Nikogo nie dziwi fakt, że w przypadku premiery niemal każdej adaptacji na pierwszy plan wysuwają się komentarze o jej zgodność z książkowym pierwowzorem. Fani wykłócają się o zawarte wątki, o brak innych, o różnice w wyglądzie, charakterze postaci... Krótko mówiąc: o wszystko, co nie do końca pokrywało się z ich oczekiwaniami.
Powołując się na definicję adaptacji filmowej według Andrzeja Kołodyńskiego i Konrada Zarębskiego, można powiedzieć, że jest to „wariacja na zadany temat”. Czy w obliczu takiej interpretacji nie staje się oczywistym fakt, z którym wielu odbiorców nie jest się w stanie pogodzić, a mianowicie, że adaptacja filmowa ma prawo rozmijać się w wielu punktach z jej literackim pierwowzorem? Książka staje się jedynie tworzywem, które twórca filmowy wykorzystuje według własnych umiejętności czy wrażliwości artystycznej.
W ostatnich latach szczególnie popularna stała się strategia polegająca na adaptowaniu jednej książki za pomocą kilku różnych filmów. Jakie są powody takich decyzji - chęć wierniejszego oddania klimatu pierwowzoru, skok na kasę czy może po prostu forma eksperymentu? Zapewne po trochu każdy z nich.
[video-browser playlist="637292" suggest=""]
Co by jednak nie mówić oraz ile by nie narzekać, dzielenie książki na kilka filmów ma również swoje zalety. Jedną z pierwszych opowieści, której żywot na ekranie został wydłużony, był finałowy tom przygód Harry'ego Pottera. Decyzja, mimo że irytująca dla wielu fanów, nie zdziwiła nikogo. Wszak nie zarzyna się kury znoszącej złote jaja i dopóki była szansa wycisnąć z potterowego uniwersum miliony, dopóty tę szansę należało wykorzystywać. Finał sagi, na której wychowywały się pokolenia, został więc odroczony w czasie. Z perspektywy czasu można tę decyzję uznać za słuszną. Wydłużenie czasu akcji pozwoliło twórcom na dopracowanie wątków, które w książce zgrzytały, dodanie czegoś nowego od siebie, a przede wszystkim na wykreowanie wyśmienitego klimatu, który stał się ukoronowaniem filmowych adaptacji przygód małego czarodzieja.
Pierwsza część „Insygniów śmierci” była swoistym preludium do emocjonującego finału, który twórcy zaserwowali w kolejnej części. W pierwszej odsłonie postawili na soczysty, mroczny klimat, zgłębiając psychologię bohaterów, dodatkowo wprowadzając nas w przygnębiający nastrój wiążący się nie tylko z końcem pewnej epoki w życiu naszym, ale i bohaterów. Druga część, mając tak znakomite fundamenty, mogła być już z czystym sumieniem efektowną feerią barw, wybuchów i rozbuchanych efektów specjalnych. I tak też właśnie było. Twórcy na szczęście nie zapomnieli o intensywnie mrocznym klimacie części pierwszej i skutecznie przemycili go również na podłoże rasowej superprodukcji, jaką stał się epizod zamykający żywot Harry'ego Pottera na ekranie.
Czytaj również: Wygraj miecz Gandalfa z filmu „Hobbit: Bitwa Pięciu Armii”
Podobną drogą zdają się podążać twórcy „Igrzysk Śmierci”, które w przyszłym roku zafundują nam finałową odsłonę. Francis Lawrence, reżyserujący „Kosogłosa”, w drugiej części - „Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia” - zaserwował widzom wbijającą w fotel akcję i widowiskowe efekty specjalne, które mogły zadowolić każdego fana efektownych blockbusterów. Tym bardziej zaskakująca może się wydawać pierwsza część „Kosogłosa”, która jest nie tylko wizualnie zachwycającym przedstawieniem, ale przede wszystkim szczególnie trafnym i wyrazistym dramatem społecznym, portretującym emocje targające bohaterami po dramatycznych przeżyciach z poprzednich części. Twórcy zrezygnowali tym razem z widowiska na rzecz cichego spojrzenia w głąb bohaterów. Obserwujemy skutki tego, czego mogliśmy doświadczyć wcześniej. Oglądanie traumatycznych Igrzysk Śmierci od kuchni robi niewątpliwie wielkie wrażenie. Czego w takim razie można spodziewać się po finale? Z pewnością jeszcze mocniejszego uderzenia - zarówno wizualnymi atrakcjami, jak i głębią przemyśleń.
[video-browser playlist="637295" suggest=""]
Wymagania wobec adaptacji literatury powszechnie uwielbianej od momentu premiery wzrastają kilkakrotnie. Tak właśnie było z „Hobbitem” J.R.R. Tolkiena, którego na ekrany kin postanowił przenieść sam Peter Jackson, zachwycający kilka lat wcześniej cały świat swoją wyśmienitą adaptacją „Władcy Pierścieni”. Osoba reżysera ucieszyła fanów, którzy mogli być pewni, że dostaną równie wyśmienite widowisko. Prawdopodobnie nie było jednak osoby, która nie zdziwiła się tym, że „Hobbit” zostanie zaadaptowany jako trylogia!
Powtórzyła się tym samym sytuacja z premiery finału Harry'ego Pottera. Również tutaj nikt nie chciał pożegnać się szybko z uwielbianą przez miliony odbiorców historią. Dlatego też Jackson, wyczuwając olbrzymie zyski, postanowił do fabuły "Hobbita" dołączyć również wątki znane z innych dzieł Tolkiena, aby skutecznie zapchać każdą minutę trzech opasłych filmów. Premiera pierwszego z nich przyniosła nie tylko miliony na koncie i miliony zadowolonych widzów w kinach, ale również sporo głosów rozczarowania. Porównań do „Władcy Pierścieni” nie sposób było uniknąć... a z takim konkurentem „Hobbit” nie miał szans. Nie wszystkim do gustu przypadł jego nieco bajkowy klimat, beztroska i ostrożność w środkach wyrazu. Jackson, zdając sobie sprawę z tego, iż grupa odbiorcza „Hobbita” różni się od tej, do której skierowany był „Władca Pierścieni”, opowiadał swoją historię inaczej.
Mieszanie wątków z kilku różnych powieści z jednej strony było dobrym pomysłem, dającym twórcom pole do popisu, a widzom historię jeszcze barwniejszą i ciekawszą. Niemniej jednak nie udało się całkowicie uniknąć pewnego chaosu i nobilitowania jednego wątku kosztem innego, co kończyło się fabularną dysproporcją. Stąd też wzięły się w trylogii „Hobbita” tzw. dłużyzny, które niepotrzebnie rozpychały całą historię i wpływały na percepcję widza.
[video-browser playlist="637298" suggest=""]
Co by jednak nie mówić, „Hobbit” swoje główne zadanie spełnił: zarobił pokaźne sumy w kinach, które systematycznie będą się zwiększać nawet długi czas po premierze finałowej odsłony. Uniwersum Śródziemia jest wszak jednym z najbardziej uwielbianych i reinterpretowanych popkulturowych światów. Sam Jackson nadal jest mistrzem widowiska, który wie, co to efektowne wybuchy, walki czy pejzaże. Nadal przepięknie filmuje Nową Zelandię, nadal wie, jak zaplanować dobrą, zadowalająca gusta widowni walkę. A że tym razem nie zawsze wychodzi mu opowiadanie historii? O tym po wyjściu z kina niewielu będzie pamiętać.
Czytaj również: „Hobbit: Bitwa Pięciu Armii” – recenzja
Już za parę dni w kinach w całej Polsce nastąpi oficjalne pożegnanie ze Śródziemiem. Jak ten ciężar udźwignie Jackson? Będzie musiał zmierzyć się z różnymi emocjami. Z jednej strony - z nostalgicznym pożegnaniem z pewną epoką; z drugiej - z pewną nutką ciekawości i zawadiackiej swawoli. "Hobbit" w momencie zakończenia jest przecież tylko początkiem kolejnej niezwykłej drogi, którą będzie podążał następny Baggins. Coś się kończy tylko po to, aby kolejna epoka i kolejne wyzwania mogły nadejść. Czy nostalgia i żądza przygody pójdą w parze? Czy po seansie „Bitwy Pięciu Armii” raczej zadumamy się nad końcem całej serii, czy może czym prędzej sięgniemy po „Władcę Pierścieni”, bo przecież droga wiedzie wciąż w przód i przód, a przygoda nigdy się nie kończy? Odpowiedzi na wszystkie te pytania poznamy już 25 grudnia.