Dla pokolenia wychowanego w latach 80. i 90. G.I. Joe to zabawki dzieciństwa. Dlaczego Hollywood ma taki problem ze zrobieniem naprawdę świetnego filmu?
Jak wiele osób urodzonych w latach 80., w dzieciństwie pochłaniały mnie dwa światy z zabawek. Najpierw były to postaci i pojazdy z kreskówki He-Man i Władcy Wszechświata, a potem G.I. Joe. Z perspektywy czasu sam zastanawiam się, dlaczego te amerykańskie żołnierzyki tak mnie wciągały, że chciałem zebrać je wszystkie, mieć ich fikuśne pojazdy i toczyć wojny pomiędzy G.I. Joe a Kobrą. Być może na wyobraźnię działał cały klimat, charakterystyczność bohaterów i podstawowe informacje o ich historii, które – jeśli mnie pamięć nie myli – znajdowały się z tyłu pudełka. Miały w sobie to „coś”, co wciąga, wchłania wręcz i pobudza wyobraźnię dziecka. Ba, nawet odkryłem, że w piwnicy wciąż mogę odnaleźć moich bohaterów z dzieciństwa.
Tym bardziej zastanawia mnie, dlaczego Hollywood ma tak gigantyczny problem z odniesieniem sukcesu na kinowym ekranie z G.I. Joe. Przecież w dużej mierze to samograj – walka dobra ze złem, wyraziste wizualnie postacie i efektowna akcja. Tu nie trzeba wymyślnej fabuły pełnej twistów i niespodzianek. To ma być proste, ale klimatyczne, widowiskowe i emocjonujące ze zrozumieniem tego, co sprawiało, że G.I. Joe było tak dobre w formie zabawek czy serialu animowanego. Popkultura pokazała wielokrotnie, że prostota to nie to samo co prostackość i można osiągać sukcesy, bo widz nawiązuje więź z historią na poziomie stricte emocjonalnym. Tutaj powinno działać to wręcz podwójnie przez pryzmat nostalgii. Każdy, kto wychował się z G.I. Joe siłą rzeczy będzie coś czuć na widok Snake Eyesa czy Storm Shadowa. Dlaczego więc Paranount Pictures próbuje i nic z tego nie wychodzi?
Pierwsze dwa filmy, czyli G.I. Joe: Czas Kobry oraz G.I. Joe: Odwet były poprawne, ale te postacie i ten klimat zasługują na o wiele więcej. Czuć było, że producenci z Paramountu nie wiedzą, jak to do końca ugryźć. Gdzieś w tym brakowało tej esencji G.I Joe i klimatu, który wywiera wpływ i wciąga bez reszty. Tak jakby nie było w tym pomysłu, więc postawiono na pierwszy lepszy i patrząc na efekt, trudno zareagować inaczej niż obojętnością. Choć dwójka szła już w kierunku bardziej pasującym do koncepcji, to nadal nie było to. Kiedy tak myślę, co pamiętam po latach, to jedynie ninja i Snake Eyesa w wykonaniu Raya Parka w akcji. Gdzieś poza wyjątkami ci bohaterowie, którzy w zabawkowej i kreskówkowej wersji byli wyraziści, tutaj stawali się jednolici. Nie wyróżniali się ani charakterem, ani wizualnie, a mało porywająca historia jedynie dopełniła dzieła. Nie udawało się w żadnym razie wywołać nostalgii, co jest wręcz zbrodnią ze strony twórców, bo to wydaje się wręcz banalnie łatwe. Patrząc na recenzje filmu Snake Eyes. Geneza G.I.Joe, który miał być nowym otwarciem, widać, że nikt nie wyciągnął wniosków i – co więcej – popełniono szereg jeszcze większych błędów. Mnie jako fana G.I. Joe wydaje się to wręcz frustrować, bo Paramount Pictures spektakularnie marnuje potencjał i wykazuje się brakiem zrozumienia tego, co stanowi o sukcesie tej marki.
Przecież to ma być film akcji, a i tak jest problem na fundamentalnym poziomie realizacyjnym. Wydaje się, że w każdym tym projekcie błędne decyzje zostają podjęte już na wstępie przy zatrudnianiu filmowców, którzy nie mają smykałki do kręcenia akcji i tworzenia widowiska. Ani scenarzystów, którzy mówiąc prosto, nie czują tematu i go nie rozumieją. Gdyby chociaż ktoś tam wyczuł, że historia ma być pretekstem do kapitalnie nakręconych scen akcji, to wszystko przestałoby mieć znaczenie. Widowisko przejęłoby priorytet i być może nadrobiłoby wiele mankamentów. Jednak żadna część takiej akcji nie miała, a czytając zgodne opinie krytyków o Snake Eyes, można czuć się zniesmaczonym, że w dobie rewolucji kina akcji dokonanej przez Johna Wicka są w Hollywood filmowcy, którzy nadal kompletnie nie rozumieją, w czym rzecz i dlaczego Chad Stahelski oraz David Leitch jako byli kaskaderzy momentalnie stali się najlepszymi reżyserami kina akcji i gorącymi nazwiskami. Trudno więc żałować producentów, którzy nie są w stanie ze zrozumieniem śledzić najnowszych trendów. Patrząc na pozytywne opinie wobec pracy ekipy Stahelskiego l Leitcha, mogłoby wydawać się, że trudno jest o tym nie usłyszeć. A jednak nadal najwyraźniej producenci Paramountu nie tylko nie umieją wywołać nostalgii i emocji czymś, co powinno być banalnie łatwe, to jeszcze film jest zrealizowany archaicznymi metodami, które w kinie akcji nie są już akceptowalne.