Osławiony horror Amityville to nie zwyczajna historyjka, jakich kino czy literatura znają tysiące, to już niemalże porządnie utrwalony popkulturowy mit. Swojego czasu miałem (nie)szczęście zetknąć się z nim twarzą w pysk.
Rok 2015. Przed dwoma laty z inicjatywy mojego przyjaciela Kuby Ćwieka przejechaliśmy się po Stanach Zjednoczonych wynajętym kamperem. Udało nam się nie pozabijać na trasie, o co statystycznie pewnie nietrudno przy, jeśli dobrze liczę, ośmiu osobach spędzających ze sobą całe dnie i noce przez bitych parę tygodni. Kiedy zjeżdżaliśmy do Georgii, gdzie już niegdyś byłem, ja i dysponująca pięknym kabrioletem równie piękna koleżanka Agata odbiliśmy z powrotem na wybrzeże, chcąc zobaczyć demoniczne miasteczko Amityville, ikoniczne siedlisko popkulturowego zła. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o Atlantic City, akurat załapując się na nadciągający huragan, gdzie, łażąc po kasynie Donalda Trumpa, z ironicznym uśmieszkiem kwitowałem jego szanse na prezydenturę, ale to już inna historia. Do rzeczy, Amityville. Zajechaliśmy do kawiarni po małą czarną na wynos (nigdy nie proście o „regular coffee”, dostaniecie smoliście gęstą od cukru maź) i pośród zgromadzonych tam rozpoczynających kolejny dzień pogodnych twarzy szukałem tego piętna, jakie często widujemy na ekranie, skażenia niemalże pierwotnym zepsuciem toczącym pozornie tylko spokojną mieścinę. Takiego. Nic z tych rzeczy, zwyczajna środa. Jedziemy dalej. I tu diabeł rzucił nam kłody pod nogi, bo przez rzeczony huragan zalało drogę. Bierzemy objazd i naszym oczom ukazuje się dom zły, biały budynek z charakterystycznymi oknami-ślepiami, które kino namaściło na swoiste zwierciadła szatańskiej duszy. Rzecz jasna od czasu tragedii, jaka tam się przed laty rozegrała, sporo zmieniono, przebudowano, a obecni lokatorzy, zapewne zmęczeni ludźmi takimi jak ja, usunęli numer domu, zaciągnęli zasłony, opuścili rolety i postawili sugestywną tabliczkę przypominającą, że to teren prywatny. Połaziliśmy, wzruszyliśmy ramionami i tyle. Nic specjalnego, ot kolejny dom na nowojorskich przedmieściach. A jednak Ocean Avenue nigdy już nie będzie tylko kolejnym adresem z książki telefonicznej. Popkultura – i tacy jak my – już o to zadba.
Rok 1974. Ronald DeFeo Jr. wymordował w owym domu całą swoją rodzinę – ojca, matkę, dwóch braci i dwie siostry. Śledczy podejrzewali udział osób trzecich, dziwiąc się, że chłopak zdołał wystrzelać wszystkich, zanim ci powstawali z łóżek, słysząc huk strzelby. DeFeo przyznał się do zbrodni i choć potem kręcił, obwiniał inne osoby i zmieniał swoją wersję zdarzeń, bodaj nigdy nie sugerował, że został opętany przez siły nieczyste. Podobne rewelacje są dziełem George'a i Kathy Lutzów, którzy po roku z okładem wprowadzili się do opuszczonego domu, który kupili okazyjnie i to z umeblowaniem. Wytrzymali tam niecały miesiąc. Prześladowały ich ponoć dziwaczne odgłosy, czuli na sobie bezcielesny dotyk, doskwierało im zimno, zlatywały się chmary much, jedno z dzieci twierdziło, że odwiedza je monstrualna świnia ze świecącymi oczyma, pod schodami odkryto nieobecny na planach „czerwony pokoik”, a George budził się codziennie kwadrans po trzeciej, czyli wtedy, kiedy DeFeo oddał pierwszy strzał. Prawa do tej historii kupił Jay Anson, napisał książkę The Amityville Horror i sprzedał miliony egzemplarzy (potem niejaki John G. Jones narąbał jeszcze parę sequeli). Jako że horror trzymał się mocno, niebawem tematem zainteresowało się również i kino, rzecz jasna nie bacząc na to, że te opowieści są wyssane z palca i mało co się w relacjach Lutzów klei i spina, choć oni sami do śmierci obstawali przy swoim. Ba, sprawą zainteresowali się nawet chyba najsłynniejsi dzisiaj hochsztaplerzy, pardon, badacze zjawisk paranormalnych, czyli Ed i Lorraine Warren, bohaterowie cyklu Obecność, którzy potwierdzili obecność zła, a nawet sfotografowali mieszkającego tam demonicznego chłopca. Dom przechodził potem niejednokrotnie z rąk do rąk, ale nikt nigdy nie stwierdził niczego, co odstawałoby od normy.
Rok 1979. Powodzenie książki Ansona przekonało studio AIP, że temat może być nośny i niebawem zadebiutował filmowy The Amityville Horror. Film, mimo niepochlebnych recenzji (zresztą sprawiedliwych, bo na swój kultowy status nie zasłużył; innymi słowy, to potworne nudy), okazał się niemałym sukcesem komercyjnym i spłodził liczne kontynuacje, z których tylko dwie kolejne trafiły na duży ekran. Prequel Amityville II: Opętanie i luźno powiązane z poprzednimi filmami Amityville 3-D to już rejony niskobudżetowego, ale niepozbawionego werwy i pewnej bezczelności horroru, który traktuje gatunek z pełną dosłownością i nie brak tam charakterystycznych dla popularnego wówczas slashera ujęć, czy nawet gumowego demona wyskakującego spod ziemi. Późniejsze, realizowane za grosze filmy odcinały jedynie kupony od popularności trylogii i były wydawane bezpośrednio na kasety, stąd też można uznać, że seria tak naprawdę zamyka się we wspomnianych trzech tytułach. Po latach nakręcono również swoisty remake, także ochrzczony The Amityville Horror, znowu o Lutzach, co pociągnęło kolejną falę nieudanych i tanich filmideł czerpiących inspirację albo z książki Ansona, albo z innych niezliczonych publikacji na ten temat, albo z tylnej części ciała. Dopiero nakręcone przed trzema laty Amityville: The Awakening, będące, niestety jedynie nieśmiałą, autotematyczną grą z wykreowanym przez popkulturę mitem, miało przywrócić nadzieję na reaktywację cyklu, lecz problemy z dystrybucją skażą go najpewniej na zapomnienie. Ostatecznie film, zresztą całkiem solidny, do kin nie trafił, jest za to dostępny do obejrzenia całkowicie za darmo na Google Play.
Rok 2017. Jak dalej potoczą się losy horroru z Amityville? Ostatnimi czasy dom znowu wystawiony był na sprzedaż, o planach na następny film nic nie słychać, syn George'a i Kathy opowiada tu i ówdzie, że rodzice mówili samą prawdę, a na dodatek demon opętał i jego, czyli niewykluczone, że kolejne pokolenie też będzie miało swojego Lutza. Bo naiwnością byłoby myśleć, że kino czy popkultura jako taka zostawią tę historię ot tak sobie. Spokoju jeszcze przez długi czas nie zaznamy ani my, ani lokatorzy zamieszkujący feralny, acz urokliwy dom przy Ocean Avenue.
Bartek Czartoryski. Redaktor wydania weekendowego, samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.