Truizmem – choć niejako koniecznym dla ustalenia porządku rzeczy – będzie powiedzieć, że Alien ustanowił swoisty szablon dla całej odmiany kina grozy, czy też, jak kto woli, science-fiction, na jaką przez lata od premiery filmu złożyły się niezliczone historyjki o potworach nękających obsady kosmicznych baz założonych na odległych planetach albo załogi przecinających kosmos statków. Nie był to, rzecz jasna, pierwszy podobny obrazek, jaki rzucono z projektora na białą płachtę dużego ekranu, ale stał się i reprezentatywny, i esencjonalny dla całego gatunku. Jakby przeszczepić na grunt krytyki filmowej lubianą przeze mnie teorię zbioru rozmytego* i poddać analizie rzeczone fabuły, Obcy znalazłyby się niechybnie w jego samiutkim środku, a wokół orbitowałyby zarówno dzieła epigońskie, jak i prekursorskie. Żeby osiągnąć taki efekt, pisząc scenariusz filmu Dan O'Bannon korzystał ekstensywnie nie tylko z ówczesnego dorobku kina science-fiction, ale i... swojego. Toć zaledwie parę lat wcześniej zrobił Ciemną gwiazdę – zresztą do spółki z jedynym i niepowtarzalnym Johnem Carpenterem – której drugi akt wydaje się być niesłychanie podobny do tego, co dzieje się na Nostromo. Ale dla początkującego scenarzysty (Obcy był jego drugim zrealizowanym filmem) bodaj najważniejszą inspiracją mogła, lecz tylko mogła – bo sam zainteresowany upierał się, że o rzeczonym tytule nawet nie słyszał – być Planeta wampirów włoskiego mistrza Maria Bavy, gdzie kosmonauci odbierają sygnał z niezbadanej planety, a na miejscu zastają chociażby ogromny szkielet spoczywający na pokładzie międzygwiezdnego pojazdu, którego eksploracji się podejmują. Brzmi znajomo? Lecz to już rok 1965, a przecież jeszcze wcześniej, bo w 1958, swoją premierę miał film It! The Terror from Beyond Space Edwarda L. Cahna, którego zrelacjonowana pokrótce fabuła mogłaby zmylić nawet wytrawnego miłośnika Obcego. Bynajmniej nie mam jednak na celu żadnej demaskacji O'Bannona jako plagiatora, przeciwnie: podziwiam jego kunszt i umiejętność wykorzystania funkcjonujących już rozwiązań i podciągnięcia ich do maksimum, stworzenie absolutnego kina wrażeń i wzorcowego spektaklu. Nie sposób oczywiście pominąć w tym wszystkim niebagatelnego wkładu Ridley Scott, którego wizualna wyobraźnia oraz niebywały instynkt pozwoliły na przeniesienie scenariusza na ekran w sposób twórczy, a nie odtwórczy.
Planeta wampirów/fot. AIP
Obcy prędko stał się pewnym wyznacznikiem modelowego horroru science-fiction, choć jego wyjątkowość nie polegała, jak się okazuje, na fabularnej oryginalności, lecz na oryginalnym zastosowaniu narzędzi wykutych już przez kino. Ba, prominentny krytyk amerykański, Roger Ebert, któremu, dodajmy, film po pierwszym seansie się nie spodobał (swój błąd zrozumiał po latach), trafnie określił go mianem historii o nawiedzonym domu, jego rodowód datując tym samym na czasy jeszcze odleglejsze niż przywołane powyżej dzieł(k)a Bavy i Cahna. Obcy stał się szczytowym osiągnięciem gatunku – ba, całą konwencją w pigułce! – i swoistą cezurą dla horroru science-fiction, mianownikiem, do którego sprowadza się bodaj każdą celuloidową opowieść o potworach grasujących po pokładzie kosmicznego statku, tudzież pozaziemskiej bazy. Dlatego praktycznie od razu po premierze filmu Scotta i O'Bannona rżnięto z niego, ile wlezie, choć niekoniecznie pełnymi garściami, przekalkowując wszystko, jak leci; nie przypadkiem świat ujrzał wtedy wysyp mniej (częściej) lub bardziej (rzadziej) udanych horrorów utrzymanych w podobnym klimacie. Nie była to domena jedynie specjalizujących się w podobnym procederze Włochów (bezczelnie zatytułowany Alien 2 czy nieco lepsze Skażenie) czy króla kina groszowego Rogera Cormana (który wyprodukował, zresztą bardzo dobrą, Galaktykę grozy oraz Zakazany świat; co ciekawe, swego czasu chciał nawet pozwać twórców Obcego, bo był święcie przekonany, że to plagiat Królowej krwi z jego stajni). Swoje filmy z potworami z kosmosu kręcili też i Brytyjczycy (Inseminoid z 1980 roku oraz, a jakże, Saturn 3), a Amerykanie po ewidentnych kiksach (jak Potwór z 1985 roku) z czasem dojrzeli do twórczego przeniesienia odrysowanego i wyciętego przez O'Bannona i Scotta szablonu (począwszy od Lewiatana z 1989 roku). Co działo się potem, trudno nawet podsumować, bo filmy słabe słusznie powinny zostać zapomniane, a dla tych lepszych (żeby wymienić tylko świetny Ukryty wymiar) omawiany tytuł stanowił jedynie odskocznię, istną trampolinę pozwalającą na inicjację twórczych poszukiwań. I to może być właśnie największy sukces Obcego (rzecz jasna poza dobitnym stwierdzeniem faktu, że kobieta również potrafi przyłożyć, co na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych było dla publiczności kinowej pewnym novum), że do dzisiaj inspiruje do działania. Owszem, z różnym skutkiem, ale jednak.
Prey/fot. Bethesda
Bo rozstrzał jest niezwykły: od Jasona X do tegorocznego Life. A, bo przecież na kinie się nie kończy, żeby sięgnąć po przykłady z konsoli albo komputera: od Dead Space do świeżutkiego Prey, gdzie również prujemy do obcych pośród chłodnych korytarzy rozległych kosmicznych stacji. I, co ciekawe, jeśli przyłożyć do siebie te najnowsze przykłady, czyli Life i Prey, zwycięsko z tego starcia wyjdzie nie film, a gra, lepiej rozumiejąca dojmujące poczucie osamotnienia towarzyszące człowiekowi pozostawionemu na pastwę losu pośród gwiazd, gdzie przecież „nikt nie usłyszy twojego krzyku”, igrająca ze światłem i cieniem, udanie eksperymentująca z prototypami rodem z zawalonego szkicami biurka H.R. Gigera. Kto by pomyślał, że niemal czterdzieści lat później będziemy szli do kina na Alien: Covenant? Pytanie tylko, czy Scott nie okaże się istnym Kronosem, który pożarł swoje wychuchane dziecko. Ale nawet jeśli tak się stanie, po świecie biega jego rodzeństwo z nieprawego łoża. *zakładającą, że ośrodek owego zbioru to dzieło niejako uosabiające (nieco umowną w przypadku takiej hybrydy jak Obcy) „gatunkową czystość”, a filmy znajdujące się najbliżej środka to te dzielące z nim jak najwięcej cech; nie oznacza to tym samym, że chodzi o produkcje do Obcego bliźniaczo podobne na wszystkich poziomach, lecz o, na przykład, wykorzystujące pokrewne techniki narracyjne, chwyty wizualne czy punkt wyjścia dla fabuły Bartek Czartoryski. Redaktor wydania weekendowego, samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj