Nie tak wyobrażał sobie swój hollywoodzki debiut reżyser Richard Stanley, dla którego był to przykry koniec kilkuletniego planowania swojego wymarzonego projektu: ambitnej adaptacji Wyspy doktora Moreau z Marlonem Brando.
Z perspektywy czasu można powiedzieć jedno – Richard Stanley przejawiał spore inklinacje do zostania prawdziwie wizjonerskim autorem. Zanim zabrał się za projekt, który ostatecznie zniszczył jego karierę, był autorem dwóch pełnometrażowych filmów: Hardware z 1990 roku oraz starszego o dwa lata Diabelskiego pyłu. Oba bardzo szybko doczekały się statusu kultowych i dziś stanowią jedne z najciekawszych obrazów kina gatunkowego lat 90. Hardware zanurzał widza w mocno klimatycznym, postapokaliptycznym krajobrazie, ale ze sporą dawką klaustrofobii – większość akcji działa się w dusznych pomieszczeniach. Historia o morderczym cyborgu, jak na kino klasy B, potrafiła zaskoczyć dość psychodelicznymi odlotami. W drugim obrazie Stanley poszedł nawet dalej. Diabelski pył można określić jako rodzaj horroru pogańskiego, którego rytm narracji przypomina pieczołowicie odprawiany rytuał, przeobrażający niezwykłe, pustynne obrazy w ciąg halucynacji. Seans był niczym spotkanie z szamanem, który częstował nas specyficzną miksturą pozwalającą na dostrzeżenie innego wymiaru. Nie znajdziemy w tej dekadzie podobnego horroru.
Nie mniej ambitny był jego scenariusz do The Island of Dr. Moreau (1996) na podstawie powieści Herbert George Wells, który różnił się w tonie od wszystkich wcześniejszych filmowych wersji książki. W tym ujęciu opowieść o szalonym naukowcu i jego monstrualnych hybrydach ludzi i zwierząt była bliższa satyrze i zdecydowanie nie można było jej nazwać przystępną, co nie zraziło jednak New Line Cinema, które dostrzegło swoją szansę. Wytwórnia zbudowała markę przede wszystkim na franczyzie Koszmaru z ulicy Wiązów, więc zdecydowanie miała pojęcie, jak zabrać się za horror.
Robert Shaye i jego podopieczny Michael De Luca rzekomo tak bardzo zachwycili się pomysłami Stanleya związanymi z adaptacją Wyspy doktora Moreau, że bez namysłu postanowili zebrać odpowiednią ekipę ludzi, aby popchnąć projekt dalej. I jakie były to nazwiska! Michael Herr, korespondent wojenny i autor słynnych Depeszy miał pomóc Stanleyowi w napisaniu scenariusza. Kolejnym mocnym nazwiskiem był Edward R. Pressman, producent odpowiedzialny między innymi za Badlands Terrence’a Malicka oraz Złego porucznika Abla Ferrary. Jego zadaniem było zdobycie praw do adaptacji oraz przekonanie Marlon Brando do wystąpienia w filmie. Obecność wybitnego aktora z miejsca zapewniała projektowi życie. Wszystko zapowiadało się dobrze, ale seria katastroficznych wydarzeń w przeciągu dwunastu miesięcy zmieniła Wyspę doktora Moreau z wymarzonego projektu w prawdziwy koszmar.
Pierwszym problemem dla Stanleya było udowodnienie, że to właśnie on jest odpowiednią osobą do przeniesienia swojej wizji na duży ekran. Jednym z jego rywali o stołek reżyserski okazał się Roman Polański, który bardzo chciał pracować z Brando. Słynny Don Corleone od dawna miał łatkę aktora niemożliwego do ujarzmienia na planie filmowym, ale to w żaden sposób nie zniechęcało twórcy Chinatown. Jak się można domyśleć, New Line z miejsca zaangażowało Polańskiego. Na zdradę wytwórni Stanley zareagował w najlepszy możliwy sposób – zażądał spotkania z Brando, aby porozmawiać z nim o swoim projekcie. Reżyser miał asa w rękawie – jego Moreau był napisany na wzór pułkownika Kurtza, co zapewne połechtało ego Brando, który zagrał tę postać w Czasie apokalipsy Francisa Ford Coppoli. Co więcej, jego pradziadek, Henry Morton Stanley, miał być rzekomo inspiracją dla oryginalnej postaci z Jądra ciemności Josepha Conrada. Przed spotkaniem z aktorem Stanley wybrał się do zaprzyjaźnionego angielskiego czarnoksiężnika, który za sprawą magicznego rytuału miał mu pomóc w odzyskaniu projektu. Czary widocznie zadziałały, bo następnego dnia Brando zgodził się na udział w filmie pod jednym warunkiem – reżyserować miał Stanley.
Wszystko znowu zaczęło się dobrze układać. Filmowi przypisano czterdzieści milionów budżetu, zaangażowano Stan Winston, twórcę efektów specjalnych do takich filmów jak Terminator i Predator; ustalono, że zdjęcia będą kręcone na przylądku Cape Tribulation w Australli i co najważniejsze – drugą wielką gwiazdą filmu został Bruce Willis. Jednak na kilka miesięcy przed rozpoczęciem zdjęć Willis zrezygnował z projektu. Na jego miejsce New Line Cinema bardzo chciało zatrudnić Val Kilmer, stąd Richard Stanley został wysłany do Tokio, aby przekonać aktora do zagrania w jego filmie. Kilmer, promujący wówczas Batmana Forever, był na fali i reżyserowi dano do zrozumienia, że jeżeli nie uda się go namówić, to nici z filmu. Aktor zgodził się, ale pod warunkiem, że jego pobyt na planie zostanie skrócony.
Gdy wydawało się, że znowu wszystko zmierza w odpowiednim kierunku, zdarzyła się tragedia. Dwudziestopięcioletnia córka Marlona Brando, Cheyenne, powiesiła się w domu swojej matki na Tahiti i pogrążony w żałobie aktor musiał zrobić przerwę od grania. Jednak w Australii budowano już plan zdjęciowy i szyto kostiumy. Wyczuwając, że nad filmem zbierają się czarne chmury, Kilmer postanowił przejść do sprytnego kontrataku i spotkał się z Michaelem De Lucą, aby przekonać go do dania mu mniejszej roli. Zagrywka się udała. Miał zagrać asystenta Moreau, Montgomery’ego. Jego poprzednia rola powędrowała do znanego z Przystanku Alaska Roba Morrowa.
Po latach Richard Stanley wspomniał, że za porażkę filmu nie jest odpowiedzialny Brando, lecz korporacyjna mentalność New Line Cinema, którą najlepiej oddaje podejście do Vala Kilmera. Wystarczy, że aktor sobie czegoś zażyczył, a zostało to spełniane. Prawdopodobnie odtwórca roli Batmana nie mógł mieć lepszych wakacji. Bez Brando u boku Stanley nie miał już takiej siły przebicia, co wzmogło jego paranoję. Zaszył się w wynajętym domu na Cape Tribulation, gdzie przeprowadzano nocne próby. Ledwo wystartowała produkcja, nadszedł potężny huragan, który zalał większą część planu. Podczas szalejącego sztormu Morrow skontaktował się ze swoim agentem w Los Angeles i wybłagał go, aby ściągnął go z projektu. W jego miejsce wskoczył David Thewlis.
W nielicznych momentach, gdy udawało się włączyć kamery, Kilmer był chamski i konfrontacyjny. Podczas jednej ze scen usiadł na ziemi i odmawiał grania. Wciąż nikt nie widział Brando. Trzy dni po pierwszym klapsie New Line Cinema zwolniła Richarda Stanleya. Film, który miał być przyjemnym snem na jawie, stał się przekleństwem. Bojąc się, że obrażony reżyser spróbuje dokonać sabotażu filmu, De Luca kazał eskortować go na lotnisko, by mieć dowód, że opuścił kraj. Jednak gdy samolot wylądował dzień później w Los Angeles, Stanleya nie było na pokładzie. Na jego miejsce zatrudniono John Frankenheimer, twórcę wybitnych filmów z lat 60. Przeżyliśmy wojnę oraz Twarze na sprzedaż, ale w latach 90. przeżywającego gorsze dni.
Gdy Marlon Brando w końcu powrócił na plan, każdy dzień wyglądał następująco: aktor zjawiał się w pracy około dziewiątej rano i kierował się natychmiast do swojej przyczepy. W przypływie klasycznej megalomanii miał wiele pomysłów na poprawienie filmu, zatem scenariusz był na bieżąco przepisywany. Z tego powodu aktor nie zamierzał uczyć swoich kwestii, każdą z nich odczytywano mu do słuchawki. Czasami sprzęt przechwytywał linię lokalnej policji, co skutkowało sytuacją, w której Brando w środku sceny potrafił wykrzyczeć coś o popełnianej zbrodni.
Mając rywala z prawdziwego zdarzenia, Kilmer odmawiał wyjścia ze swojej przyczepy dopóki Brando przebywał na planie. To wyjątkowo frustrowało Frankenheimera, który później miał powiedzieć, że nie zrobi w życiu dwóch rzeczy – nie wejdzie na Mount Everest oraz nie nakręci filmu, w którym występuje Kilmer. Zdjęcia nie posuwały się do przodu, zatem ludzie z ekipy siedzieli całe dnie w swoich zwierzęcych kostiumach pijąc, ćpając i grając w szachy. A gdzie był w takim razie Richard Stanley? Po miesiącu od czasu jego zaginięcia, statyści odnaleźli go w dżungli w dość opłakanym stanie, żywiącego się między innymi kokosami oraz palącego spore ilości marihuany. Reżyser obmyślił jednak zemstę. Z ukradzioną lateksową maską psa na głowie przedarł się na sam finał, gdzie kreatury Moreau przejmują wyspę. Nastąpiła poetycka sprawiedliwość – niczego nieświadomy Frankenheimer wydawał rozkazy Stanleyowi, który, dzierżąc siekierę w jednej ręce, a w drugiej kanister benzyny, niszczył marzenie, które przez lata próbował zbudować.
Krytycy rozszarpali gotowy film na strzępy, choć znaleźli się tacy, co zauważyli w tym całym chaosie coś fascynującego. Jednak Wyspa doktora Moreau to nie Czas Apokalipsy, żeby dokonać porównania z inną nieziemsko trudną do ukończenia produkcją, która niemal doprowadziła Francisa Forda Coppolę do załamania nerwowego. I nie wydaje się, aby kiedykolwiek jej ocena uległa zmianie. Akurat ten stan rzeczy pewnie cieszy Richarda Stanleya.