Przyszedł dzień, że padło także na mnie. Nie mówię tu o Ponurym Żniwiarzu, który zapukał do mych drzwi. Jeszcze nie. Wlazłem na Facebooka, a tam nominacja do wyzwania książkowego. Jak poparzony rzuciłem się do wcześniej przygotowanego wiadra z lodowatą wodą i wylałem ją sobie na głowę. Potem sobie przypomniałem, że tym razem chodzi o książki. Napełniłem więc wiadro najgrubszymi tomiszczami z górnej półki, jakimiś encyklopediami PWN, słownikami, "Lodem" Jacka Dukaja i sypałem na łeb.
Gdy leksykony upadły już na podłogę, całą czynność musiałem powtórzyć, bo zapomniałem włączyć kamery. Przy drugim podejściu do pokoju weszła babcia, a jako że ona we współczesnych trendach orientuje się znacznie lepiej, kazała mi sprawdzić, czy aby nie pomyliłem wyzwań. Cały zakrwawiony i posiniaczony – III tom Wielkiej Encyklopedii PWN nabił mi pokaźną śliwę pod lewym okiem – rzuciłem się do ekranu komputera. Rzeczywiście! To nie to. Mam wymienić dziesięć tytułów, które najbardziej wpłynęły na moje życie. Dziesięć wiekopomnych dzieł, które wyryły nieścieralne inskrypcje w granicie mojej pamięci. To dopiero okazja do pokazania się! Teraz wszyscy zobaczą, jak szerokie są moje horyzonty! Zobaczą, że są tak szerokie, że ich nie widać. Tak szerokie jak - nie przymierzając - kosmos!
Nie czekając chwili dłużej, rzuciłem się do półek z książkami. Początkowa euforia szybko zaczęła ustępować przerażeniu. Z minuty na minutę czułem się coraz bardziej jak uczniak przyłapany na nieodrobieniu pracy domowej. "A co, jeśli..." – myślałem gorączkowo. – "A co, jeśli nie przeczytałem nigdy dziesięciu książek?". Takie absurdalne myśli krążyły po mej głowie, a żadne tytuły jak na złość nie chciały się w niej pojawić. W uszach słyszałem kołatanie serca, a ręce skaczące bezmyślnie po książkowych garbach trzęsły mi się, jakbym był jakimś starym alkoholikiem na odwyku.
Czytaj również: Jaki efekt przynosi ALS Ice Bucket Challenge w Polsce i na świecie?
Na szczęście pierwszy szok powoli mijał, a w głowie zaczęła rodzić się strategia. Wszelkie harlekiny, książki przygodowe i fantastykę należało odrzucić w pierwszej kolejności. Bo co sobie ludzie pomyślą? Najlepiej coś z klasyki! Może któraś z lektur? Niby w szkole za nimi nie przepadałem, ale później zacząłem je doceniać. Tak, tak. Parę książek z głównego nurtu nie zawadzi. Jakaś epopeja narodowa, np. "Pan Tadeusz", może coś z rosyjskich klasyków. Dostojewski? Bułhakow? Kiedy zorientowałem się, że nie pójdzie mi to tak łatwo, poszedłem zrobić sobie kawę.
Stałem nad czajnikiem z ponurą miną i jeszcze bardziej ponurymi myślami. Syczenie gotującej się wody przywodziło mi na myśl wciągane powoli ostrze gilotyny, a ja sam czułem się jak skazaniec tuż przed egzekucją. Woda się ugotowała. Gilotyna leci w dół. I nagle olśnienie... Kawa! Kawka! Franz Kafka! Chwilę później leciałem już po schodach z dwoma nowymi tytułami, a wylewająca się z filiżanki kawa boleśnie parzyła mi nadgarstek. Jako że kawę ostatnio pijam z cynamonem, do Franza Kafki dołączył także Bruno Schulz.
No dobra, ale nie mogą być same klasyki. Przecież pomyślą sobie, że jestem nudziarzem. Że w zasadzie nie czytam nic poza tym, co mi każą przeczytać. Że nie myślę samodzielnie i że w ogóle jestem taki mainstreamowy, a nie taki wyjątkowy, jak wszyscy pozostali. Przydałby się jakiś zagraniczny noblista. Może Marquez? Kundera? On w ogóle był noblistą? Niby nie, ale Wiki mówi, że zdobył sporo nagród i jeszcze jest honorowym obywatelem Brna. Może być. Jeszcze coś kontrowersyjnego. Wiedziony nagłym tchnieniem, krzyknąłem: "Babcia!". Cisza. "Babcia!!!" Późna to była godzina, więc staruszka pewnie zdążyła już przyciąć komara. Wreszcie po dziesiątym wywołaniu odpowiedziała:
- Czego?
- Jak się nazywał ten zespół rockowy założony w 1967 roku w Los Angeles?
- Steppenwolf – odkrzyknęła bez zastanowienia moja droga babciunia, która w latach 60. należała do rockersów i przejechała na harleyach przez całe Stany.
Właśnie! Steppenwolf! Herman Hesse. To jest to! Bo przecież kto jak kto, ale ja to jestem prawdziwym wilkiem ze stepu. Ale i ta chwilowa euforia powoli zaczęła mijać. Podminowały ją wątpliwości i przychodzące do głowy kolejne tytuły. Prawie już skompletowana lista wydała mi się nagle bezsensowna. A co, jeśli te książki są tak naprawdę głupie, a ja w swoim ograniczeniu uznałem je za ciekawe? Może jest szereg dzieł mądrzejszych, o których nigdy nawet nie słyszałem, a co dopiero mówić o zajrzeniu do nich? Zmieszają mnie z błotem w komentarzach jak nic. Muszę opracować listę jeszcze raz!
Czytaj również: "Wiedźmin" poprawiony
Siedziałem niemal do białego rana. Co i raz kompletowałem listę i na nowo ją usuwałem. To kierowałem się ku dziwacznym i nikomu nieznanym autorom, to znów wracałem do klasyki. Stosik opróżnionych filiżanek kawy piętrzył się coraz wyżej, księżyc przemieszczał się po nieboskłonie i zaglądał najpierw przez jedno okno, potem przez następne, a ja czułem się coraz bardziej oderwany od rzeczywistości. Wreszcie podczas jednego z licznych kursów pokój-łazienka-kuchnia-pokój potknąłem się o jakiś leżący na podłodze tom. Tak! To pasuje idealnie! Niezwykle mądre książki, których nikt nigdy nie przeczytał, a każdy z wyrzutami sumienia stwierdzi, że ma je gdzieś na półce. Kilka chwil później lista była gotowa. A brzmiała ona:
1. Wielka Encyklopedia PWN, tom I
2. Wielka Encyklopedia PWN, tom II
3. Wielka Encyklopedia PWN, tom III
4. Wielka Encyklopedia PWN, tom IV
5. Wielka Encyklopedia PWN, tom V
6. Wielka Encyklopedia PWN, tom VI
7. Wielka Encyklopedia PWN, tom VII
8. Wielka Encyklopedia PWN, tom VIII
9. Wielka Encyklopedia PWN, tom IX
10. Puc, Bursztyn i goście – Jana Grabowskiego
Z dumą patrzyłem na swojej dzieło. Bez zastanowienia wrzuciłem je na walla i przeciągnąłem się w odprężającym ziewnięciu. Kierowca autobusu, który właśnie wszedł do mojego pokoju, nie zaczął bić braw, ale wbrew wszelkim konwencjom zapytał:
- A dlaczego "Puc, Bursztyn i goście"?
Odwróciłem się i z wielką mądrością w oczach powiedziałem:
- Co pan tu robi? Proszę stąd wyjść, bo wezwę policję!