego za karę, czasem staram się omijać narzekanie na Stuarta, gdyż tutaj czuję, że brzmię jak zacięta maszyna, ale od paru lat sposób jego przedstawiania się nie zmienia, więc chociaż ja staram się go oszczędzić. Nie zawsze ogląda się to, co się uwielbia, nieraz ogląda się coś, by można było na bieżąco wydawać ocenę czemuś. Doskonale to podsumował jeden z moich znajomych, który nie lubi Gwiezdnych wojen, ale wybiera się ze mną co roku na premierę najnowszego filmu z uniwersum, gdyż chce odebrać ludziom argument, że hejtuje Gwiezdne wojny, a nie oglądał. Myślę, że ja coś podobnego robię z Teorią… Chcę sam się przekonać, czy jest tak dobrze jak mówią liczby czy nadal tak słabo jak zapamiętali to ci, którzy serial rzucili. A poza tym dlaczego prawo głosu mają mieć tylko ci nadal chwalący serial?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj