Opowieść o rodzinie prześladowanej przez nadnaturalne wydarzenia. Opowieść o grozie wychodzącej z telewizora. Opowieść o zmarłych, którzy nie chcą dać spokoju żywym. Wszystko to przerabialiśmy dziesiątki razy, ale przecież kiedyś był to pomysł świeży i oryginalny. To kiedyś to ponad trzydzieści lat temu - dokładnie w 1982 roku, gdy do kin w USA, a niedługo później w Polsce wchodził film „Poltergeist” („Poltergeist”). I było naprawdę strasznie – pamiętam, byłem wtedy w kinie. Akcja zaczynała się od małej dziewczynki, która bała się drzewa rosnącego za oknem, a kończyła wielką bitwą ze zmarłymi. W Polsce reklamowano ten film jako kolejne dzieło Stevena Spielberga, choć jako reżyser wymieniony w filmie był ktoś inny. Wtedy nie tylko ja, ledwie nastoletni, ale mało kto tutaj rozumiał ideę producenta filmu, tym bardziej że w tej konkretnej sytuacji było to naprawdę skomplikowane. Bo faktycznie Steven Spielberg nie wyreżyserował „Poltergeist”, ale to on napisał scenariusz i to on bardzo mocno kontrolował i wpływał na cały proces powstawania tego projektu. Dziś filmów z napisem „producent Steven Spielberg” są setki (naprawdę), wówczas było to coś nowego. Steven nie reżyserował, bo wówczas kręcił „E.T.: The Extra-Terrestrial” i stwierdził, że się nie rozdwoi. Choć praktycznie niemal się rozdwoił, jeżdżąc pomiędzy dwoma planami, które dzieliło kilkadziesiąt kilometrów. Dwa filmy zresztą nawet weszły do kin latem 1982 tydzień po tygodniu, pokazując dwa oblicza tego artysty i to, jak wielką ma on siłę uwodzenia publiczności. W „E.T.” wzruszał, w „Duchu” przerażał. [video-browser playlist="638456" suggest=""] Nic dziwnego, że do pomocy w przerażaniu wziął sobie reżysera, który przerażać potrafił. Tobe Hooper był już wówczas głośnym twórcą horrorów – kilka lat wcześniej stworzył pierwszą „The Texas Chain Saw Massacre”. Tu dostał znacznie większy budżet i producenta, który dokładnie wiedział, jak dotrzeć do szerokiej publiczności. Stworzył najpopularniejszy film w swojej karierze, a potem wrócił do ostrych horrorów nie dla dzieci i trzyma się ich do dziś. W tym właśnie tkwił fenomen „Poltergeist” - był to przerażający horror, ale skierowany do nastolatków, nawet tych młodszych. Film naprawdę momentami przerażał, ale ostatecznie wszystko się kończyło jak trzeba: rodzina, która była bohaterami opowieści, przetrwała, a groza, która wznosiła się na poziom niewyobrażalny dla ówczesnego masowego odbiorcy, została opanowana. Dziś, w czasach coraz ostrzejszych i mroczniejszych horrorów wydaje się to wszystko mocno archaiczne, ale tak naprawdę to był jeden z pierwszych i najwybitniejszych horrorów familijnych. I to najważniejszy efekt spotkania Spielberga i Hoopera. Bo są również inne - od takich najprostszych (jak kontynuacje) po znacznie mroczniejsze. Kontynuacje powstały dwie. W 1986 roku ponownie spotkaliśmy się z rodziną Freelingów, gdy okazało się, że groza wcale nie opuściła ich życia. Poprzednio chodziło o nieświadomość faktu, że ich dom zbudowano na starym indiańskim cmentarzu; teraz, rok później, mieszkali już gdzie indziej. I okazało się, że to wytłumaczenie z pierwszego filmu było jednak pewnym uproszczeniem - tak naprawdę chodzi o pewnego szalonego kaznodzieję sprzed wieku, Kane'a. Ale i tym razem wszystko się dobrze kończy. Na wszelki wypadek najmłodsza córka, od której się wszystko zaczęło, zostaje jednak wysłana do wujostwa do Chicago, gdzie mieszka z nimi w wielkim drapaczu chmur. Niestety Kane (czy raczej jego duch) udaje się tam za nią - i to właśnie część trzecia z 1988 roku. Oczywiście żadna z kontynuacji nie zdobyła popularności części pierwszej i z ich powstawaniem nie mieli już nic wspólnego ani Spielberg, ani Hooper, ale pamiętajmy, że to nie w XXI wieku wymyślono ideę, że należy tworzyć kinowe kontynuacje do wszystkiego, co się nieźle sprzedaje. Tymczasem historia filmu "Poltergeist" ma jeszcze jeden, najmroczniejszy aspekt. To jeden z tych filmów, o których mówi się w Hollywood, że jest przeklęty. Amerykańscy twórcy filmowi to gromadka ludzi mocno przesądnych, a w tym wypadku faktycznie tragedii i przedwczesnych śmierci było sporo. Jeszcze w roku premiery pierwszego filmu z rąk swojego ekschłopaka zginęła Dominique Dunne, dwudziestodwuletnia aktorka, która zagrała Danę, najstarszą córkę w rodzinie Freelingów. „Poltergeist” był jej jedyną rolą kinową, ale wcześniej zagrała sporo w telewizji i właśnie została obsadzona w serialu SF „V”, w którym nie zdążyła już zagrać. Julian Beck, który w drugiej części zagrał Henry'ego Kane'a, główny czarny charakter, przed premierą filmu umarł na raka żołądka. Zdiagnozowano go jeszcze przed obsadzeniem go w tej roli, ale zła legenda filmu narastała. W 1987 roku w efekcie pooperacyjnych powikłań odszedł kolejny aktor, Will Sampson, który w drugim filmie zagrał indiańskiego szamana pomagającego rodzinie w kłopotach. W trakcie prac nad trzecim filmem zmarła największa gwiazda cyklu, ledwie dwunastoletnia Heather O'Rourke, która we wszystkich częściach grała młodziutką Carol Anne Freeling. Dziewczynka nie przeżyła operacji, która była konieczna po ataku kolki jelitowej. Do listy ofiar „klątwy” doliczany też jest Lou Perryman, drugoplanowy aktor charakterystyczny, który zagrał niedużą rolę w pierwszym „Duchu”, a w 2009 został zamordowany siekierą w swoim własnym domu w Austin. Czytaj również: Horror na ekranie – co to za gatunek? Słowem - "Poltergeist" okazał się znacznie bardziej śmiercionośny w rzeczywistości niż na ekranie, na którym przecież umiera tylko jeden niewielki ptaszek. Hollywood wierzy w takie rzeczy. Nic więc dziwnego, że temat cyklu „Duch” zniknął na lata. I oto wrócił - powstał remake. Miejmy nadzieję, że nie usłyszymy za chwilę o kolejnej ofierze „klątwy”. Niech straszy nas wyłącznie to, co dzieje się na ekranie.

"Poltergeist", czyli remake kultowego horroru "Duch", jest wyświetlany na ekranach polskich kin.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj