Łódź ponownie odwiedzili znakomici goście, na czele z gwiazdą Hollywod, Edwardem Nortonem, tegorocznym laureatem Transatlantyk Glocal Hero Award. Ponadto festiwal ugościł Lucrecie Martel – argentyńską reżyserkę filmową, Jeana-Michela Bernarda – kompozytora filmowego, jazzmana i improwizatora, oraz Grażynę Torbicką, Andrzeja Seweryna, Jana P. Matuszyńskiego i blisko stu innych artystów. Od razu muszę dodać, że rozczarowaniem okazał się nie kto inny, jak właśnie Edward Norton. Szeroko zapowiadany gość pojawił się publicznie raptem dwa razy (Master Classes w Teatrze Narodowym i Gala Zamknięcia) ostatniego dnia. Nie to co maestro Bernard, widziany a to w kinie (dla rozrywki), a to na konkursach kompozytorskich (przewodniczący jury), a to na swoim koncercie. W istocie nie było dnia, bym przynajmniej raz nie słyszał specyficznej angielszczyzny wymawianej z francuskim akcentem. Oficjalne rozpoczęcie, jak i zakończeni, Transatlantyku odbyło się w Teatrze Narodowym, co wprowadziło nieco elegancji i pięknie wyglądało na materiałach reklamowych. Punktem kulminacyjnym było Wielkie Czytanie Kobiet – widowisko muzyczno-teatralne, w którym gwiazdy gali, znane i cenione Polki, czytały fragmenty dzieł klasyków feminizmu. Spektakl ubrały w dźwięki Transatlantyk Symphony Orchestra, z Moniką Wolińską za pulpitem dyrygenckim, chórem Vivid Singers i kwartetem perkusyjnym – tzw. „Zjednoczonymi Kobietami Perkusji”. Przedstawienie wyreżyserowała Maria Sadowska, której należą się naprawdę wielkie gratulacje – balansowanie na granicy pretensjonalnego teatru i zwykłego show to nie lada sztuka. Osiem festiwalowych dni wypełniło dwieście projekcji zarówno premier, jak i klasyków. Na główną sekcję wyrastała „Panorama” – przegląd zagranicznych dzieł, tak docenionych na festiwalach, jak i szerszej publiczności nieznanych. Nieoczekiwanie, przyznawaną przez widzów nagrodę dla polskiego dystrybutora, która ma pozwolić na wprowadzenie filmu do kin, zdobyło Pięćdziesiąt wiosen Aurory Blandine Lenoir – historia o kobiecie zmagającej się z lękiem przed starością, chęcią zmiany życia i tytułowym wiekiem. Francuzka reżyserka pokonała takie głośne nazwiska jak Christopher Nolan (Dunkirk) czy Ben Affleck (Live by Night), po którym notabene spodziewałem się filmu mniej sztampowego. Wśród innych wyróżniających się obrazów można było zobaczyć: Teheran Taboo Aliego Soozandeha – animację o zakazanych, ale jednak powszechnie w Iranie spotykanych, narkotykach, alkoholu i prostytucji – Króla Belgów Petera Brosensa – przezabawny mockument o monarsze podróżującym incognito przez Bałkany – czy wreszcie, mojego cichego faworyta, They Anahity Ghazvinizadeh – mocno zanurzoną w społecznych napięciach, historię dorastającego J, którego najbliżsi określają jako „oni”. „Siła kobiety” pojawiała się, jak przystało na główny temat festiwalu, w jego wiodących propozycjach. Widzieliśmy kobiety, które odkrywają swoją siłę, które wiedzą, że są silne, a nawet jedną bohaterkę, której mężczyzna musi powiedzieć, że jest silna – co wyglądało równie kuriozalnie, jak biały Kevin Costner emancypujący czarne kobiety w Hidden Figures. Poza główną sekcją, na Transatlantyku mogliśmy obejrzeć wybrane filmy głównych gości festiwalu (Lucreci Martel, Barbary Sas i Edwarda Nortona), debiutanckie obrazy cieszących się dziś uznaniem reżyserów (m.in. Badlands Terrenca Malicka i Kostuchę Bernardo Bertolucciego) oraz ważne premiery w polskich kinach ubiegłego sezonu – choć moim zdaniem jedyną propozycją spełniającą powyższe założenia były Powidoki Andrzeja Wajdy. Nie bez powodu to właśnie seanse „retrospektywne”, jak Kostucha czy Lęk pierwotny (G. Hoblita) wyświetlane były w niezwykle klimatycznej sali Muzeum Kinematografii. I mylą się wszyscy twierdzący, że przestrzeń, w której się film ogląda, nie ma znaczenia. Wyłożone paloną cegłą ściany, małe grono widzów i Edward Norton z osobowością mnogą na ekranie, gwarantowały dreszcz emocji, dużo bardziej intensywny, niż mogła zapewnić najlepsza nawet sala łódzkiego Silver Screen. Mocna reprezentacja pojawiła się też wśród dokumentów. Świetna Belinda Marie Dumora – nagrywana na przestrzeni blisko 30 lat trudna historia tytułowej dziewczyny należącej do zanikającej grupy etnicznej Jeniszów, Beksińscy. Album wideofoniczny Marcina Borhardta – 80 minut oryginalnych nagrań Zdzisława Beksińskiego ułożonych w opowieść o losach Rodziny, czy jeden z pierwszych filmów Janusza Majewskiego – Jazz in Poland, sprawiały, że wybór seansu, spośród kilku odbywających się jednocześnie niejednokrotnie musiałem rozstrzygać monetą. Pełnię szczęścia naruszał tylko program ułożony zdecydowanie pod filmy fabularne, zmuszający non-fiction do konkurowania z wydarzeniami pozafilmowymi. Najciekawsze produkcje można było jednak obejrzeć w ramach konkursu na najlepszy polski, krótki metraż, co, myślę, dokładnie pokazuje, gdzie należy upatrywać jaskółek przyszłości kinematografii. Dodatkowo obecne było coś, czego zabrakło mi przy okazji rywalizacji filmów pełnometrażowych – spotkania z twórcami –  zawsze interesujące i skutecznie rozszerzające perspektywę. A w samym konkursie rywalizowały m.in.: czarny koń tegorocznego festiwalu w Cannes Najpiękniejsze fajerwerki ever Aleksandry Terpińskiej, odkrywająca nowe techniki operatorskie Nauka Emi Buchwald czy reagujący na wzrost ksenofobii Sen o Warszawie Mateusza Czuchnowskiego. Konkurs wygrał, znowu niespodziewanie, Bankiet Julii Orlik – czterominutowa animacja, która kończy się niczym, legendarne już Krwawe Gody z wszystkim nam znanego serialu. Do powyższych propozycji spędzenia wolnego czasu dodajmy jeszcze: Polówkę – filmy na świeżym powietrzu, Kino Łóżkowe – seanse przy użyciu nowatorskiej konstrukcji złożonej z łóżka i telewizora, Kino Kulinarne organizowane we współpracy z Berlinale, czyli połączenie projekcji filmowej i kolacji (reklamowanej m.in. osobą Wojciecha Modesta Amaro) oraz specjalne wydarzenia adresowane do najmłodszych Polaków – warsztaty kulinarne, projekcje wybranych filmów. Słowem – nie sposób było się w tym roku nudzić. Prócz kina, Transatlantyk to także przestrzeń popularyzowania muzyki filmowej i wspierania jej twórców, a wtym temacie nie sposób uniknąć porównań do Krakowskiego Festiwalu Muzyki Filmowej, który jako jedno z największych tego typu wydarzeń na świecie naturalnie wyznacza standardy. Łódzki festiwal do rozmachu krakowskiego nie aspiruje, stawiając na bardziej kameralne i kreatywne rozwiązania. Jednym z nich był Instant Composition Contest, polegający na fortepianowej improwizacji do obejrzanego chwilę wcześniej filmu. Co ciekawe, jest to jedyny taki konkurs na świecie, którego jednym z laureatów jest choćby doskonały pianista, Aleksander Dębicz. Tegorocznym zwycięzcą został inny Polak – Jakub Czerski, któremu należą się tym większe gratulację bo, jak sam przyznał, w improwizacji zbyt dużego doświadczenia nie ma. Najważniejszy był jednak drugi konkurs, posiadający tradycyjną formułę, Film Music Composition Contest. W tym roku, młodzi kompozytorzy musieli zmierzyć się z dwoma krótkimi metrażami, które sprawdzały zarówno umiejętność zilustrowania dość osobliwego kina batalistycznego, jak i wydobycia z obrazu emocji. Bardzo dobrym pomysłem, było otwarcie dla widzów przesłuchań, by wespół z jury mogli sprawdzić, jak muzyka uczestników sprawdza się w poszczególnych filmach. Taki zapętlony, czterogodzinny seans jedynie dwóch obrazów, które odtwarzane za każdym razem z nowym soundtrackiem stawały się w istocie innymi produkcjami, natychmiastowo uświadamiał rolę, jaką odgrywa muzyka w filmie. Dzięki różnorodności uczestników ukazały się ciekawe różnice w technice komponowania; i tak – wszyscy Amerykanie łączyli orkiestrę symfoniczną z elektroniką, opierając się na łatwych do wychwycenia schematach, natomiast Europejczycy stawiali na oryginalny koncept i dość ostrożne, aczkolwiek całkiem ciekawe eksperymenty. Ostatecznie najlepszy okazał się Łotysz – Ruslan Perezhilo, co –  biorąc pod uwagę również pierwsze miejsce Pawła Górniaka w bliźniaczych zmaganiach podczas tegorocznego FMF-u i serię ostatnich sukcesów polskich kompozytorów za granicą – miejmy nadzieje zapowiada zaistnienie Europy Środkowej na zachodniej arenie muzyki filmowej. Całości dopełniły jeszcze dwa koncerty, pierwszy wspomnianego już Jeana-Michela Bernarda – najbardziej oblegane wydarzenie całego festiwalu – oraz drugi zespołu Kwadrofonik, który połączono z Galą Zamknięcia. Z całą pewnością Transatlantyk można umieścić pośród najbardziej interesujących wydarzeń kulturalnych w Polsce, co więcej, nie mającym, poza wrocławskimi Nowymi Horyzontami, praktycznie żadnej konkurencji w sezonie wakacyjnym. Tym bardziej cieszy fakt, ciągłego rozwijania się i rosnącej, również międzynarodowej, renomy festiwalu, którego najnowsza edycja powoduje, że Łódź bez lęku może stawać w szranki z innymi, europejskimi stolicami kina.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj