Salę, jak to zwykle bywa w przypadku weekendowych pokazów, wypełniały głośne, rozbrykane, obrzucające się popcornem dzieciaki. W trakcie półtoragodzinnego seansu stało się jednak coś, co spowodowało, że wszyscy ucichli, kukurydza przestała smakować, a Ebert nie napisał ostatecznie recenzji, ale niezwykłą relację z pokazu: „Dzieci były oszołomione. Panowała niemal kompletna cisza. Film przestał być rozkosznie straszny mniej więcej w połowie i stał się niespodziewanie przerażający. W rzędzie obok mała dziewczynka, mająca jakieś dziewięć lat, siedziała bez ruchu i płakała. Myślę, że młodsze dzieci nawet nie wiedziały, co je uderzyło. Jasne, chodziły wcześniej do kina, oglądały horrory. Ale to było coś zupełnie innego”. Reżyserem filmu był dwudziestoośmioletni debiutant, George A. Romero. Tytuł to oczywiście Night of the Living Dead. Gdy miesiąc temu George Romero zmarł w wieku 77 lat, nagłówki portali kulturalnych wypełniły informacje o śmierci „słynnego twórcy horrorów o zombie” i „ojca chrzestnego zombie”. Reżyser zasłużył sobie na te miana całą serią filmów o nieumarłych, którą rozpoczęła właśnie półamatorska Noc żywych trupów. Zanim powstała, Romero studiował malarstwo i sztuki dramatyczne w Pittsburgu, kręcąc w międzyczasie krótkometrażowe fabuły, a później założył firmę Latent Image, która specjalizowała się w produkcji reklamówek i krótkich filmów dla zakładów pracy. Noc żywych trupów była pierwszym pełnym metrażem, który udało mu się dokończyć – ale nie bez trudu. Aby sfinansować swój debiut, reżyser namawiał przyjaciół na zainwestowanie w jego film; jednemu z nich powierzył później współtwórstwo scenariusza, inny dostarczał na plan (potrzebne w wielu scenach) zwierzęce wnętrzności. Obsada została złożona głównie z pracowników i wspólników Latent Image, a film kręcono z doskoku przez dziewięć miesięcy. Ostateczny budżet zamknął się w 114 tysiącach dolarów (biorąc pod uwagę inflację, dziś byłoby to mniej więcej 850 tysięcy dolarów). Te spartańskie warunki nie były niezwykłe. W Stanach Zjednoczonych lat sześćdziesiątych masowo kręcono niskobudżetowe horrory z tanimi efektami specjalnymi, w których wiele ról odgrywali amatorzy, i które trafiały później – ku uciesze nastoletniej widowni – do kin samochodowych i grindhouse’ów. Wyjątkowość debiutu Romera polegała przede wszystkim na tym, że reżyser nakręcił swój film całkowicie na serio – nie żartował, nie wprowadzał do fabuły elementów komedii i absurdu, które dystansowałyby widza od przedstawianych wydarzeń i zamieniały seans w dobrą zabawę. Groza jego horroru była grozą prawdziwą, wzmaganą dodatkowo przez prymitywne warunki realizacji – dzięki wykorzystaniu czarno-białej taśmy i pozornie przypadkowym kadrom film wyglądał trochę jak prawdziwy reportaż, a sceny pożerania ciał stawały się dosadniejsze i bardziej realistyczne. Reżyser nie włączył ponadto do fabuły charakterystycznych dla kina grozy z tego okresu wstawek, podczas których przebrany w strój naukowca aktor tłumaczyłby publiczności przedstawianą historię. Widzowie zostali zatem wrzuceni w sam środek piekła. Nic dziwnego, że wielu z nich, szczególnie młodszych, reagowało tak, jak widownia na pokazie opisanym przez Eberta.
fot. materiały prasowe
Trudno się także dziwić, że Noc żywych trupów oburzyła obrońców moralności i wywołała falę niechęci (choć znalazło się także niemałe grono admiratorów filmu, reprezentowane między innymi przez Eberta i Pauline Keal). Vincent Canby z „New York Timesa” określił film mianem „śmieciowego”, a krytyk „Variety” pisał o „bezsensownej orgii sadyzmu” i oskarżał Romera o społeczną nieodpowiedzialność. Z dzisiejszej perspektywy szczególnie ten ostatni zarzut wydaje się nietrafiony i świadczy o krótkowzroczności piszącego – debiut Romera był bowiem horrorem opowiadającym o wadach ówczesnego społeczeństwa i twórczo przetwarzającym współczesne mu zbiorowe lęki. W 1968 roku Ameryka żyła wojną w Wietnamie i zabójstwem Martina Luthera Kinga. Ideały kontrkultury ulegały wypaleniu, a w miastach rozgrywały się uliczne zamieszki. Opowiadająca o grupie niedobitków, którzy nie mogą liczyć na pomoc przedstawicieli władzy i mediów i nawet w obliczu apokalipsy marnują czas na bezsensowne kłótnie, Noc żywych trupów prezentowała Stany Zjednoczone w skali mikro, a zjadający się nawzajem Amerykanie stali się boleśnie dosłownym ucieleśnieniem zżeranego od wewnątrz państwa. Choć Romero utrzymywał w wywiadach, że inspirował go horror lat pięćdziesiątych, jego film stał się prekursorem kina grozy lat siedemdziesiątych – epatującego brutalnością i nihilizmem, szorstkiego i gwałtownego, pozbawionego nadziei na lepsze jutro gore reprezentowanego przez takie tytuły jak Ostatni dom po lewej (1972) Wes Craven czy The Texas Chain Saw Massacre (1974) Tobe Hooper. Choć późniejsze filmy Romera bywały wtórne (Szaleńcy z 1973 roku) lub po prostu nieudane (nakręcone wespół z Dario Argento Oczy szatana z 1990 roku), to w swoich najlepszych produkcjach reżyser łączył niezwykłe wyczulenie na problemy społeczne z unikatowym, nowatorskim podejściem do gatunkowych schematów. W Martin (1977) Romero wykorzystał model horroru wampirycznego, by opowiedzieć o zagubionym nastolatku mieszkającym ze starym, pochodzącym z Rumunii wujem, który uważa go za Nosferatu. Choć chłopak rzeczywiście zabija przypadkowych ludzi i wypija ich krew, status jego postaci nigdy nie zostaje jednoznacznie określony – Martin nie ma długich zębów, nie boi się światła słonecznego, krzyży i czosnku, a do otwierania żył ofiar wykorzystuje żyletkę.
żródło: blastr.com
Podobnie jak David Cronenberg w nakręconej w tym samym roku Wściekłości, Romero brutalnie sprowadza wampiryzm na ziemię – w tym wypadku do współczesnego Pittsburga, miasta pozbawionego perspektyw, pełnego bezdomnych i chuliganów. Interesują go jednak nie tylko losy nowoczesnego krwiopijcy, ale też zderzenie legendy z rzeczywistością. W czarno-białych wstawkach – które wyglądają tak, jakby ktoś żywcem wyrwał je z gotyckiego horroru – Martin atakuje kobietę i ucieka przed chcącymi go zlinczować wieśniakami. Nie wiadomo jednak, czy to wyobrażenia bohatera, czy coś, co rzeczywiście wydarzyło się w przeszłości. Ta dwuznaczność nie jest w Martinie zabiegiem czysto rozrywkowym – Romero sugeruje mimochodem, że być może popełniane przez chłopaka zbrodnie wynikają z chęci wpasowania się w popkulturowy wizerunek wampira. Gdy reżyser powrócił do tematu żywych trupów po dziesięcioletniej przerwie, odpalił kolejną bombę z opóźnionym zapłonem. Dawn of the Dead (1978) (1978), nakręcony w kolorze, z budżetem w wysokości półtora miliona dolarów, antycypował lata osiemdziesiąte – erę konsumpcjonizmu, yuppies i lekkiej pod względem ideowym popkultury. Już miejsce akcji filmu, opuszczone centrum handlowe, daje Romero szansę na spłatanie okrutnego żartu i zbudowanie uderzającej metafory naraz – dobijające się do automatycznych drzwi galerii zombiaki nie różnią się zasadniczo od opętanych chęcią posiadania Amerykanów, którzy przekraczali jej progi przed apokalipsą. W jednej z najlepszych scen filmu bohaterowie urządzają sobie zawody w zabijaniu żywych trupów, co ponownie daje reżyserowi okazję, by przez pryzmat horroru zaprezentować społeczne patologie. W najlepszych swoich filmach Romero nigdy nie opowiadał bowiem tak naprawdę o potworach – potwory były tylko lustrem, w którym odbijali się ludzie. Od kilku lat amerykański horror przeżywa renesans związany z premierami takich filmów jak It Follows (2014) David Robert Mitchell, February (2015) Oza Perkinsa, Get Out (2017)Jordan Peele czy The Witch (2015) Robert Eggers. Ich twórcy podążają drogą wytyczoną przez George’a Romero – badają granice gatunku i próbują je przekraczać, traktują horror jako nośnik historii o problemach społecznych i psychologicznych, wykorzystują potwory, by w unikatowy sposób opowiedzieć o swoich bohaterach. Czas więc chyba przyznać, że miesiąc temu pożegnaliśmy nie tylko ojca chrzestnego zombie. Pożegnaliśmy przede wszystkim ojca chrzestnego współczesnego horroru.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj