Ilość dzieci uśmierconych w kinie gatunkowym przekracza wszelkie wyobrażenie. Zapewne, te malutkie cienie rozsadziły już Limbo, czyli miejsce, które, w opinii świętego Tomasza, przeznaczył im Bóg. Warto dodać, że intensyfikacja nieletnich zgonów występuje w pierwszych piętnastu minutach trwania filmu. Oddanie tak kruchego życia ma złamać bohaterów przynajmniej na resztę seansu, zaś widza przykuć do ekranu.
[image-browser playlist="605184" suggest=""]
Jako wielbiciel rejonów pozakadrowych dumam sobie, gdzie te dzieci mogą być – roztrzaskane w wypadkach samochodowych, postrącane z huśtawek, zjedzone przez opętane sanki, potopione. Muszą przecież dokądś się udać, skoro normalne zaświaty są dla nich, jako dla postaci fikcyjnych, zatrzaśnięte. Wyobrażam sobie przepastny, wirtualny Disneyland w czyśćcu Hollywoodu. Tam, pomordowane ku uciesze widza brzdące grają w gry konsolowe, nadmuchują żaby, radując się wiecznym dzieciństwem oraz brakiem szkoły. Gdy wszelkie igraszki im obmierzną, powracają do świata filmu, zasilając ekipę „Dzieci kukurydzy” i tym podobnych horrorów, mszcząc się na ludzkości, która za sprawą kaprysu scenarzysty odebrała im radość i chwałę ról pierwszoplanowych. Tylko jedna dziewczynka uniknie tego losu. Zwie się Leonie i w ogólnych zarysach przypomina przesławnego kota Schroedingera. Trudno stwierdzić, żyje nasza Leonie, czy też nie.
Pierwsza sekwencja „Drzwi” nie pozostawia wątpliwości. Dziewczynka, chwilowo porzucona przez tatusia o imieniu David zaabsorbowanego pozamałżeńskim romansowaniem, gna za motylkiem, wpada do basenu i tonie. Ojcowski skok w wodę przychodzi poniewczasie. Leonie utraciła życie, zaś Davidowi sypie się doczesność – odchodzi żona, kochankę sam porzuca, topiąc siebie i swój talent malarski na dnie butelczyny. Początek dotyka więc różnych aspektów zanurzenia, a ja mogę wygłupiać się do woli – te pierwsze piętnaście minut jest na tyle przejmujące, że zdołamy zapomnieć, jak wiele razy zetknęliśmy się z podobną sekwencją zdarzeń.
Przełom przynosi motyl, zapewne daleki krewny tego, który strącił Leonie w śmiercionośną toń. Objawiony w środku zimy, prowadzi Davida do tajemnego korytarza, w korytarzu są drzwi, za drzwiami to samo miasteczko, tylko pięć lat wcześniej. Nasz malarz błyskawicznie chwyta sens gry, wyciąga nogi, a następnie córkę z wody, żywą i ledwie otumanioną. W ten sposób przed Davidem odsłania się szansa, o której śni niemal każdy człowiek. Wrócił tuż przed chwilą fatalną, odkręcił przeszłość i buduje nowe życie z nadzieją na uniknięcie wymazanych błędów. Próbuje odzyskać zaufanie żony, wzgardza sąsiadką oraz butelczyną, słowem byłby lepszym, mądrzejszym Davidem, gdyby tylko innego Davida nie zamordował.
[image-browser playlist="605185" suggest=""]
I tu mamy hak na miarę pewnego kapitana. Każdy, kto przez drzwi przejdzie, napotyka siebie samego w wersji o pięć lat młodszej i musi coś z tym fantem zrobić. David z Davidem zwiera się w uścisku, niby przypadkiem uśmierca i dopiero późniejsze wypadki, związane z istną lawiną gości przewalających się przez tytułowe drzwi ujawniają istnienie dziwacznej reguły. Kto przybędzie, zabija drugiego siebie, koniec kropka. Tak stanie się, choćbyś nie chciał – sprawy pilnuje sąsiad o wyglądzie etatowego pochłaniacza wursta, uzbrojony w czarne serce und pistole.
Oto i kolejny po „Drugiej Ziemi” film, wykorzystujący fantastykę celem oddania problematyki egzystencjalnej, a nie złożonych problemów związanych z użyciem siekiery. Odcinając się od metafor można rzec, że fantastyczna możliwość cofnięcia się w czasie zmienia człowieka w potwora, nadając mu morderczy stygmat. Szczęśliwie, nikt takiej podróży odbyć nie może, ale „Drzwi”, choć nie wolne od błędów, zachęcają do odczytania symbolicznego. Dramat człowieka polega na tym, że ma jedynie przeszłość. Teraźniejszość okazała się nieuchwytna, natomiast przyszłość nie istnieje. W tej sytuacji najprościej stać się strażnikiem przeszłości: najpierw należy ją zamrozić, najlepiej jak tutaj, przez mordowanie, a potem strzec niczym Smaug skarbu, czyli z zazdrością podbudowaną przez pychę. Kto spróbuje się wedrzeć w tę przestrzeń, niezawodnie oberwie przez łeb. Przeszłość to, dodajmy, prywatna i spersonifikowana, stojąca niejako na kontrze przeszłości historycznej, której także grozi utrącenie. David przynajmniej jest człowiekiem, który zachował resztki przyzwoitości, koniec końców doprowadza do skruszenia zmurszałej struktury, choć wie, że to oznacza dla niego wkroczenie w nicość.
Odtwarzający rolę Davida Mads Mikkelsen wytworzył w sobie odpowiedni ładunek emocjonalnego napięcia – zaprawdę, gdyby ścierka unurzana w lodowatym błocku zyskała postać ludzką, miałaby jego oczy. Facet wyrasta na najciekawszego aktora europejskiego, a skoro już jesteśmy przy spojrzeniu – po rolach Mikkelsena w „Casino Royale” i „Valhalla Rising” nabrałem przekonania, że pan ów ma jedno oczko bardziej.
O proszę, jednak nie.
[image-browser playlist="601840" suggest=""] |
Autorem tekstu jest Łukasz Orbitowski, pisarz i felietonista, a sam felieton można przeczytać również w czerwcowym numerze "Nowej fantastyki". W ramach współpracy prezentujemy go Wam także na łamach Hatak.pl. |
Czytaj także: Lutowa "Nowa Fantastyka" w sprzedaży |