To bardzo interesujący dzień w Polsce dla tych, którzy interesują się wytrzymałością i sprawnością fizyczną. Bo z jednej strony Robert Karaś wyrządza sobie nadludzką pokutę w imieniu szeroko rozumianego „testowania swoich możliwości” w czasie zawodów Iron Man (dokokszonych po dziesięciokroć), a z drugiej – na ekrany kin wchodzi nowa pełnometrażowa animacja ze świata Dragon Ball. Z pozoru dwa różne wydarzenia, bez pomostu lub paraleli, ale im dokładniej im się przyjrzeć, tym widać wyraźniej, że oba opowiadają o tym samym. I chociaż marka Dragon Ball wydaje się dziś nieco trącić myszką, to na pewno wychowała całą rzeszę ludzi, którzy bawili się w ciągłe sprawdzanie swoich fizycznych możliwości właśnie dzięki niej. Wszystko, co najważniejsze o sportach siłowych oraz treningu, zawdzięczam animacji, której ojcem jest Akira Toriyama.
W Polsce Dragon Ball, Dragon Ball Z oraz seria GT emitowane były wprawdzie pod koniec lat dziewięćdziesiątych, ale osoby, które w tamtych czasach biegły czym prędzej po szkole do swojego domu, aby zdążyć na nowe odcinki, na pewno czuły się w późniejszym życiu zainspirowane (lub nieco przeładowane) treściami pojawiającymi się w anime. I nieco skonfundowane faktem, że gdzieś tam wciąż ona trzyma się całkiem nieźle w zbiorowej świadomości. Pierwotnie manga, na podstawie której powstała wersja animowana, była publikowana w odcinkach, ale w 1986 przeniesiono ją na mały ekran praktycznie w niezmienionej formie (Japończycy bardzo poważnie podchodzą do transmisji historii obrazkowych na film). Do Polski serial trafił w wersji francuskiej, na którą nałożono polskiego lektora, ale nie miało to większego znaczenia, bo nieco bardziej udziwnione względem oryginału imiona bohaterów nie przeszkadzały widzom w przyswajaniu serialowego „mięcha”. A były nim walki, walki i walki: nieustanne, niekończące się, rozciągnięte na kilka epizodów, coraz potężniejsze, coraz bardziej wymagające dla głównych bohaterów. Wszystko to podług zasady eskalacji. Tych zasad było zresztą kilka, jak na przykład ta dotycząca łotrów, którzy jak najbardziej mieli szansę, aby się w późniejszych fabułach zrehabilitować. Najważniejszą, najbardziej wypunktowaną zasadą w wewnętrznym świecie mangi i anime było jednak coś innego. Trening. Tylko dzięki niemu „odblokujemy” kolejny poziom swojej siły, a nasz potencjał może być wykorzystany wyłącznie wtedy, gdy będziemy czuli oddech przeciwnika (lub rywala) na swoich plecach.
Metoda „progresowania” w świecie wojownika Goku była prosta: przeciążaj się, nakarm, a następnie odródź silniejszy. Któż z fanów nie pamięta morderczych treningów bohaterów? Albo stroju, który według kanonu ważył sto kilogramów, choć Goku nosił go później, jakby uszyto go z powietrza? A długa, wycieńczająca podróż statkiem kosmicznym, która finalnie doprowadziła go do przemiany w superwojownika? Gdy na początku podróży na planetę Namek nasz bohater próbował wykonać kilka pompek z grawitacją zwiększoną o kilka procent, było to bardzo trudne. Goku jednak do najbystrzejszych nie należy, więc coś tam pokiełbasił w ustawieniach statku, którego grawitacja przełączyła się w tryb... kilkukrotnie większej niż ta na Ziemi. Przeciążenia, obciążenia, adaptacja – a potem powtórz. Kolega wspomniał kiedyś, że nie lubi ćwiczyć z kumplami, którzy mają troszkę lepsze wyniki niż on, a ja zdałem sobie sprawę, że pod tym względem bliżej mi było zawsze do dynamiki relacji Goku-Vegeta z anime Toriyamy. Jeden z nich jest naturalnym talentem, któremu (pozornie) wszystko przychodzi łatwo. Goku co chwilę uruchamia nowe możliwości i coraz lepsze formy, kiedy dawny rywal (a później przyjaciel) musi ciężką pracą "doczłapać" tam, gdzie stał kolega. Tymczasem kolega jest już pół kroku dalej. I tak w nieskończoność. Ciągłe sprawdzanie swoich granic, pokonywanie trudności i odradzanie się pod postacią nowej, ulepszonej wersji. Oczywiście zarówno w życiu, jak i w świecie japońskiej popkultury musi znajdować się w końcu sufit, którego nie da się przebić, ale serial Toriyamy zdawał się nigdy do niego nie zbliżyć.
Mogłem sobie pomyśleć w wypełnionej popkulturą główce, że jestem Goku i że to wszystko jest dla mnie łatwe oraz naturalne.
Zawsze lubiłem ćwiczyć z silniejszymi, uczyć się nowych rzeczy od bardziej doświadczonych i pracowitych. Otaczałem się ludźmi, którzy byli w stanie pokazać mi nowe techniki w sportach walki, a gdy wprowadzałem kogoś w treningi siłowe i ten ktoś mnie przeganiał, brałem się za pracę jeszcze mocniej. Z nieukrywaną radością, jak gdyby wiedząc, że to nie tylko satysfakcjonujące, ale też bardzo rozrywkowe. Mogłem sobie pomyśleć w wypełnionej popkulturą główce, że jestem Goku i że to wszystko jest dla mnie łatwe oraz naturalne. Nic bardziej mylnego. W prawdziwym życiu wszyscy jesteśmy Vegetą, którego oddech ktoś czuje na swoich plecach. A gdy to my jesteśmy na przedzie, czyjś oddech motywuje nas do szukania nowej drogi. Dragon Ball jest więc biblią zdrowej rywalizacji. Bóg zapłać za każdego nauczyciela lub kumpla, który popychał nas do sprawdzania swoich granic.
Co prawda oczekiwania wobec najnowszej animacji Dragon Ball Super: Super Hero, która wchodzi do kin już dzisiaj, są niewielkie, ponieważ pełne metraże (pominę milczeniem wersję live action Dragonball: Ewolucja, umówmy się – ona nigdy nie powstała) prezentowały przeróżny poziom. Zdarzyły się filmy, które dorównywały serialowi, zdarzały się też takie, które prezentowały jakość nawet go przewyższającą, ale w większości były to wypełniacze, czasem kłócące się fabularnie z tym, co widzieliśmy w mandze i anime. Zresztą nawet zakończona, choć wciąż świeża seria Super (próbuje kreatywnie pomijać wydarzenia ze średnio przyjętego poprzednika, czyli GT), którą można oglądać w Polsce, doczekała się rozszerzeń filmowych, co tylko świadczy, że sieroty po Dragon Ball to bardzo silny fandom. I czeka on na nową pożywkę.