Michalina Reda

42. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni dobiegł końca po pracowitym tygodniu. Sobotnia gala wręczenia nagród stała się ostatecznym podsumowaniem zaprezentowanych w tym roku polskich produkcji, a – trzeba przyznać – ich poziom był naprawdę wysoki. Dla mnie jest to doświadczenie podwójnie ciekawe: nie tylko miałam okazję po raz pierwszy żyć festiwalem dzień po dniu, ale także spotkać się z twórcami i aktorami, co okazało się bardzo cenne. Jak co roku, w walce o Złote Lwy konkurowały nie tylko filmy doświadczonych twórców, ale także tych debiutujących, których tym razem było aż ośmioro. Paradoksalnie to właśnie ich produkcje wywarły na mnie często większe wrażenie niż filmy reżyserów z pękającym w szwach portfolio. Nie chcę generalizować, jednak rzeczywiście młode pokolenie zaproponowało kilka obrazów tak odmiennych, że na długo po seansie siedziały w głowie. Najlepszym tego przykładem okazała się Jagoda Szelc, która swoim filmem Wieża. Jasny dzień wywołała wśród widzów prawdziwe poruszenie. Sama nie potrafiłam stwierdzić po seansie, co tak właściwie zobaczyłam, a jednocześnie nie czułam się tym faktem zirytowana. Nie jest tajemnicą, że potrzeba wyczucia, by nie zdenerwować widza surrealizmem czy otwartym zakończeniem, co debiutantce udało się po mistrzowsku – obraz naprawdę hipnotyzuje. Bynajmniej nie jest tak, że tegoroczny festiwal oferował widzom wyłącznie poważne dramaty czy kino metafizyczne – znalazło się tu miejsce także dla czarnej komedii Atak paniki w reżyserii Pawła Maślony (który swoją drogą również jest debiutantem). Składający się z pięciu odrębnych historii, film momentami bawi do łez, chyba jako jedyny kandydat w konkursie głównym. Umieszczenie go w poniedziałkowym programie pokazów okazało się bardzo dobrą decyzją – nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że festiwal rozpoczął się z przytupem, co z kolei napawało nadzieją na następne bardzo dobre produkcje w kolejnych dniach tygodnia. Bohaterami festiwalowych filmów były w tym roku także postaci autentyczne, co widać na przykładzie Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej oraz Najlepszy. Obydwa filmy są zrealizowane po mistrzowsku na płaszczyźnie technicznej i w dodatku opowiadają prawdziwe historie – Jerzego Górskiego, zwycięzcy triathlonu Podwójny Ironman oraz Michaliny Wisłockiej, rewolucyjnej pani ginekolog, która odmieniła świadomość seksualną Polaków. Kino jak najbardziej potrzebuje takich filmów – niezwykle dobrze patrzy się na autentyczne osoby, które dzięki swojej determinacji urastają do rangi prawdziwych bohaterów. To dobry krok naprzód i jednocześnie dowód na to, że ciekawych historii jest w szarej codzienności co niemiara, wystarczy tylko po nie sięgnąć. Jeśli dzięki promowaniu tych tytułów w przyszłości powstanie więcej tego typu przebojowych historii, to już się nie mogę doczekać! Nie można zapomnieć o Piotrze Domalewskim, którego Cicha noc zgarnęła główną statuetkę Festiwalu – Złote Lwy. Niestety, i bardzo nad tym ubolewam, nie było mi dane zobaczyć filmu na pokazach prasowych, ze względu na odbywający się równocześnie wywiad. Niewykonalnym okazało się również zarezerwowanie miejsca na dodatkowe seanse Cichej nocy w kolejnych dniach – wszystkie wejściówki rozeszły się w mgnieniu oka, w zasadzie tuż po otwarciu systemu rezerwacji. Można w pewnym sensie złościć się na fakt, iż tak trudno zmieścić się do sal kinowych (nie tylko w GCF, ale i w Multikinie, które również zmieniło się na obiekt festiwalowy w tym wrześniowym tygodniu), ale z drugiej strony, trudno o lepszy dowód na to, jak wielkim powodzeniem cieszą się festiwalowe propozycje. Z tego trzeba się natomiast tylko cieszyć. A Cichą noc jeszcze w swoim czasie nadrobię. Młodzi reżyserzy udowodnili, że chętnie uciekają się wielu nowatorskich rozwiązań, czego momentami brakowało w filmach doświadczonych twórców. Te, choć rzeczywiście zdawały się poruszać poważniejsze i dojrzalsze kwestie, na tle przebojowych debiutantów wydawały się jednak przepełnione zbędnym artyzmem i nieczytelnymi metaforami. Na Catalina Hasanovica można było usnąć, zaś Ptaki śpiewaja w Kigali Joanny Kos-Krauze okazał się filmem pięknym wizualnie i genialnym aktorsko, jednak zupełnie okrojonym z emocji. Trudno też oprzeć się wrażeniu, że niektóre z filmów zostały dołączone do konkursu głównego tylko za sprawą kontrowersyjnej tematyki, bez względu na to, jak prezentuje się ich strona artystyczna, albo czy w ogóle są w stanie zainteresować widza. Na szczęście, w swojej mniejszości nie przełożyły się one na ogólny odbiór festiwalowych propozycji, które można zbiorczo ocenić jako naprawdę dobry repertuar. Poza tym, to nie miejsce na dyskutowanie o gustach, bo z pewnością są również osoby, do których powyższe obrazy trafiły. Ale według mnie na laury zasługują przede wszystkim młodzi, którzy bardzo wyraźnie zaznaczyli w tym roku swoją obecność i poruszyli zupełnie nieoczywiste, świeże tematy. Cieszę się również z faktu, iż silnym głosem przemówiły także kobiety – nie tylko jako wyraziste bohaterki, ale przede wszystkim twórczynie filmów. Aż siedem tytułów zostało bowiem stworzonych przez panie. Tegoroczny festiwal udowodnił, że polskie kino jest otwarte na to, co nowe i niekoniecznie zrozumiałe. Repertuar konkursu głównego zgrabnie połączył przeróżne gatunki filmowe, w związku z czym każdy mógł tu znaleźć coś dla siebie. A nawet jeśli po seansie towarzyszyły nam mieszane uczucia – od czego jest konferencja prasowa? Po każdym filmie na scenę wchodzili twórcy i aktorzy, gotowi do udzielania odpowiedzi na pytania widzów, często nawet tych sceptycznie nastawionych. Dyskusja jednak nigdy nie wymknęła się spod kontroli, a jej uczestnicy zawsze szanowali nawzajem swoje zdanie. Wszystko wyszło ładnie, kulturalnie i z należytą klasą. Jak zatem podsumować 42. edycję Festiwalu w Gdyni? Najlepiej słowem "różnorodność". Zobaczyliśmy filmy nie tylko poważne, ale i lekkie oraz pozytywne. Nie tylko odbijające współczesność, ale także takie, które sięgają do realiów wojny. Mogliśmy się zaśmiać i wzruszyć, a emocje po niektórych pokazach nie opadały jeszcze przez długi czas. Polskie kino naprawdę ma się dobrze, a poprzeczka wisi wysoko.
fot. Adam Siennica / naEKRANIE.pl

Adam Siennica

Festiwal Polskich Filmów Fabularnych zawsze był przeze mnie postrzegany jako święto polskiego kina. Najważniejsze wydarzenie, gdzie nie tylko celebrujemy polski film, ale także my, dziennikarze oraz publiczność, mamy szansę na bezpośrednią styczność z filmowcami i aktorami. Tak jak kolejny raz z rzędu jestem na festiwalu, zaczynam dostrzegać brak tej atmosfery święta. Coś, co powinno być celebracją polskiego kina wypełnioną radością, pozytywną energią oraz spotkaniami i rozmowami, staje się wydarzeniem dość sztywnym pod względem formy, która nie ulega żadnemu rozwojowi. Jest stagnacja. Można odnieść wrażenie, że pod tym względem ta impreza jest kuriozalnie strasznie zamknięta na widza i za bardzo skupiona na wewnętrznym środowisku. Zbyt mocno czuć podział na "my" i "oni", gdzie po jednej stronie są filmowcy, twórcy, po drugiej dziennikarze i zwykli widzowie. To przede wszystkim czuć podczas uroczystości czerwonego dywanu oraz gali zamknięcia. Ten podział wynika z organizacji, która nie ma nic wspólnego z celebracją kina. Nawet rzekłbym, że jest to dość przestarzałe myślenie o interakcji filmowców z odbiorcami, które współcześnie nie powinno mieć miejsca. Niezależnie od rangi imprezy. Można odnieść wrażenie, że podczas czerwonego dywanu organizatorzy chcieliby, aby to wszystko miało splendor Oscarów, ale siłą rzeczy, tak być nie może. To zupełnie inny typ imprezy, która za bardzo chce być uroczysta, sztywna i z dala od ludzi. Dodajmy do tego też chaotyczną organizację czerwonego dywanu i wówczas naprawdę zaczyna to razić. Widzimy często zdezorientowane ekipy filmowe, które grupkami przechodzą po tym czerwonym dywanie w kierunku wejścia do Teatru Muzycznego. Widać nie tylko fizyczne odseparowanie od widzów w postaci barierek, ale też emocjonalne. Można odnieść wrażenie, że niektórzy idący tym dywanem nawet nie zwracają uwagi na osoby, bez których nie byliby tu, gdzie teraz są. Kimże jest aktor lub filmowiec bez fanów, którzy chodzą na jego filmy i mówią o nim dobrze? To smutny widok, gdzie okazjonalnie ktoś spojrzy na widzów, pomacha im lub się uśmiechnie, a większość osób przemknie, byle szybko, byle już mieć to za sobą. Czerwony dywan ma to do siebie, że to w tym miejscu powinno czuć się atmosferę święta, a nie sztywnej formalnej uroczystości, która jest nudna i męcząca. Widzowie nie mają szans zamienić słowa, nie mówiąc już o zrobieniu zdjęcia czy zdobyciu autografu. Nie mają szans na styczność z aktorami i filmowcami, których cenią, darzą sympatią i Festiwal Filmowy to jedyna okazja, aby ich spotkać. Organizatorzy za bardzo chcą, aby były to Oscary, gdzie tak naprawdę powinno nam być bliżej do Międzynarodowego Festiwalu w Toronto. Tam, jak gwiazda przyjeżdża na czerwony dywan, najpierw ma chwilę dla fotoreporterów i dziennikarzy, a potem poświęca czas fanom, dając autografy i robiąc zdjęcia. Zawsze w towarzystwie ochroniarzy, ale nie ma aż takiej separacji tych dwóch grup. Jest szansa na interakcję. Czy to byłoby tak złe, gdyby podczas festiwalu w Gdyni aktorzy zamiast stać na tym dywanie, czekając na swoją kolej, by spiker ich wyczytał, podeszli do tych ludzi? Zamienili słowo, zrobili zdjęcie, uścisnęli dłoń? Tak postrzegam świętowanie kina, gdzie aktorzy mający pokorę i świadomość, że są niczym bez swoich widzów, dają im chwilę radości poświęcając im czas. Podczas tegorocznego czerwonego dywanu jedna z aktorek starszego pokolenia podeszła do barierek, by choć uścisnąć dłoń zebranych. Towarzyszył jej ochroniarz i nic się nie stało. Koniec świata nie nastąpił, a radość zebranych była wielka. Problem polega na tym, że uroczystość czerwonego dywanu wygląda cały czas tak samo podczas festiwalu w Gdyni. Nikt nie próbuje tego zmieniać, by być bardziej dla ludzi. Być może wszystkim to pasuje. A szkoda, bo tak większość zwykłych fanów, którzy nie wiedzą, jak to wygląda gdzie indziej, nie ma nawet świadomości, że powinno, a nawet musi być lepiej. Nie mam tutaj pretensji do ekip, które wyraźnie są zdezorientowane chaotyczną organizacją oraz do spikera, Błażeja Hrapkowicza (prowadzący program w Alekino+), który dwoi i troi się, a tak naprawdę nic ciekawego z tego nie wnika. Aktorzy i reżyserzy nie wiedzą, co mają robić i to widać. A spiker powinien dostać scenariusz, który nadałby temu charakteru. Gala niestety też nie była zbyt udana. Problemem są głównie prowadzący, czyli Antoni Królikowski oraz Anna Czartoryska-Niemczycka, którzy po prostu nie robią tego dobrze. Są sztywni, sztuczni, a ich nienajlepsze odgrywanie scenariusza z kartki wychodzi nudno i irytująco. Nie przypadkiem największe gale są prowadzone przez stand-uperów i showmanów, którzy nie potrzebują kartek. Jasne, tam też są zarysowane scenariusze imprezy, ale podczas jej prowadzenia jest luz, swoboda oraz improwizacja, dające nader pozytywny efekt. Najgorzej wypadł moment, gdy pan Królikowski przed ogłoszeniem zwycięzcy w kategorii najlepsze zdjęcia stwierdził, że z koleżanką zrobią sobie selfie. Siermiężność odgrywania scenariusza bolała. Przez takie momenty nie ma w tej gali nic, przez co można byłoby uznać, że mamy kulminacje świętowania polskiego kina. Zresztą cały scenariusz nie był najlepszy, a przecież początek był obiecujący. Gdy przed rozdaniem Platynowych Lwów Jerzemu Gruzie wszedł zespół kobiecy śpiewający a capella z użyciem jednego kontrabasu piosenkę z serialu 40-latek, to można było liczyć na więcej tak dobrze zrealizowanych pomysłów. Niestety im dalej tym gorzej... Występy brazylijskiej wokalistki pasowały jak pieść do nosa, klipy celebrujące 70 lat polskiej animacji były pozbawione nawet jednego fragmentu z chwalonego Loving Vincent, co było moim zdaniem karygodne; wybór fragmentów do zwycięskich filmów był kompletną pomyłką (losowe, bezsensowne, nie pasujące do kategorii nagrody) oraz totalny chaos po zakończeniu gali. Chodzi o kwestię, że nie było nikogo, kto nie dopuściłby do bałaganu na scenie, gdzie jednocześnie fotoreporterzy prosili laureatów o ustawienie się do wspólnego zdjęcia, a niektórzy z nich już udzielali wywiadów telewizjom. To w pewnym sensie przypomina batalię, gdzie to dziennikarze i fotoreporterzy muszą przejąć inicjatywę, by cokolwiek tutaj zrobić. A to nie jest ich rola. To organizatorzy powinni to poukładać, uspokoić i dać kolejne etapy. Najpierw zdjęcie grupowe, potem w odpowiednio wydzielonych miejscach zdjęcia solo i indywidualne wywiady. Tak byłby porządek, a tego całkowicie brakowało. A przecież to o czym piszę to nie jest żadne odkrycie Ameryki. Wciąż inspiruję się profesjonalizmem zagranicznych festiwali. Czuć, że chcemy, aby nagrody Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni były najważniejsze. Orły i inne nie liczą się tak, jak Złote Lwy i cała reszta nagród z tej imprezy. I zastanawia mnie, czy aby na pewno wszyscy tak sądzą? Bo jeśli to święto polskiego kina i najważniejsze wydarzenie roku (a tak moim zdaniem powinno być), to aktorzy i branża też tak powinni myśleć. Czy kiedyś widzieliśmy aktora lub filmowca, który nie odbierał Oscara? Ja rozumiem, że każdy może mieć jakieś powody, dla których nie jest obecny na gali Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Tylko że brak obecności najważniejszych osób wpływa na spadek znaczenia imprezy. Są rzeczy ważniejsze - czy to plany filmowe, czy inne wydarzenia często też prywatne, więc suma sumarum, nie traktujemy wydarzenia jako tego kluczowego. Gdyby branża filmowa i aktorzy tak to traktowali, to nie byłoby opcji, by kogoś nie było. W końcu festiwal odbywa się raz do roku, a terminy są znane wiele miesięcy przed, więc jest wystarczająco dużo czasu, by dograć pełny grafik. Nie obwiniam tutaj nieobecnych, ani też ekipy filmowe, które mają rzeczy ważne i ważniejsze, ale ponownie organizatorów, którzy w całym tym chaosie, nie są w stanie zbudować wagi wydarzenia. Z jednej strony mamy sztywność i splendor Oscarów, ale z drugiej znaczenie i jakość imprezy nie są najważniejsze w polskim kinie. A tak raczej być nie powinno. Wiem, że w tej relacji wychodzę na zrzędę, który narzeka na wszystko, ale tym razem muszę też powiedzieć kilka negatywnych słów. Co prawda, w większości przyznane nagrody spotkały się z moją aprobatą. W kilku miejscach jednak mam pewne obiekcie. Srebrne Lwy to przede wszystkim wielkie nieporozumienie, bo Ptaki śpiewaja w Kigali nie mają nic wspólnego z wielkim kinem. Było tam o wiele więcej o wiele lepszych filmów, na czele z Wieża. Jasny dzień. Oczywiście towarzyszy uczucie, że to kwestia hołdu dla zmarłego reżysera, Krzysztofa Krauzego, który zaczął pracę przed śmiercią oraz operatora, Krzysztofa Ptaka, którego także jest to ostatni film. Chciałbym, by kiedyś nagrody były w pełni rozdawane za jakość, a nie za kwestie polityczno-społeczno-branżowe. Podobnie przecież jest z Agnieszką Holland i Kasią Adamik za reżyserię. I choć kunsztu przy Pokot im nie odmówię, nie jest to wybór najlepszy, a raczej strasznie przewidywalny, bezpieczny. Podobnie z najlepszymi aktorkami ze zdobywcy Srebrnych Lwów. Choć świetnie zagrały, były osoby bardziej zasługujące na nagrodę. Kuriozum tych nagród okazał się Łukasz Simlat. Nie dlatego, że nie zasługiwał, bo to kapitalna i dobrze nagrodzona rola. Dlatego, że został wyróżniony w kategorii najlepsza drugoplanowa rola męska, podczas gdy jego kreacja w Amok jest pełnoprawnie pierwszoplanowa. Nie chcę się oszukiwać i wiem, że wszędzie na świecie nagrody filmowe i serialowe są rozdawane z braniem pod uwagę różnych kryteriów, gdzie jakość jest zaledwie jednym z nich. Nie odmawiam też nikomu prawa do pozytywnej oceny tytułów czy poszczególnych zasług indywidualnych. Szanuję wybory jury, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wyjątkowo w tym roku kryterium jakości nie było tym najważniejszym. Co nie zmienia faktu, że Cicha noc to dobre kino zasługujące na wyróżnienie. Szkoda tylko, że Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej została pominięta w ważnych nagrodach. Jest to niestety kolejny sygnał, że jak film łączy dobrą artystyczną jakość z komercyjnym sukcesem, to nie można tego doceniać. A szkoda, bo podobnie mamy z Najlepszy oraz Atak paniki, które wydają się być skazane na sukces komercyjny. Nie zaryzykowano, by bardziej docenić coś pozytywnego w naszym kinie. Jestem zdania, podobnie jak przy Oscarach, że jeśli kino komercyjne ma jakość artystyczną, powinno być doceniane. To daje dobry przykład innym, że warto łączyć jedno z drugim i szukać równowagi. Nie zrozumcie mnie źle, to nie oznacza, że festiwal był zły. Pewna specyficzna atmosfera obcowania z polskim kinem nadal jest obecna, a różnorodność tematyczna filmów nie pozwala się nudzić. Były lepsze i gorsze tytuły, ale koniec końców, to był festiwal udany. Wywoływał wiele emocji. Sęk w tym, że może i powinien być lepszy.
fot. Adam Siennica / naEKRANIE.pl
+54 więcej
Na koniec nasze małe zestawienie najlepszych i najgorszych festiwalu.

Michalina Reda

Najlepsze filmy: 1. Sztuka kochania 2. Wieża. Jasny dzień 3. Najlepszy 4. Atak paniki 5. Twój Vincent Najgorsze filmy: 1. Catalina 2. Ptaki śpiewają w Kigali 3. Amok

Adam Siennica

Najlepsze filmy: 1. Najlepszy 2. Wieża. Jasny dzień 3. Cicha noc 4. Twój Vincent 5. Atak paniki Najgorsze filmy: 1. Ptaki śpiewają w Kigali 2. Catalina 3. Amok 4. Reakcja łańuchowa
PKO Bank Polski jest sponsorem głównym 42. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj