Bartek Czartoryski: Pierwotnie umówiliśmy się na tę rozmowę w pobliskiej restauracji libańskiej i zastanawiam się, czy miało to związek z komfortową lokalizacją rzeczonej knajpy, czy może zostało ci jakieś szczególne upodobanie do tamtejszej kuchni...
Michał Figurski: Powiedzenie, że to zaledwie „upodobanie” niemal urąga mojej pasji związanej z kuchnią, szczególnie libańską! Bardzo interesuję się kulinariami i zbieram stare książki kucharskie, rozmaite przepisy, gotuję... To moje ulubione hobby i w tej chwili chyba jedyne, któremu mogę się oddać. Po wylewie musiałem zrezygnować z trzech moich pozostałych pasji, czyli jazdy na motocyklu, wędkarstwa i gry na gitarze. Dalej mam problem z lewą ręką, ale przy odrobinie pomocy mogę zajmować się gotowaniem. Bardzo lubię przygotowywać różności dla rodziny, przyjaciół, dla siebie, odtwarzać dawne przepisy. A kuchnia libańska jest dla mnie szczególnie interesująca, uważam ją za jedną z najdoskonalszych na świecie.
Długo mieszkałeś w Libanie?
Cztery lata, wyjechałem z rodzicami do Bejrutu w 1985 roku.
Dziwi mnie, że pośród tych pasji nie wymieniłeś ani muzyki, ani kina.
Nie no, to są rzeczy, którymi oddycham!
Rozwiniesz?
Hobby to zajęcia, na które trzeba wygenerować specjalnie czas i poświęcić im uwagę, a ja rzeczy, o których mówisz, nie traktuję jako czegoś osobnego. Muzyka towarzyszy mi od narodzin i słowo „hobby” zupełnie w odniesieniu do niej nie pasuje, to część mnie, mojego życia. Zawsze tak było. Mój ojciec był ogromnym fanem muzyki, odziedziczyłem zresztą po nim piękną kolekcję płytową. Dzieliłem pokój ze starszą o trzynaście lat siostrą, która zawsze słuchała muzyki. Można powiedzieć, że z mlekiem matki wyssałem tę swoją muzyczną pasję. I, tak jak mówię, to jest tak integralna część mojego życia, że nie sposób jej jakoś wydzielić.
Czyli nieprzypadkowo akurat z muzyką powiązałeś także swoje życie zawodowe?
A to wyszło zupełnie niechcący. Mój związek z muzyką był zawsze tak silny, że cokolwiek bym nie robił, na przykład został spawaczem, nie rozstałbym się z nią. Chyba znaleźliśmy się organicznie.
Twój pobyt w Bejrucie przypadł na czasy nastoletnie, czyli okres formacyjny. Dzięki wyjazdowi za granicę miałeś zapewne dostęp do muzyki, której u nas wtedy nie słuchano?
To prawda, mogłem się rozwinąć w tej pasji dzięki wyjazdowi, bo wbrew pozorom w Polsce nie miałem jakiegoś wyjątkowego dostępu do muzyki i tak jak wszyscy kupowałem płyty i kasety na bazarze Różyckiego czy na Skrze. Nikt mi niczego nie przywoził i nie miałem żadnego kanału komunikacyjnego, którym docierałbym do rzeczy innych niż cała reszta. Kupowałem płyty z Tonpressu, po stare fotosy z filmów chodziłem do Polfilmu na Marszałkowską, gdzie dzisiaj mieści się Teatr Polonia, więc wiesz, moje dzieciństwo i mój rozwój w tym kierunku nie odbiegał od standardu. W Libanie zacząłem kupować płyty i kasety oryginalne, bo innych tam przecież nie było, prenumerowałem magazyny muzyczne i dostawałem nowe, świeże, nie byłem skazany na te stare, wytarte numery „Bravo” kupowane na tej Skrze czy w antykwariatach. Chodziłem tam do anglojęzycznej szkoły, poznałem język i dzięki temu mogłem bezpośrednio pewną wiedzę zdobywać. Słuchałem radia, które grało dosłownie wszystko, a nie tylko to, co przeszło przez cenzurę. Mogłem oglądać programy muzyczne, choćby „Top of the Pops”, który mnie wtedy kształtował. Prenumerowałem brytyjskie „Smash Hits” i nauka angielskiego otworzyła mnie na świat, który był dla dzieciaka z Warszawy jeszcze wówczas niedostępny. Bo mogłem sobie poczytać co najwyżej „Na przełaj”, „Świat młodych”, magazyny „Razem” i „Non Stop”, fanziny – sam nawet jeden pisałem, nazywał się „TANK” – i to były moje źródła informacji. Plus te stare niemieckie „Bravo” zbierane dla zdjęć czy plakatów, z których robiłem potem okładki do kaset. Po wyjeździe za granicę zacząłem się muzyką aktywnie interesować, już nie tylko jej słuchałem. Byłem co prawda odcięty od tego, co zdążyłem w kraju pokochać, a to za sprawą płyty, którą mam pod ręką, stąd to zabawne, że akurat dzisiaj o tym rozmawiamy. To składanka „Fala”, puścił mi ją kolega z klasy. Są tam utwory Siekiery, Dezertera, Izraelu. Zacząłem słuchać punk rocka, i będąc jedną nogą w Polsce, a jedną w Libanie, miałem na ścianie plakaty Madonny i Duran Duran, a obok wisiał robiony przeze mnie własnoręcznie plakat takiego Dezertera. Byłem rozchwiany pomiędzy dwoma światami. Tam nie mogłem chodzić na koncerty, a kiedy tylko jeździłem do Polski, latałem po festiwalach, sam z kolegami założyłem zespół. W Libanie interesowałem się tym, co było dostępne, popowym mainstreamem, który był jedyną muzyką, jaka wtedy do mnie docierała. Mieszkałem z rodzicami, nie miałem pojęcia o metalu, punk rock przywoziłem z Polski. Wtedy też ruszył rynek VHS, mieliśmy odtwarzacz wideo, a w Bejrucie powszechne były nowości kinowe, które niemal od razu pojawiały się na kasetach. Pamiętaj, że mieszkałem w kraju ogarniętym wojną, byłem pod kloszem rodziców, z nimi spędzałem całą młodość, nie było mowy o wychodzeniu po szkole na miasto. Dlatego miałem dużo czasu dla samego siebie i wypełniałem go muzyką, filmami i książkami. Sytuacja zmusiła mnie do tego, żeby się tym interesować i w takim kierunku rozwijać.
Potrafisz określić moment, kiedy przestałeś już tylko pochłaniać muzykę hurtowo, a zacząłeś selektywnie dobierać to, co, jak już zapewne zauważyłeś, faktycznie cię interesowało?
Tak – gdy te moje światy zaczęły się ze sobą mieszać, czyli w 1989 roku, kiedy przyjechałem do Polski. Wtedy przestałem słuchać wyłącznie The Cure czy tylko punka, ale zaczynałem wracać do niektórych rzeczy i sięgać po nowe, bo przecież początek lat dziewięćdziesiątych to rozwój grunge'u czy nu-metalu, szedłem w tych kierunkach. Rage Against the Machine wywróciło wtedy wszystko to, co działo się w moim życiu, słuchałem Soundgarden, Alice in Chains, Pearl Jam. Im więcej się działo, im więcej muzyki do mnie docierało, tym ostrzejszą selekcję zacząłem wprowadzać, zacząłem interesować się Slayerem, Sepulturą, z czasem Metalliką. Moja ciekawość rosła. Dlatego po szkole podjąłem pracę w rozgłośni harcerskiej. Razem z przyjacielem tworzyliśmy audycję Huśtawka, gdzie puszczaliśmy rzeczy tak różne, że od razu zwróciliśmy na siebie uwagę. Z Aleksem znamy się od pierwszej klasy podstawówki. Siedzieliśmy ze sobą w jednej ławce na lekcjach i wspólnie kupiliśmy pierwszą kasetę.
Co to było?
Oddział Zamknięty. Wracaliśmy wtedy z religii w roku... chyba 1987. Dorastaliśmy razem i Huśtawka była wypadkową naszych gustów. Okazało się, że byliśmy jedyną audycją, która nie grała tylko punka czy popu, a staliśmy się tygielkiem, gdzie to wszystko się mieszało. Naszymi gośćmi byli i Kazik, i prostytutka, i dziewczyna chora na raka. Ta nasza żarłoczność i ciekawość tego, co się wokół nas działo, sprawiały, że nasi słuchacze również tym nasiąkali.
Dobra, ale gdzie w tym wszystkim jeszcze znalazło się miejsce na Gwiezdne wojny?
Oj, słuchaj! Star Wars: Episode IV - A New Hope, mój drogi, to wyjście do kina Femina z moim tatą. Miałem wtedy chyba sześć lat, nie nadążałem za napisami, ojciec czytał mi je do ucha. Oniemiałem, choć pamiętam, że walec przejechał mi po głowie dopiero, jak obejrzałem Star Wars: Episode V - The Empire Strikes Back. Ojciec też tak się zakochał w tych Gwiezdnych wojnach, że – pamiętam jak dzisiaj – staliśmy na mrozie w kilometrowej kolejce do kina Relax, gdzie pokazywali Imperium. Byłem jeszcze za mały, aby się świadomie w pierwszych Gwiezdnych wojnach zakochać, natomiast Imperium pożerałem łapczywie i z ogromną fascynacją, choć wtedy nie wiedziałem, że ta pasja zostanie ze mną na długie lata, myślałem raczej, że mocniej trafi do mnie Wejście smoka, które w tym czasie również grano w kinach. Przecież, jak każdy chłopak przeżyłem wtedy fascynację tym filmem i prosiłem rodziców, aby pozwolili mi się zapisać na karate. Nie zgodzili się – nie wiem czemu, bo nigdy nie byłem agresywnym dzieckiem. Może gdyby pozwolili, to sztuki walki byłyby dzisiaj moją życiową pasją i nie musiałbym się przez całe życie zmagać z otyłością. Jak się potem okazało, jeszcze jeden film zrobił na mnie nie mniejsze wrażenie. Mój tata został wówczas ze mną w domu, miał się mną opiekować pod nieobecność mamy. On omówił się z kolegą od znaczków i wiedział, że ja będę się nudzić. Kupił mi więc bilet do kina. Nawet nie pomyślał, na jaki film, i zostawił mnie na Nosferatu Herzoga.Dzięki temu do dzisiaj fascynuję się horrorem. To są dzieła tych małych przypadków, które potem zmieniają człowieka. Tak było to ze mną i z tymi trzema filmami.
Jasne, ale to jednak Gwiezdne wojny trafiły cię najmocniej. Zastanawiałeś się kiedyś, czemu akurat to temu filmowi udało się dokonać tego, czego nie udało się setkom innych?
Teoretycznie moglibyśmy się rozgadać na temat tego, ile tam jest uniwersalnych wątków, które powodują, że ten film tak mocno wdziera się w serce człowieka i potrafi opanować jego wyobraźnię. Ale wydaje mi się, kiedy teraz tak o tym myślę, że Gwiezdne wojny dorastają razem ze mną. Są w moim własnym świecie połączeniem wszystkiego, co naprawdę kocham, bo jest tam mrok, rock and roll, jest tam seks i tajemnica. Zawsze byłem fanem kina Akira Kurosawa, zresztą do dzisiaj uwielbiam filmy japońskie i mogę je oglądać non stop, a Gwiezdne wojny są przecież również nim przesycone. I za każdym razem, kiedy te filmy oglądam, odkrywam w nich coraz to nowsze rzeczy, tak istotne w moim życiu, że dziwię się, że wcześniej ich nie zauważyłem.
Często wracasz do Gwiezdnych wojen?
Bardzo. Ostatnio oglądałem raz jeszcze Star Wars: The Force Awakens, którego nie lubiłem po pierwszym seansie, a teraz doceniam bardzo. I widzisz, na Facebooku pisałem, jak rozczarował mnie ten film, a obejrzałem go już trzy razy. Bo, cholera, jest w tych bohaterach coś takiego, że nawet kiedy nie ma już przy nich Lucasa, mamy zupełnie inny zestaw aktorów i za tymi historiami stoją nowi ludzie, coś w tym wszystkim nadal, kurde, jest. A ja nie potrafię powiedzieć co. To przecież zupełnie coś innego niż te dawne Gwiezdne wojny, to film osadzony w zupełnie innych realiach i czasach, a jednak magia tej opowieści jakimś sposobem dopasowana jest do mnie. Dzieje się to poza mną.
Może to właśnie ten aspekt niedookreślonej, niewyjaśnionej tajemnicy cię tak przyciąga?
Ale tak samo jest z miłością, tak jest z religią. Może nieprzypadkowo na Facebooku masz do wyboru jako wyznanie Jedi, co też, oczywiście, zaznaczyłem. Bo to jest rodzaj miłości, to jest religia, która jest niewytłumaczalna. Nie zawiodłem się jeszcze na tym związku, nawet psiocząc na J.J. Abrams i Przebudzenie Mocy i powtarzając, że nie dam się nabrać na nowe części i spin-offy.
A właśnie: jak znajdujesz Łotra 1?
Jeszcze nie oglądałem! Kiedy film wchodził na ekrany, ja leżałem w szpitalu, a nie chciałem oglądać żadnej pirackiej kopii i nie mogę się doczekać, aż na moim sprzęcie, na porządnym telewizorze obejrzę Rogue One: A Star Wars Story. Słyszałem już o tym filmie tyle dobrego i tyle złego, że będzie to na pewno jeden z bardziej intrygujących seansów, jaki mógłbym sobie zafundować.
Ale zwiastun Star Wars: The Last Jedi pewnie już widziałeś?
Jasne! Jest fascynujący, przez te trzy minuty miałem gęsią skórkę. Nie potrafię wytłumaczyć, czemu tak się dzieje, przecież ja całe ciało mam wytatuowane w Gwiezdne wojny!
Zbierasz też gadżety z Gwiezdnych wojen i choć podejrzewam, że znam już odpowiedź na to pytanie, ciekawy jestem, którą rzecz ze swojej kolekcji hołubisz najbardziej?
Oczywiście rzeźbę Hana Solo! Dlatego, że kupienie jej zajęło mi kilka lat. Kiedyś ktoś wysłał mi link, że perkusista bodajże Def Lepard ma w domu stół, reprodukcję Hana Solo w karbonicie. I kiedy to zobaczyłem, oniemiałem. Wyobraź sobie, że przy tym artykule była podana nazwa firmy, która ten mebel wykonała. Zadzwoniłem tam, pogadałem z facetem i dowiedziałem się, że jest to jedna z dwóch tysiący pięciuset sztuk sygnowanych przez Lucasfilm i że są dostępne np. na eBayu (ale też np. tutaj), i żebym sobie kupił. Ale problem polegał na tym, że pojawiają się tam nieregularnie i szybko znikają. Zacząłem polować, przegrałem jedną aukcję, drugą, piątą. I tak się złożyło, że kiedy miałem spore szanse wylicytowania tego Hana Solo, byłem w Pekinie na imprezie sylwestrowej. Nagle zarządziłem, że muszę mieć dostęp do internetu, co nie jest takie proste w Chinach o tej porze i jeszcze w taką noc. Ale wygrałem aukcję! Ze dwa miesiące później zadzwonił do mnie pan z Polameru, że przesyłka jest do odebrania. Przyjeżdżam, jest tam małe okienko, siedzi jakiś grubszy gość z wąsami, wypełnia dokumenty. Pokazuję świstek, tłumaczę. On do mnie, co to jest. Ja, że rzeźba. A ten docieka, z czego jest ta rzeźba. Mówię, że nie wiem, że kupowałem przez internet. Dodam, że za tym facetem przez cały czas siedzi dwóch młodych kolesi. Ten pyta dalej, co przedstawia owa rzeźba. Odpowiadam, że człowieka. Ale jakiego? Mówi, że musi wiedzieć, bo raport trzeba wypełnić. Odpowiadam, że to postać z Gwiezdnych wojen. I wtedy tamci kolesie się odwracają. Ten dalej pyta, co to za postać. Tłumaczę, że człowiek zamrożony w karbonicie. W czym? – słyszę. I zadaje kolejne pytania, kompletnie nie rozumiejąc, o co chodzi. Jeden z tych chłopaków mówi do niego nareszcie: Zenek, ty słyszałeś o Hanie Solo?. Ten, że nie. No nic, nareszcie idę z nim po paczkę i ta scena też jest intrygująca, bo magazyn wygląda jak ten z ostatniej sceny Raiders of the Lost Ark. Pełno drewnianych skrzyń i pudeł. Idziemy wózeczkiem przez środek i pod koniec rzędu stoi olbrzymia skrzynia. Scena jak z filmu. Przyszli faceci z łomami, otworzyli wieko, które łupnęło o glebę i ze środka wysypały się tony styropianowych kuleczek. Moment, kiedy go zobaczyłem, był niesamowity. Teraz przychodzą do niego różni ludzie. Miałem remont, fachowcy przyprowadzali dzieci, robili sobie fotki. Co roku wypożyczam go na Star Wars Day. Ponoć jestem jedyną osobą w Polsce, która go posiada.
Skoro już przy anegdotach jesteśmy, pozwól, że pociągnę cię trochę za język i zapytam o historię, którą do tej pory słyszałem tylko z drugiej ręki, a dotyczy ona twojego niespodziewanego spotkania z pewnym aktorem i celebrytą na odległym krańcu świata, ale nie powiem więcej, bo chcę zepsuć niespodzianki. Domyślasz się, o czym mówię?
Oczywiście, chodzi ci o mój wylot do Tajlandii, gdzie wybrałem się na wakacyjne nurkowanie. A musisz wiedzieć, że podróż w tamte rejony potrafi być prawdziwą mordęgą, ale warto, bo Żółwia Wyspa to mekka dla miłośników tego hobby i, jak mi w tamtym czasie zareklamowano, miejsce, gdzie nasi rodacy raczej tłumnie nie jeżdżą na urlopy, a na tym mi bardzo zależało. Ale, jak mówiłem, żeby się tam dostać, potrzeba chyba kilkudziesięciu godzin, bo nie wystarczy dolecieć do Bangkoku, zresztą z przesiadką. Potem czeka cię jeszcze kawał drogi, prom do najbliższego portu, a stamtąd jeszcze łódeczka, która zabiera ludzi na rzeczoną wyspę. Myślałem, że sobie wypocznę, nacieszę się odosobnieniem. No i wysiadam po tym wszystkim, ledwie żywy, zmęczony, wychodzę na plażę, taszczę torby i walizy, zerkam w kierunku dżungli okalającej wysepkę i pierwsze, co tam widzę, to .....
...wychodzący spomiędzy palm...
...Rysiek z Klanu, czyli Piotr Cyrwus, z rodziną.
Podejrzewam, że był, lekko mówiąc, równie zaskoczony, co ja! Żałuję, że nikt nam wtedy nie zrobił zdjęcia.
Słuchaj, jeszcze jedna popkulturowa sprawa: czytasz komiksy?
Jasne, zaczynałem jak każdy, od Tytusa, kupowałem komiksy w antykwariatach. Marvelem nigdy jakoś się nie zafascynowałem, byłem za to ogromnym fanem Batmana. Mam kolekcję do dziś.
Czyli cała ta filmowa rewolucja, jaka dokonała się za sprawą Marvela cię nie ruszyła?
Nie przepuszczam żadnej premiery, ale jakoś się nie wciągnąłem. Chyba bardziej interesuje mnie komiks artystyczny. Kiedyś, jak studiowałem romanistykę, zapoznałem Francuzów, z którymi przepiłem i przegadałem całą noc, i kiedy powiedziałem, że nigdy nie byłem w ich kraju, zaprosili mnie do siebie. Poleciałem do Bordeaux, ale chciałem zahaczyć o Paryż. Powiedzieli mi, że mają tam znajomego, który akurat gdzieś wyjeżdżał i zostawi mi klucze. To jego mieszkano na Montparnassie miało chyba dwa na dwa metry. I okazało się, że koleś studiuje na akademii sztuk pięknych i interesuje się komiksami. Cały dom miał nimi zawalony! I wyobraź sobie, że byłem pierwszy raz w Paryżu, na tydzień, i z tego mieszkania wyszedłem może z pięć razy, bo czytałem.
Nie mów, że jeszcze znajdujesz czas na gry wideo.
Miałem swój moment z grami, kiedy byłem ambasadorem Xboxa w Polsce, dlatego dostawałem wszystkie nowości, ale problemem był właśnie brak czasu. Bo jak się wciągnąłem... Zdałem sobie sprawę, że to nie jest hobby dla mnie. Będąc ojcem, wtedy mężem, dziennikarzem i chcąc zrobić parę rzeczy w życiu, nie mogłem się temu poświęcić. Jestem ekstremalny we wszystkim, co robię, i nie dla mnie jest spędzanie dziesięciu godzin dziennie przy konsoli. Ale mam ten gen i na koncie romans z grami. Lubię je, ale traktuję jak narkotyki. Nie zbliżam się, bo wiem, czym to grozi!