Seria "Szybcy i wściekli" rozpoczęła się w 2001 roku od filmu "The Fast and the Furious", luźno opartego na prasowym artykule. Obserwowaliśmy w nim policjanta pracującego pod przykrywką w świecie nielegalnych wyścigów i związanej z tym zorganizowanej przestępczości. Na początku nic nie zwiastowało wielkiego sukcesu. Pierwsze dwie części to wedle wielu przeciętne kino sensacyjne, które zbierało solidną dawkę krytyki od dziennikarzy i widzów. Przyciągały one do kin przede wszystkim ludzi chcących popatrzeć na ścigające się fajne samochody. Nie było w tym nic, co stanowi o sile fenomenu "Szybkich i wściekłych". Obie części zebrały na całym świecie odpowiednio 207,2 mln dolarów oraz 236,3 mln dolarów, co było wynikiem przyzwoitym, ale dalekim od tego, co obecnie robi najnowsza odsłona. [video-browser playlist="681039" suggest=""] Nawet sami aktorzy nie widzieli w tym większego potencjału, bo w filmie "The Fast and the Furious: Tokyo Drift" żaden z nich nie powrócił (poza epizodem Vina Diesela), a fabuła została osadzona w Japonii i skupiała się na kompletnie nowej postaci. Ta część przez wielu jest uważana za najgorszą i była prawie gwoździem do trumny tej serii. Czytaj także: Pośmiertne filmy gwiazd kina To zmieniło się tak naprawdę w 2009 roku wraz z powrotem oryginalnych aktorów w filmie "Fast & Furious". I co ważne, powrócili oni w dużym gronie, bo żadnemu wówczas kariera się nie układała, więc ich angaż nie był dla wytwórni zbyt kosztowny. Za zmianę kierunku rozwoju serii odpowiadał od tego momentu Chris Morgan, dość przeciętny scenarzysta, który poza "Szybkimi i wściekłymi" nie błysnął kompletnie niczym. Tutaj wprowadził elementy, które powoli rozwijały się w sygnaturę tej marki - absurdalne i przegięte sceny akcji oraz wątek familijny. W "Fast & Furious" to jeszcze raczkowało, ale już było widać dobry kierunek, bo choć krytycy wciąż kręcili nosem, widzowie zaczynali się zachwycać. Dla zdecydowanej większości fanów właśnie tutaj zaczęła się tak naprawdę ta seria i mało kto chce obecnie wracać do opowiastki o nielegalnych wyścigach. [video-browser playlist="681040" suggest=""] Rozwój wspomnianych elementów następował systematycznie, ale z werwą i pomysłem. Widzowie pokochali konwencję totalnego szaleństwa i braku większego sensu w tym, co widzą na ekranie. To właśnie odróżnia "Szybkich i wściekłych" od typowo głupkowatych blockbusterów, bo tutaj każdy wie, że im bardziej absurdalna scena akcji, tym lepiej - tego publiczność oczekuje. Twórcy kompletnie się z tym nie kryją i otwarcie realizują taką właśnie konwencję. Nikt tutaj nie udaje, że tworzy poważne artystyczne kino. To ma być niedorzeczne, tutaj bohaterowie mają być supermenami (Dom Torretto w 6. części dosłownie prawie lata...) i to wszystko działa, bo każdy element układanki doskonale pasuje na swoje miejsce. I zamiast narzekać na najdłuższy pas startowy z 6. części, widzowie traktują to jako zabawny żart, rozsiadają w fotelach i cieszą się akcją. Tylko że ta konwencja absurdu jest zaledwie połową sukcesu "Szybkich i wściekłych". Nie chodzi tutaj o piękne i szybkie samochody, bo wydają się one zaledwie przyjemnym ozdobnikiem. Kluczem jest cała otoczka familijna, sprawiająca, że "Szybcy i wściekli" to poniekąd historia dla całej rodziny z morałem. Dom Torretto grany przez Vina Diesela nie raz powtarzał od 4. części popularną frazę "nie mam przyjaciół, mam rodzinę". I ta różnorodna grupa bohaterów przekonuje do prawdziwości tych słów. Widz jest w stanie uwierzyć, że nawet poza planem są oni przyjaciółmi, co też udowodniali Paul Walker i Vin Diesel. Jestem nawet przekonany, że na planie tej serii panuje prawdziwie rodzinna atmosfera, bo to jest odczuwalne podczas seansu i widać uczucie, jakie jest włożone w realizację. Pewnie, brzmi to jak banał, ale wydaje się to najprostszym wyjaśnieniem działania tego elementu. Widzowie różnych narodowości, płci i ras widzą w tej grupie bohaterów kogoś, z kim mogą się utożsamić, polubić, sympatyzować, a nawet kogoś, kogo pewnie znają we własnym życiu. Proste, acz skuteczne. [video-browser playlist="679886" suggest=""] "Szybcy i wściekli" to seria, w której nie wolno zastanawiać się nad prawami fizyki. Twórcy stworzyli konwencję absurdu, która przekonuje i bawi jak mało co we współczesnym kinie. Ważne jest to, by w każdej części przekraczać jeszcze większe granice możliwości i zaskakiwać. I chyba im się to udaje, biorąc pod uwagę choćby scenę ze zrzutem samochodów z samolotu z "siódemki", co okazało się... sceną kaskaderską, a nie efektami komputerowymi. Ten fenomen wbrew pozorom nie jest wcale aż tak skomplikowany - po prostu wymaga on on widza zawieszenia niewiary, zaakceptowania niedorzeczności tej formuły i poddania się emocjom oraz zabawie. Ostatnie trzy części pokazują w pełni, że to świetnie funkcjonuje, ponieważ każdą kolejną odsłonę widzowie chwalą coraz mocniej i nawet najbardziej uparci krytycy zaczynają się przekonywać się do tej serii i nie chcą już kręcić nosem. Zatem zróbmy tak samo... wyłączmy myślenie i cieszmy się szaloną zabawą, bo szkoda czasu na szukanie dziury w tej absurdalnie wesołej konwencji, która ma jedynie dostarczać rozrywki na wyjątkowym poziomie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj