Nie czas umierać, ostatnia przygoda Daniela Craiga w roli agenta 007, po roku przesunięcia, wchodzi w końcu na ekrany naszych kin. Aby przygotować Was odpowiednio do tego pożegnania, wspominamy wszystkie poprzednie odsłony i przyglądamy się jaki wpływ miało zatrudnienie Daniela Craiga, na wizerunek Jamesa Bonda.
Październik 2005 roku. Spadkobierczyni spuścizny najbardziej znanego brytyjskiego szpiega, Barbara Broccoli, w iście filmowym stylu ogłasza nazwisko szóstego aktora, który otrzyma zaszczyt noszenia legendarnego numeru 007. Armia dziennikarzy uzbrojonych w aparaty fotograficzne obserwuje, jak z oddali po Tamizie, w towarzystwie wojska, sportową motorówką płynie do nich nowy James Bond. Po dwóch latach poszukiwań pełnych dzikich spekulacji medialnych następca Pierce’a Brosnana w końcu zostanie przedstawiony światu. Jude Law, Colin Farrell, Ewan McGregor, Clive Owen, Hugh Jackman, Karl Urban, Sam Worthington i Dougray Scott to tylko niektórzy wymieniani wtedy, potencjalni kandydaci do roli. Najbliższy zatrudnienia był Henry Cavill, ponoć pierwszy wybór reżysera Martina Campbella, jednak dwudziestodwuletni wówczas aktor okazał się być za młodym dla producentów Casino Royale. W pewnym momencie lista nazwisk składała się z 200 pozycji, ale chyba nikt nie przewidział, że z motorówki wyłoni się Craig. Daniel Craig.
Niższy o prawie 10 cm od swojego poprzednika, niebieskooki blondyn, niebędący klasycznym amantem, wywołuje w fanach bardzo żywiołowe reakcje; jedni są w szoku i wyrażają otwarcie swoje niezadowolenie, inni krzyczą o śmierci franczyzy, a najbardziej radykalni tworzą petycje i wysyłają listy do wytwórni Sony (tak, to były czasy, gdy jeszcze słano prawdziwe listy) z żądaniami usunięcia Craiga z roli, powołując się na mnogość negatywnych reakcji i nawołując do bojkotu nadchodzącego Casino Royale. Istniejąca do dziś strona danielcraigisnotbond.com była głównym miejscem skupiającym się na rozsiewaniu niechęci do aktora. Do sceptyków nie przemawiały argumenty, że Craig to przede wszystkim dobry aktor i nieoczywisty wybór, ani zapewnienia samego zainteresowanego, że ma zamiar nie tylko nabrać muskulatury, ale też sportretować Bonda inaczej niż jego poprzednicy, w znacznie bardziej surowy sposób. Producentów Casino Royale przekonał do siebie występem w brytyjskim kryminale Przekładaniec, w którym wcielił się w rolę handlarza narkotyków. Fani natomiast, mówiąc delikatnie, nie podzielali entuzjazmu Barbary Broccoli i Michaela G. Wilsona co do angażu Craiga. Dziennikarze, podczepiając się do zeitgeistu, mieli używanie, prześcigając się w liczbach użytego w nagłówkach prześmiewczego hasła „James Blonde”. Do czasu.
Wszystko zmieniło się w listopadzie 2006 roku, wraz z premierą Casino Royale – nowego otwarcia serii rozpoczętej w 1962 roku i liczącej wówczas równo 20 odsłon. Film nie tylko okazał się rewelacyjny. Był rewolucyjny na swój sposób, a Daniel Craig szybko został okrzyknięty najlepszym odtwórcą roli Jamesa Bonda od czasu Seana Connery'ego. Martin Campbell, Neal Purvis, Robert Wade i Paul Haggis tchnęli zupełnie nowe życie w tego „sztywnego brytola” (jak zwykł nazywać go pewien bohater GoldenEye), redefiniując wiele z jego charakterystycznych, wydawałoby się, nienaruszalnych cech. Bond przestał być uroczym wesołkiem, stał się poważny i brutalny jak Timothy Dalton za czasów Licencji na zabijanie. Dynamiczny i wiarygodny w roli, prezentujący fizyczną formę i muskulaturę, która przyćmiewała wszystkich poprzednich odtwórców. Zimny i skupiony na misji, znacznie bliższy książkowemu pierwowzorowi Iana Fleminga niż choćby lekkiej interpretacji Rogera Moore’a. Nowy Bond nie tracił czasu na zamawianie martini – wstrząśnięte, nie mieszane – bo miał to gdzieś. Nie miał czasu na podrywanie kobiet, chyba że mogły doprowadzić go bliżej celu, ale nawet wtedy za pomocą technik uwodzenia pozyskiwał jedynie niezbędne informacje i ulatniał się, by kontynuować zadanie. Jego pierwszym widzianym w filmie autem był Ford Mondeo, podczas gdy nowiutkiego Astona Martina DBS rozbił po nietrwającym nawet 30 sekund pościgu. Podczas gdy gołego Bonda brutalnie torturował przeciwnik Le Chifre, ten obłąkańczo śmiał mu się w twarz. Przełożona M nie bez powodu nazywała go otwarcie „tępym narzędziem”, bo tym właśnie był. Nieopierzony, nieokrzesany, niedoświadczony. Na domiar złego zakochał się w femme fatale Vesper Lynd, która złamała mu serce. Swojej słynnej kwestii „Nazywam się Bond. James Bond” nie wypowiedział aż do ostatniej sekundy filmu, który technicznie nie posiadał nawet charakterystycznej dla każdej części Bonda sekwencji początkowej, znanej jako „gun barrel” (to ten moment, gdy Bond spaceruje w celowniku i strzela w ekran). Przynajmniej nie w klasycznym rozumieniu. I choć tak wiele odstępstw od tego, do czego fani Bonda byli przyzwyczajeni od lat, mogło szokować lub nawet odpychać tych najwierniejszych, film zarobił na świecie 616 milionów dolarów, czyli o ponad 180 milionów więcej niż poprzedzająca go Śmierć nadejdzie jutro. Zgarnął też nagrodę BAFTA za najlepszy dźwięk i Grammy za najlepszą piosenkę. W obliczu tak wielkiego sukcesu protesty i bojkoty mniejszości przestawały mieć znaczenie.
Casino Royale nie było standardowym, kolejnym odcinkiem przygód wesołego agenta Jej Królewskiej Mości. Bond został przetransportowany w pełni w XXI wiek, zredefiniowany i wykuty na nowo z twarzą i aparycją Daniela Craiga, który wniósł do roli niewidziane wcześniej aktorstwo wysokiego kalibru, wachlarz emocji i wrażliwość. I choć krytycy zachwycali się tym powiewem świeżości i odtwórcą, dla wielu widzów te zmiany były zbyt dalekim wyjściem poza ich strefę komfortu, poza utarte schematy i obowiązkowe punkty pojawiające się w każdym filmie z serii. To one sprawiały, że Bond był Bondem, a nie np. Jasonem Bournem. Musiał przecież zamawiać martini, paradować w najdroższych garniturach, uwodzić seryjnie kobiety i rzucać sarkastyczne żarty. A gdzie podziały się jego legendarne gadżety i uzbrojone po zęby sportowe samochody? Gdzie lekkość i absurdalność, z której seria była znana? Gdzie bombastyczne sceny akcji, więksi niż życie wrogowie oraz kobiety o erotycznie brzmiących nazwiskach? Czy Bond może się zmienić, ewoluować, być ogołoconym z charakterystycznych elementów i nadal pozostać tym samym, ikonicznym bohaterem?
To pytanie pojawiało się nagminnie po premierze Quantum of Solace, bezpośredniej kontynuacji Casino Royale, która jeszcze bardziej odeszła od bondowskich archetypów, z tą różnicą, że wszystkie zmiany, które służyły Casino Royale, ciągnęły Quantum of Solace w dół. Ten surowy i niestety raczej standardowy w stylistyce, bezosobowy akcyjniak, przypominający bardziej produkcje z Jasonem Stathamem niż kolejną część przygód brytyjskiego superszpiega, w każdym niemal aspekcie był słabszy od swojego poprzednika. Galopujący strajk scenarzystów, z którym produkcja filmu zderzyła się pod koniec 2007 roku, na pewno jej nie pomógł (zasady Gildii Scenarzystów zabraniały jej członkom dopisania choćby jednej linijki dialogowej podczas trwania strajku). Gdy ekipa weszła na plan, scenariusz był w absolutnych powijakach, przypominając raczej szkielet opowieści niż gotowy do kręcenia materiał. Z przyczyn nieznanych, producenci nie postanowili wstrzymać produkcji i przeczekać strajk. W efekcie większość Quantum powstała na zasadach wolnej amerykanki, a skrypt zmuszony był ukończyć sam Daniel Craig do spółki z reżyserem Marciem Forsterem, który od początku zatrudnienia nie czuł się pewny w kinie akcji, otwarcie nawet przyznając, że nie jest fanem Bondów. Ta niepewność przeniosła się na ekran w postaci chaosu, braku sensownego kierunku, porządnego scenariusza, tożsamości i fatalnego, dezorientującego montażu, jawnie inspirowanego popularnym wtedy hitem Ultimatum Bourne’a i produkcjami Oliviera Megatona. Finalny produkt nie posiadał ani ducha Bonda, ani nie był nawet kompetentnym kinem akcji i tak naprawdę jedyne, czego nie kwestionowali krytycy oraz widzowie, to zaangażowanie Daniela Craiga oraz słuszność jego wyboru. Aktor udowodnił, że nawet w średnim, pełnym problemów filmie, potrafi dać z siebie wszystko, wypełniając brawurowo wielkie buty po Connerym, Moorze, Daltonie i Brosnanie. Stał się nowożytnim Bondem pełną gębą, charyzmatycznym, dominującym, twardym, co najważniejsze, nieskrywającym swojej wrażliwości. Został uczłowieczony i przestał być nieśmiertelnym superbohaterem pozbawionym wad. W Quantum nadal odczuwa ból po zdradzie i utracie Vesper, próbując tradycyjnie zapić smutki i przemienić cierpienie w złość napędzającą go do działania. Pod koniec filmu akceptuje swój los, wybacza jej i przechodzi kolejną przemianę. Tym razem najbardziej radykalną z dotychczasowych.
Pierwszym sygnałem nadchodzącej zmiany było zatrudnienie Sama Mendesa, reżysera kultowego American Beauty i świetnej Drogi do szczęścia jako reżysera 23. części serii. Kolejnymi bombami byli wchodzący na pokład tego okrętu Roger Deakins, jeden z najbardziej fenomenalnych operatorów zdjęć w branży filmowej, oraz Ralph Fiennes i Javier Bardem zasilający i tak imponującą już obsadę. Tym razem postanowiono nie powielać błędów popełnionych przy Quantum of Solace i dać czas twórcom na zrealizowanie w pełni swojej wizji, tym bardziej że produkcja musiała zostać wstrzymana na rok przez problemy finansowe i widmo bankructwa studia MGM. Kiedy 4 lata po premierze Quantum of Solace premiera kolejnej odsłony zatytułowanej Skyfall wystartowała z fantastycznym wynikiem otwarcia i krytykami rozpływającymi się nad niesamowitą jakością filmu, pozycja Daniela Craiga była pewna i solidna jak kamień. Jego podróż zawiodła go z bojkotowanego i wyśmiewanego za wygląd, niegodnego uzurpatora schedy po Brosnanie, do według wielu najlepszego Bonda, jakiego kiedykolwiek oglądaliśmy na ekranie, którego rolą zachwycał się nawet sam Sean Connery. A czym zachwycać się, zaiste było.
Skyfall to bez dwóch zdań najlepszy z dotychczasowych występów Craiga, być może nawet najlepszy popis aktorski w całej franczyzie. Nigdy wcześniej Bond nie był tak ludzki, złamany i odsłonięty. Jest w słabej formie fizycznej, nawet odchodzi z agencji, a wracając, musi udowodnić ponownie swoją wartość. Skyfall to dosłowna śmierć i zmartwychwstanie agenta 007, jego dekonstrukcja i pełne urealnienie. Nasz ulubiony analogowy szpieg zostaje wrzucony w futurystyczny, cyfrowy świat, którego nie rozumie, do którego nie pasuje. Film stawia pytania o zasadność i samą potrzebę istnienia takiego agenta w rzeczywistości, w której zamachów i sabotaży dokonuje się za pomocą laptopa, a nie skradzionego rosyjskiego satelity. Żaden szalony geniusz zła z kotem na rękach nie mieszka w wulkanie i przy pomocy lasera nie zamierza wysadzić Londynu w powietrze. Problemy starego Bonda stały się nieaktualne. XXI wiek nie potrzebuje biegającego z bronią brytyjskiego amanta, który najpierw strzela, potem pyta. Cała sekwencja przesłuchania M ma to tylko podkreślić. Jednak gdy wszystko zawodzi, a nowoczesna technologia i cyfryzacja staje się największą bronią przeciwko państwu brytyjskiemu, tylko staromodny szpieg, ze swoimi przestarzałymi metodami jest w stanie powstrzymać terrorystę. Ale zrobi to na własnych warunkach i na własnym terenie, w odciętej od zdobyczy techniki posiadłości „Skyfall” w malowniczej Szkocji, miejscu, z którego pochodzi. Po raz pierwszy w serii widzimy fragmenty przeszłości Bonda, groby jego rodziców oraz mężczyznę, który go wychował. W finałowym starciu ze śmiertelnym wrogiem wydarzy się rzecz niewyobrażalna. Bond straci M, swoją przełożoną, w którą Judi Dench wcielała się od 1995 roku. Nie będzie w stanie uratować jej życia, a w ostatnich tchnieniach, przytulając ją do siebie, z oczu twardego i zimnego agenta 007, popłyną jak najbardziej ludzkie łzy. To prawdopodobnie najbardziej kontrowersyjny moment w całej franczyzie, nigdy dotąd bowiem żadna ze ścisłych, powracających postaci pozytywnych nie została uśmiercona. Nawet Felix Leiter, stary przyjaciel Bonda, którego rekin rozszarpał w Licencji na zabijanie, ostatecznie przeżył. Postacie przechodziły liczne recastingi i zmiany w ciągu całej serii, ale nigdy dotąd nie było potrzeby permanentnego pozbawienia życia którejkolwiek z nich. To był wyraźny sygnał twórców, że James Bond jest gotowy na zmiany, nawet radykalne, których Skyfall wprowadziło kilka. Odmłodzono choćby postać Q, wiernego zbrojmistrza MI6, który zaopatrywał zawsze Bonda w supergadżety, i od roku 1963 do 1999 miał twarz aktora Desmonda Llewelyna. Wprowadzono nową, czarnoskórą Moneypenny, która tym razem nie jest posłuszną sekretarką zakochaną w Bondzie, tylko pełnoprawną agentką, potrafiącą sobie radzić z bronią palną i zalotami Bonda. Zastąpiono też zmarłą M nowym szefem wydziału, którym został Ralph Fiennes. Gdy na sam koniec filmu 007 otrzymuje teczkę z kolejnym zadaniem, a M pyta go, czy jest gotów do powrotu, ten odpowiada „Z przyjemnością M. Z przyjemnością”. Proces niezbędnych zmian został zakończony, a uczucie nowego początku i nadchodzącej kolejnej przygody w tym zmienionym status quo, aż przyjemnie drapało po plecach. Podróż naszego herosa zatoczyła pełne koło, jak w słynnym dziele Josepha Campbella, Bohater o tysiącu twarzy. Wrócił do miejsca startu odmieniony i gotowy wkroczyć w przyszłość. Ta jednak okazała się nie być aż tak świetlana, jak niektórzy zakładali.
Skyfall nie tylko osiągnął rekordowy jak na Bonda wynik finansowy 1,1 miliarda dolarów, zgarnął też 2 Oscary, 2 BAFTY i Złotego Globa. Poprzeczka dla następnej części została więc ustawiona wysoko, być może za wysoko, by nawet powracający za kamerę Sam Mendes był w stanie ją przeskoczyć. Zapowiedziane na rok 2015, mocno wyczekiwane przez fanów ze względu na tytuł Spectre miało być dalszym ciągiem przenoszenia klasycznego Bonda w czasy współczesne. SPECTRE (po naszemu WIDMO) to oczywiście nazwa terrorystycznej organizacji dowodzonej przez arcywroga agenta 007, Ernsta Stavro Blofelda, która po raz pierwszy pojawiła się już w Dr. No i była główną osią fabularną niemal całej ery Seana Connery'ego. Pomimo dużych oczekiwań Spectre okazało się być nierówną produkcją, którą przerastały ambicje. Ścierały się w niej dwie przeciwstawne wizje; stary Bond kontra nowy Bond. Ani Mendes, ani liczni scenarzyści tej odsłony (aż ośmiu) nie mogli w pełni zdecydować, jaki kierunek obrać, miotając się nieco między hołdami do klasycznych Bondów a nowym, poważniejszym podejściem. Starali się przemycić dawne patenty, które średnio sprawdzały się w nowoczesnym anturażu. Gadżety w astonie martinie nie sprawiały spodziewanej frajdy, pojedynek z Bautistą w pociągu przywodził na myśl Pozdrowienia z Rosji, pościgi samochodowe wyglądały zbyt wolno i za mało niebezpiecznie, nawet wątek romantyczny specjalnie nie porywał, gdyż pomiędzy Danielem Craigiem a Leą Seydoux brakowało niezbędnej chemii, którą aktor miał choćby z Evą Green. Zamiast wygasłego wulkanu dostaliśmy bazę WIDMA położoną w miejscu upadku asteroidy, zaś sam Blofeld był zagrany od linijki przez Christopha Waltza i nie dorastał do pięt swoim poprzednikom. Na domiar złego twórcy zdecydowali się na zabieg oczywisty i wyświechtany, by z Blofelda zrobić przyszywanego brata Bonda. Wszystko to opakowali zaś w nudną intrygę, a na dodatek Mendes jako reżyser wydawał się być tak niezainteresowany wszelkimi scenami pościgów, strzelaninami i bijatyką, jakby zapomniał niemal, że kręci kino akcji, a nie art-housowy dramat. Produkcja wyglądała pięknie i kosztownie, jak na Bonda przystało, ale nie wzbudzała potrzebnych emocji. Nawet scena eksplozji bazy WIDMA, największa, jaką kiedykolwiek uwieczniono na kamerze, która przeszła do Księgi Rekordów Guinnessa, została nakręcona w sposób beznamiętny, w jednym ujęciu, ze znudzonym Craigiem i Sedoux patrzącymi na nią z oddali, zupełnie jakby oglądali pokaz fajerwerków na festynie w Trzemesznie, a nie monstrualną kulę ognia wznoszącą się przed ich oczami. Podobnie było z bardzo kosztowną sekwencją początkową, nakręconą w Meksyku za pomocą jednego długiego ujęcia; tłumy ludzi, helikoptery, wszelkie wodotryski, a jakimś cudem wyglądało to wciąż mało interesująco. I choć film zarobił na świecie 880 milionów dolarów, ponownie zgarnął statuetkę Oscara oraz zlepił ze sobą wątki organizacji Quantum i wszystkich złoczyńców, z którymi zmierzył się Daniel Craig, przeszedł do historii jako jeden z najmniej emocjonujących Bondów, jakie powstały. Nie bez powodu fani nawoływali, by za sterami kolejnej odsłony stanął Christopher McQuarrie, człowiek odpowiedzialny za sukces dwóch ostatnich, fenomenalnych części Mission Impossible, które kipiały ekscytującą i trzymającą na krawędzi fotela akcją i zawstydzały wręcz Spectre. I ponownie, jak w przypadku Quantum of Solace, to właśnie Craig był najciekawszym elementem składowym obrazu, jak zwykle dając bardzo dobry występ i popis aktorskich możliwości.
Premiera Nie czas umierać, jego pożegnania z rolą 007, przypada na postpandemiczny okres, który mocno zrewidował system kinowych wpływów z biletów i tego, jak mierzymy sukces filmów. Pułap został obniżony nawet dla takich pewniaków jak kolejne odsłony uniwersum Marvela czy murowane hiciory z Dwaynem Johnsonem i Ryanem Reynoldsem. Jedyną anomalią pozostaje 9. część Szybkich i Wściekłych, która ze znakomitym wynikiem 716 milionów znajduje się na drugim miejscu światowego, postpandemicznego box office’u. To może być dobry prognostyk dla kina akcji o nawet większej skali zasięgu, takiej jak Bond, ponieważ wszystkie znaki na niebie wskazują, że nie będzie to Bond zwyczajowy. Odejście Craiga, który po 16 latach przekaże Walthera PPK kolejnemu aktorowi, na pewno zostanie zaakcentowane w szczególny sposób. Nie czas umierać będzie trwało aż 2 godziny i 43 minuty, co daje ogromne pole do popisu twórcom na odesłanie tej inkarnacji Bonda jedną z trzech najbardziej prawdopodobnych dróg.
Pierwsza z nich to droga oczywista i spodziewana, bo widziana tak wiele razy w serii; film skończy się na wysokiej nucie, zobaczymy napis „James Bond powróci” i będziemy bez słowa wyjaśnienia czekali cierpliwie na nowego aktora i kolejny odcinek. Droga druga to hołd złożony tej konkretnej wersji Bonda. W tym scenariuszu czas od 2006 do 2021 roku będzie stanowił zamkniętą sagę wewnątrz franczyzy, w której poznaliśmy nowego Jamesa Bonda. Bohater po zakończeniu całego wątku Quantum i SPECTRE odejdzie na emeryturę razem z żoną i być może nawet dzieckiem. Trzecia z nich to droga stojąca w opozycji do tytułu filmu, czyli podobnie jak w przypadku M w Skyfall uśmiercenie agenta 007 i kompletny reboot serii, ze znacznie młodszym aktorem i być może kolejnym filmem w charakterze „Bond Begins”. Czy aż tak kontrowersyjny i odważny ruch może być brany pod uwagę? Byłoby to mocne podkreślenie finalizacji i jasne danie do zrozumienia widzom, że era Craiga ma początek, środek i koniec, i jest osobnym bytem, który można oglądać w niepowiązaniu z resztą serii. Śmierć Bonda wpłynęłaby też na pewno na mocny wynik finansowy; tak odważne decyzje tworzą zazwyczaj duży szum, a coś tak radykalnego, zdecydowanie wytworzyłoby potężny hałas. Możliwe też, że Barbara Broccoli planuje dać Bondowi odpocząć znacznie dłużej niż dotychczas i wskrzesić postać dla nowego pokolenia dopiero za 7-10 lat. Pewne jest jedno – James Bond pozostanie Jamesem Bondem i na pewno powróci. Nie stanie się kobietą ani drastycznie nie zostanie zmieniony i odarty ze swoich cech, przynajmniej nie za kadencji Barbary Broccoli. Zmieni się świat wokół niego, ale nie on sam. Być może kolejnym Bondem będzie Tom Hardy, Henry Cavill, Idris Elba lub inny aktor z długiej listy potencjalnych kandydatów, a może nikt nie wytypuje poprawnie następcy, jego wybór będzie absolutnym, nieoczywistym zaskoczeniem, jakim był Craig. Dlatego nie powinniśmy skupiać się za bardzo na typowych castingowych typach, lecz wyjść poza ciasne mury konwencji i spodziewać się niespodziewanego.
Ten podniecający stan braku pewności i bycia gotowym na zaskoczenie, zawdzięczamy Danielowi Craigowi. Po 16 latach w roli pokonuje stażem nawet będącego Bondem przez 12 lat Rogera Moore’a. Zostanie zapamiętany jako ten, który najbardziej przyczynił się do zmiany ikonicznego szpiega oraz jego postrzegania przez widzów. Poprzeczka została zawieszona wyżej niż dotychczas i nikt już nie będzie myślał o kolejnym Bondzie tylko pod kątem atrakcyjności aktora, koloru jego włosów czy wzrostu. Ten standard został zmieniony bezpowrotnie. Umiejętności aktorskie, talent do przekazywania emocji, wrażliwość, fizyczność, charyzma i bycie przekonującym w roli realnego szpiega, nie superherosa z kreskówki – te elementy i cechy będą pełniły rolę ważniejszą niż to, czy kolejny Bond będzie najwyższym i najprzystojniejszym mężczyzną świata czy nie. Daniel Craig zaś może z dumą zapalić cygaro zwycięstwa, gdyż jako jedyny w historii marki aktor dostał możliwość zagrania ten jeden, ostatni raz, w pełni na własnych warunkach, domknięcia wszystkich wątków rozpoczętych już w Casino Royale i odejścia z poczuciem dobrze wypełnionego zadania. Nam jako widzom pozostaje tylko liczyć, że Nie czas umierać będzie godnym pożegnaniem z tym blondynem o niebieskich oczach, który nazywa się Craig. Daniel Craig.