Przyznam się szczerze - nigdy nie miałem okazji oglądać duńskiego "Forbrydelsen", na którym scenarzyści AMC opierali się, pisząc historię morderstwa Rosie Larsen. Sięgając po pierwszy odcinek serialu, o którym piszę, nawet nie miałem pojęcia, że jest to jakikolwiek remake. Ba, nawet nie miałem wcześniej okazji w jakikolwiek sposób nastawić się na jego premierę, bo zwyczajnie o niej słuchy mnie nie doszły. Może to i dobrze, bo zazwyczaj oczekiwania, które nie znajdują swojego odbicia, gruntownie potrafią zniszczyć przyjemność obcowania z dziełem, po które sięgamy.
[image-browser playlist="611287" suggest=""]
Historia serialu zdaje się być przesadnie prosta. Czeka nas trzynastogodzinne śledztwo, w wyniku którego prawdopodobnie zostanie ujawniony morderca nastoletniej dziewczyny, imieniem Rosie Larsen. Wystarczy obejrzeć pierwszą godzinę serialu i już wiemy, że to wszystko nie będzie takie proste. Przede wszystkim, wciąga nas sam sposób opowieści – tudzież narracji. Całą historię śledzimy z trzech punktów widzenia – detektywów prowadzących dochodzenie, polityków, którzy zostają uwikłani w sprawę morderstwa, a także rodziny, która straciła ukochaną córkę i siostrę.
Można śmiało napisać, że "The Killing" wyreżyserowano na bardzo wysokim poziomie, ale stwierdzenie to chyba nie zaskoczy nikogo, kto kiedykolwiek miał do czynienia z produkcjami AMC. Serial ogląda się jak dobry film. Nikt tu nikogo nie pogania, a scenarzyści mają wystarczająco dużo czasu na swoją opowieść. Dzięki temu nikt nie wciska nam na siłę żadnych sztucznych cliffhangerów, które miałyby na siłę zmusić nas do obejrzenia kolejnego epizodu. W sposób typowy dla większości dzieł kryminalnych, scenarzyści bardzo często bawią się emocjami widza, próbując wzbudzić w nim podejrzenia wobec konkretnych bohaterów, w gronie których zapewne znajduje się nasz upragniony morderca. Chociaż przedstawiono nam całkiem sporo postaci, o większości z nich powiedziano już co najmniej kilka zdań. To dodatkowo utwierdza mnie w przekonaniu o niesamowitej precyzji, którą sprawia sposób, w jaki cała opowieść jest prowadzona.
[image-browser playlist="611288" suggest=""]
Zabijcie mnie, ale znów zaczynam topić się w superlatywach. Nie wypada jednak po prostu pominąć tutaj aktorów. Wiecie, co rzuca się w oczy już po kilku pierwszych minutach pilotowego epizodu? Zwykła brzydota aktorki, która gra kobietę, prowadzącą śledztwo (w tej roli Mireille Enos). Może nie do końca chodzi tutaj o brzydotę, lecz może bardziej o taką… dosadną przyziemność, którą emanuje jej wizerunek. Jest zwykła, ruda, piegowata, niska, ciągle smutna. Tak samo jest z jej partnerem – Stephenem Holderem (Joel Kinnaman). Nie ma w nim zupełnie nic szczególnego. Jest zwykłym, szarym człowiekiem, tak jakby wyrwanym z rutyny codzienności, aż niegodnym pierwszoplanowej roli w takiej historii.
Inaczej sprawa ma się, jeśli chodzi o bohaterów ze świata politycznego. Trudno to tak rozgraniczać, ale... aktorzy są zwyczajnie ładni. Przyciągają nasz wzrok swoim ubiorem, a miejsca, w których ich oglądamy są zawsze eleganckie, schludne, zimne. Ich codzienność wydaje się zupełnie nie przystawać do mrocznego i tragicznego sposobu, w który zginęła dziewczyna. Ale, jak zapewne się później przekonamy, nasz morderca zakamuflował się bardzo dobrze w swoim otoczeniu, więc trudno póki co wykluczać nam jakichkolwiek bohaterów.
[image-browser playlist="611289" suggest=""]
Trochę nie wypada jeszcze całkowicie chwalić serialu, który jeszcze trwa, bo przecież gdzieś na tym półmetku, cała historia może rozsypać się jak pękające szkło. Oczywiście, nikt nie życzy tego "The Killing", bo chociaż nie będzie to serial, który przejdzie do telewizyjnej historii na równi z "Miasteczkiem Twin Peaks", to z całą pewnością uplasuje się gdzieś w czołówce tegorocznego wyścigu seriali.